niedziela, 25 sierpnia 2019

Odgrzewane kotlety, czyli podsumowanie aukcji z pierwszej połowy 2019 roku.


Witam w kolejnym wpisie na blogu kulinarnym, gotuj z @eleniaszem... Proszę nie regulować odbiorników, bo ja oczywiście profesji nie zmieniłem i jedynie pozwoliłem sobie na drobny żarcik :-) Kotlety w tytule, to tylko taka smakowita przenośnia. Choć pewnie przymiotnik „odgrzewane” zadbał już oto, żeby nikomu ślinka na komputer nie pociekła. Dzisiejszy tekst, to będzie temat zaległy, obiecany dawno temu, który jak wyrzut sumienia ciąży mi od dłuższego czasu.W końcu jednak znalazłem wolną chwilę, akurat tyle aby zasiąść do laptopa i zakończyć opis tego ważnego rozdziału z życia zbieracza. Zwlekałem z tym wszystkim dostatecznie długo, stąd nic dziwnego, że znaleźli się tacy znani i lubiani bloggerzy, którzy wypełnili tę lukę i już „za mnie” to wszystko bardzo ładnie podsumowali. Nie ma więc wielkiego stresu i raczej ameryki dziś żadnej nie odkryje. I mimo tego, że będzie to wpis pisany bardziej z reporterskiego obowiązku, niż kierowany emocjami, to sądzę, że warto poświęcić kilka minut by się z nim zapoznać. Co ciekawe, pisząc relację z tak długiego okresu i chcąc opisać wiele imprez za jednym zamachem, łapię się na tym, że emocje i echa tych aukcji już dawno przebrzmiały i muszę sobie to teraz z niemałym wysiłkiem przypominać. Tu jednak sprawdza się dobra organizacja, rozumiana jako pliki, zdjęcia i notatki, które podpowiadają mi jak wtedy żyłem, kiedy i gdzie brałem udział oraz co ewentualnie udało mi się wylicytować, a czego nie kupiłem. Starość nie radość i pamięć już trzeba sobie jakoś wspomagać. Ciekawe kiedy przejdę na twardsze dopalacze :-)

OK, więc ta jak to zawarłem w tytule, używając terminologii gastronomicznej, która chociażby z racji wykonywanej profesji jest mi dość bliska - będą to dziś, takie trochę „odgrzewane kotlety”. Mam tylko nadzieję, że po przechowaniu pół roku z lodówce, okażą się jeszcze w miarę strawne i nikomu z czytających bloga dziś nie zaszkodzą. W końcu blog to ma być rozrywka a nie... środek na przeczyszczenie :-). Zresztą, zadbałem i oto. Kotlety przed podaniem zostały sprawdzone przez prawdziwego fachowca, bo przecież nikt tak nie demaskuje niejadalnych kotletów, jak ikona rodzimej gastronomii - Pani Magda Gessler. Teraz już przechodzę powoli do rzeczy, ale zanim to nastąpi, to jeszcze czas na pierwszą ilustrację, która dzisiaj oczywiście jest utrzymana w tematyce numi-gastro. Oto i ona.
Jak widać, Pani Magda nie owija w bawełnę i ma swój styl. A, że zna się nie tylko na kuchni ale również liznęła gdzieś wiedzy z zakresu numizmatyki, to potrafi odróżnić dobrego (odgrzewanego) kotleta z zakończonych aukcji od "fejkowych numizmatów" rodem z różnego typu skarbnic i innych menniczych dziwolągów, specjalizujących się jedynie w naciąganiu nieświadomych ludzi. Przedstawiciele tych pożal się Boże "producentów" regularnie wypisują komentarze do moich starych tekstów na blogu, dodając linki do swoich okropnych produktów. Jestem jednak czujny i wykasowanie ich bełkotu zajmuje mi max 20 sekund. Ot, taka walka z wiatrakami. Ale wracając do rzeczy, to skoro kulinarna wyrocznia potwierdziła, że odgrzewane kotlety są OK i jesteśmy bezpieczni, to już teraz ze spokojem zapraszam na dalszą część tekstu :-)

Na samym wstępie warto zaznaczyć, że rynek numizmatyczny miał się w pierwszej połowie 2019 bardzo dobrze. Jest spore zainteresowanie numizmatyką, są wysokie ceny, z szaf i sejfów wyciągane są ładne monety, to i nic dziwnego, że z każdym rokiem imprez aukcyjnych mamy coraz więcej. Kalendarz kolekcjonera, zbieracza czy handlarza starzyzną, zapełnia się coraz to nowymi aukcjami po brzegi, które wysypują się niemal jak z rogu obfitości. Do grona organizatorów dołączają nowe podmioty, którym nie wystarcza już okazjonalny handel na Allegro i chcą robić „prawdziwy biznes” na numizmatyce. Stosunkowo nową kategorią aukcjonerów jaką można zaobserwować, są drobne firmy powadzone przez osoby postanawiające połączyć pasję i wiedzę z handlem numizmatami. To niezwykle kusząca perspektywa i pewnie wiele się nie pomylę jak napiszę, że przez myśl większości aktywnych kolekcjonerów taka idea już kiedyś przeszła. Przez mój także, stąd wiem znam to z autopsji. Niewielka część już się na to zdecydowała, cześć się wciąż waha ale większość i tak nigdy nie przejdzie z etapu snucia marzeń do praktycznej realizacji. To nic złego i dziwnego, takie jest życie i nie każdy znawca monet skończy jako ich sprzedawca. Jeśli chodzi o same aukcje, to jak na dłoni widać kilka odmiennych strategii działania. Od organizowania jednej porządnej imprezy w dłuższym okresie (dajmy na to w półroczu), aż do kilku drobnych imprez realizowanych w krótkich odstępach czasu. Liderem w kategorii ilości impreza była w pierwszym półroczu firma Coinsnet, która tylko w okresie 5 miesięcy zorganizowała aż trzy aukcje na OneBid. I co ciekawe, były to jej pierwsze, debiutanckie imprezy tego typu. Kozacki początek, chociaż w numizmatyce ilość częśto kłóci się z jakością. I tu mamy kolejną wymierną kategorię jaką można sobie wyznaczyć analizując dane, czyli ilość dni aukcyjnych. Ta zmienna najczęściej jest bezpośrednio powiązana z liczbą zgromadzonego materiału oraz z jego jakością. To zrozumiałe, że na większe imprezy mogą pozwolić sobie jedynie domy aukcyjne, które potrafią zgromadzić liczny materiał. I tu akurat często ilość idzie w parze z jakością. Mam na myśli to, że statystycznie ludzie są bardziej skłonni oddawać monety na najbardziej prestiżowe imprezy, gdyż nie jest tajemnicą, że to właśnie na tego typu aukcje gromadzą najwięcej kupujących a co za tym idzie, tam ceny są najwyższe. I tu od razu muszę odnieść się do pierwszej połowy 2019 roku i dodać, że sporo aukcji spośród ponad 20 odbytych imprez było moim zdaniem... bardzo słabych. Do tego stopnia mnie nie zainteresowały, że z reguły nie brałem w nich w ogóle działu, gdyż nie było na nich dla mnie niczego interesującego. Oczywiście ja aktywnie zbieram tylko okres SAP, stąd nie wykluczam, że aukcje które ja ominąłem szerokim łukiem, dla pasjonatów innych okresów mogły obfitować w dobry towar. O tych imprezach tylko wspomnę w dalszej części i nie będę ich szerzej opisywał. Na drugim biegunie warto zauważyć imprezy obfitujące w świetny materiał. Duzi gracze decydują się na kilkudniowe imprezy i to, co jeszcze rok temu było ewenementem, dziś staje się codziennością. Jedno jednak się nie zmieniło. W dalszym ciągu, naprawdę dobry materiał, szczególnie taki ze starszych kolekcji złożonych z monet, które się jeszcze nie opatrzyły w internecie – jest na wagę złota (albo nawet i lepiej). Ilość imprez i podmiotów zaangażowanych w handel powoli drenuje ten rynek i kolekcje, co powoduje, że nawet duże domy aukcyjne powoli odczuwają problemy z unikalnym materiałem. Nie przyznają się do tego oficjalnie, ale tak jest i w sumie nic w tym dziwnego. W końcu kolekcja numizmatyczna z reguły budowana jest latami i to nie jest półka w markecie, którą można napełnić towarem wyjętym z magazynu. Zobaczymy jak to się dalej potoczy. Jedno jest pewne, żyjemy w ciekawych czasach. A teraz już naprawdę kończę ten przydługi wstęp i przechodzę do głównego tematu.

I tak tak to już jest, że zawsze od czegoś trzeba zacząć. W tym przypadku nie będzie trudności, ponieważ posłużę się kalendarzem i podejdę do opisu chronologicznie. Z reguły sezon rozpoczyna się spokojnie, by z każdą kolejną imprezą nabierać tempa. To powoduje, że na pierwszy ogień nie idą jakieś wyjątkowe wydarzenia. Dokładnie tak samo było z aukcjami planowanymi w pierwszej połowie roku 2019, którą rozpoczynała skromna w obiekty impreza o nazwie: 5 aukcja Bereska Numizmatyka. Oferta zawierała 174 pozycje i żadnej monety z mojego okresu. Przemilczmy więc to przechodząc do kolejnej aukcji, którą była przeprowadzana z ogromnymi kłopotami 36 aukcja Polskiego Towarzystwa Numizmatycznego. Czasy, kiedy na imprezy PTN czekało się z zapartym tchem odeszły i nie wiadomo czy jeszcze kiedyś powrócą. W każdym razie, aktualnie nic na to nie wskazuje... Czyżby w XXI wieku słabiej sprawdzał się model działalności społecznej? Pewnie tak jest i to jeden ze znaków naszych czasów. Łatwo jest krytykować innych siedząc sobie wygodnie w fotelu, więc ja sobie tego oszczędzę i nie będę ciągnął tego wątku. Wracając do 36 aukcji PTN to zawierała ona jedynie 239 pozycji, w tym całe 6 stanowiły monety Poniatowskiego. Srebrnych monet SAP było zaledwie 3 sztuki. Były to krążki bardzo popularne i w obiegowych stanach. Tym samym to kolejna aukcja, która nie skusiła mnie do tego by się do niej zgłosić. Dzień później swoją aukcję przeprowadzał Antykwariat Numizmatyczny Karola Karbownika, ale nie było tam w ogóle monet, a do sprzedaży jedynie oferowano odznaki wojskowe. To ciekawy temat mający liczne rzesze oddanych zwolenników. Ja do nich nie należę i ograniczyłem się jedynie do przejrzenia materiału w celu odszukania emblematu swojego pułku. Niestety bezskutecznie. Czyli kolejna aukcja, której emocje związane z udziałem mnie ominęły. I tak bezstresowo mi minął styczeń.

Drugiego lutego na rynku numizmatycznych zadebiutowała firma Coinsnet. Pan Krzysztof Padzikowski bardzo aktywnie działa w tym roku i za to należą mu się słowa uznania.Trzy imprezy w pół roku to swoisty rekord kraju. Tak się składa, że regularnie bywając w Bydgoszczy dość często zaglądam na ulicę Dworcową by przekonać się czy nie ma tam dla mnie czegoś ciekawego. Wówczas mam okazję zobaczyć sporo interesujących monet, jednak jak dotąd żadnej nie udało mi się tam zakupić. Z reguły albo stan zachowania, albo cena mi nie odpowiada. Ale nie tracę wiary, to dobry adres dla kolekcjonera i być może nadejdzie kiedyś ten dzień gdy natrafię tam jakiś skarb. W końcu Coinsnet to mój „ziomal” i warto wspierać regionalne inicjatywy. Wracając do 1 Aukcji tej firmy, to zgromadzono na niej 440 obiektów w tym były aż 24 monety z okresu SAP. Nie można narzekać, bo przecież 14 spośród nich było wybitych ze srebra i niektóre okazały się całkiem ciekawe, szczególnie dla początkujących miłośników tego okresu. Ja jednak buduję zbiór bardziej zaawansowany i nie znalazłem w tej ofercie niczego dla siebie. W tym miejscu mogę jedynie odnotować obecność w ofercie, ciekawszej złotówki z 1785 roku oraz półtalara 1768 w obiegowych stanach zachowania. To dwie pierwsze srebrne monety SAP sprzedawane w 2019, które uznaję za ciekawe.

No ale posucha nie może przecież trwać wiecznie. I tu przechodzę do mojej ulubionej imprezy w opisywanym półroczu. Pierwszą aukcją do której zgłosiłem się ze świadomością chęci zakupu monet do kolekcji, była 7 Aukcja Gabinetu Numizmatycznego Damiana Marciniaka. Potężna, kilkudniowa impreza zaczynała się w hotelu Marriott od tradycyjnej, piątkowej sesji wykładowej. Miałem okazję uczestniczyć w tym wydarzeniu i jak zwykle byłem oczarowany zarówno poziomem wykładów, wzorową organizacją jak i liczną frekwencją ze strony pasjonatów starych numizmatów. Poniżej prezentuje spis wykładów na ilustracji.



Wykłady zostały nagrane i są udostępnione na stronie GNDM, jeśli ktoś nie widział to warto w wolnej chwili się z nimi zapoznać. Kończąc myśl na temat piątkowej sesji, chciałbym jeszcze raz podkreślić wyborne towarzystwo oraz podziękować za odbyte dyskusje o życiu i numizmatyce toczące się w kuluarach imprezy. A teraz przejdźmy już do samej aukcji.

Podczas pięciu dni trwania imprezy, wystawiono do sprzedaży aż 3821 obiektów. To się nazywa rozmach :-) Dla miłośników sreber Poniatowskiego najbardziej istotny był pierwszy dzień sprzedaży w którym praktycznie przez całą sobotę przewijały się numizmaty SAP. Organizatorzy „poukrywali” monety Poniatowskiego w kilku miejscach i trzeba było utrzymywać stałą czujność i łączność (jeśli ktoś licytował zdalnie) w rożnych porach dnia. Do południa krążki SAP były elementem licytacji w ramach zbiorów monet z mennic gdańskiej i toruńskiej. W porze obiadowej wypadały licytacje numizmatów sprzedawanych jako standardowe obiekty z okresu Polski Królewskiej. Natomiast wieczorem, na spóźnioną kolację, pod młotek trafiła kolekcja zatytułowana „Monety Trzech Augustów”, którą dopełniały numizmaty trzeciego z Augustów, króla Stanisława Poniatowskiego. Jak widać mieliśmy tego dnia prawdziwą ucztę dla miłośników mennictwa ostatniego króla elekcyjnego, gdyż spośród zgromadzonych obiektów, wiele było monet na widok których żywiej zabiło mi serce. Zacznijmy od początku, czyli od zbiorów z mennic miejskich.

Z mennicy w Gdańsku sprzedawano zbiór 12 srebrnych monet SAP, którego ozdobą był menniczy szóstak z roku 1764 w slabie. Dla mnie to jednak jeszcze za wysokie progi i swoją uwagę skoncentrowałem na równie ładnym szóstaku z późniejszego rocznika 1765. Te monety nie są popularne i charakteryzują się stosunkowo płytkim biciem na awersie. Stąd monety, na których widać w miarę dobrze portret królewski są poszukiwanym rarytasem. Postanowiłem o nią powalczyć. To była moja pierwsza sobotnia licytacja i od razu udało mi się ją wygrać, choć łatwo nie było. Poniżej prezentuje zdjęcie mojego pierwszego aukcyjnego nabytku w tym roku.

Jak widać, trafił mi się egzemplarz z końcówki blachy. W kolekcji monet gdańskich, chciałem pójść za ciosem, bo spodobał mi się jeszcze piękny szeląg z rocznika 1765. Tu niestety nie odniosłem sukcesu i ten rocznik nadal pozostaje do uzupełnienia. Co nie jest wcale takie łatwe, bo ładnie zachowanych monet tego typu, na których widać jeszcze resztki srebrzenia, do kupienia w rozsądnych cenach – niestety brak. Więcej monet gdańskich mnie nie skusiło i teraz czas na przejście do drugiej mennicy miejskiej bijącej monety w początkowym okresie panowania Poniatowskiego. Czyli, zaglądamy do Torunia. A tam czekało już na mnie 7 monet, na czele z cudnym szóstakiem z rocznika 1765. To moneta wyjątkowej urody i warto pokazać ją na blogu i zapisać dla potomnych.

Lubie ten styl popiersia, który jak żywo przypomina mi późniejsze monety pruskie z popiersiem Fryderyka. Ani chybi, punce portretowe wykonał je ten sam medalier, który w 1765 pracował dla mennicy w Toruniu. Cena 35 650 złotych, stanowi wystarczający dowód niespotykanego piękna i popularności tego egzemplarza wśród licytujących. Nie było mi jednak dane nawet zbliżyć się do tego rodzaju kwoty. Kolekcja toruńska zrobiła na mnie wrażenie, jednak twardo stąpając po ziemi, wolałem zachować amunicję na później, gdyż tego dnia czekały na mnie jeszcze liczne handlowe wyzwania.

Moje kolejne obiekty zainteresowania pojawiły się w porze obiadowej i smakowały wybornie. W ramach standardowej oferty z okresu SAP do sprzedaży przeznaczono 57 monet, z czego aż 45 sztuk stanowiły krążki ze srebra. Było więc w czym wybierać i można było dostać oczopląsów od spoglądania na co ładniejsze sztuki. Pierwszą z brzegu monetą, która zwróciła moją uwagę była ładnie zachowana dwuzłotówka z rocznika 1766 opisana w katalogu Parchimowicz/Brzeziński jako wariant 24.a9. Miałem już co prawda trzy monety z tego rocznika, jednak do licytacji przekonał mnie nie tyle nieposiadany jeszcze wariant, co po prostu ponadprzeciętny stan krążka. Uwielbiam tego typu monety w których po obu stronach brak defektów blachy i śladów justunku, co prezentuje poniżej.


Nie pamiętam już jak do tego doszło, ale w efekcie stałem się jej szczęśliwym nowym właścicielem. Trzeba dodać, że nie był to okazyjny zakup „po taniości”. Ale co tam, dwuzłotówka jest naprawdę ładna i uważam że było warto ponieść ten finansowy wysiłek :-)

Idąc za ciosem, zakupiłem również kolejną pozycję aukcyjną, którą stanowiła pruska podróbka dwuzłotówki z rocznika 1767. Pisałem już wielokrotnie o fałszerstwach króla Prus i jestem w posiadaniu sporej ilości podrobionych monet z pruskich mennic, jednak dwuzłotówki z tego rocznika jeszcze nie posiadałem. To trudno dostępny numizmat i jak dziś pamiętam ile musiałem się go naszukać do tekstu na bloga. Dziś mam już własny egzemplarz, który prezentuje się tak.
Dalej na aukcji było jeszcze wiele ciekawych monet dwuzłotowych, jednak ja czekałem na egzemplarz z rocznika 1785. Ten rocznik pojawia się w sprzedaży sporadycznie i najczęściej nie są to monety dobrze zachowane. Jak kiedyś już pisałem, lubię to wyjątkowe przedstawienie królewskie z portretu ośmiogroszówek z okresu od 1783 do 1785, stąd czaiłem się na jakiś ładniejszy egzemplarz. Czekałem na w pełni czytelny krążek bez justunku i można powiedzieć, że się doczekałem i moja cierpliwość oraz powściągliwość by wcześniej nie kupować „złomków”, została w końcu wynagrodzona. Poniżej mój czwarty nabytek tego dnia. Czyż nie jest ładniutki? :-)
Ta naturalna patyna bardzo ładnie podkreśla urodę krążka, nie mogłem mu się oprzeć. Grzechem zaniechania byłoby nie kupić i przepuścić taką okazję. Ale to nie koniec, bo znów siłą rozpędu, kupiłem też jeszcze kolejną pozycję, którą była ciekawa ośmiogroszówkia z rocznika 1788. To szczególny wariant charakteryzujący się brakiem kropki po literze „E” w inicjałach intendenta mennicy warszawskiej. Znałem ten wariant bardzo dobrze i miałem zapisany jako jeden z celów do pozyskania. Idealna okazja nadarzyła się właśnie podczas 7 aukcji GNDM, gdyż moneta była nie tylko interesująca ale również posiadała ogólnie bardzo dobrą prezencję. Pomyślałem, że warto tego typu numizmat włączyć do zbioru. I tak też uczyniłem, bo nikt nie potrafił mi w tym przeszkodzić. Poniżej wstawiam zdjęcie.
Jak się okazało, tym razem seria zwycięskich licytacji była dłuższa i udało mi się zakupić także kolejny wystawiony krążek, a mianowicie 2 złote z rocznika 1789. Powoli (OK, bardzo powoli) przygotowuję się do opisania tego rocznika na blogu i z racji niespotykanego wariantu zaciekawiła mnie właśnie ta szczególna moneta. Nie będę teraz wychodził przed orkiestrę i pisał co konkretnie w niej mnie tak zainteresowało, dodam tylko, że nie ma tego wariantu w najnowszym katalogu monet SAP. Wprawny obserwator sam szybko dojdzie jakie elementy stanowią o wyjątkowości tego stempla. Poniżej czytelne zdjęcie mojego nabytku numer 6.
Każda seria się kiedyś kończy, moja też się skończyła po trzech wygranych licytacjach z rzędu. To i tak jak dotąd mój rekord i pewnie nie prędko go pobiję. Nie był to jednak jeszcze koniec mojego udziału w aukcji. Kolejnej licytacji już nie wygrałem, jednak warto odnotować, że ruszyłem w szranki o najpopularniejszą z popularnych, czyli złotówkę z 1767. Spodobał mi się stan tej monety, choć wyjątkowo nie błyszczała menniczo jak sporo innych krążków, które ostatnio trafiły do sprzedaży. Urzekła mnie swoim naturalnym pięknem wiekowej patyny i brakiem justunku, który bardzo często skutecznie „zdewastował” nawet mennicze sztuki z tego rocznika. Odpuściłem licytację gdzieś powyżej ceny tysiąca złotych, uznając że to granica której nie chciałbym w tak dostępnym roczniku przekraczać. To jednak jeszcze nie koniec porażek jakie poniosłem tego dnia. Odpadłem również w przedbiegach amatorów piękna menniczego półzłotka 1766 w wariancie z ośmioma listkami lewego wieńca. Ten rocznik ma wariantów „jak psów” i wiele jeszcze czeka na opisanie, jednak stan sprzedawanej monety uznałem za wyjątkowo pasujący do mojej koncepcji zbioru. Niby mennicza, ale z tłumiącą jej połysk patyną a nie święcąca gołą blachą jak większość spośród licznie zapuszkowanych MS-ów. Cena jednak po raz kolejny nie pozwoliła mi na jej pozyskanie. W sesji południowej, więcej monet SAP już nie kupiłem.

Wieczorem na miłośników numizmatyki czekała prawdziwa gratka w postaci kolekcji monet „Trzech Augustów”. To był naprawdę wyjątkowy zbiór monet polskich z okresu XVIII wieku.W ramach tej kolekcji do sprzedaży trafiło aż 90 numizmatów z okresu SAP i niektórymi z nich byłem szczerze zainteresowany. A Poniatowski jak zwykle był sprzedawany na samym końcu, więc mogę śmiało napisać, iż tego dnia od świtu do nocy prześlęczałem przy komputerze. Z racji rozwleczenia w czasie licytacji monet którymi byłem zainteresowany uznałem, że właśnie taka, zdalna forma udziału w aukcji będzie najbardziej efektywna. Z jednej strony trochę tego żałowałem, bo licytacja na sali ma swój niepowtarzalny klimat. Jednak tym razem uznałem, że ważniejsza od sentymentów będzie solidna organizacja, bo przecież nie mogłem całego dnia spędzić na licytacjach w hotelu. Zobaczmy zatem jakie były efekty takiego podejścia. Pierwsza próba wygrania aukcji okazała się być nieudana. Zasadziłem się na próbnego grosza z 1771 roku z monogramem na rewersie, którego cena w efekcie przekroczyła 5 tysięcy złotych. Nie wiem na co liczyłem, jednak wycofałem się z gry uznając, że monety próbne SAP to chyba jeszcze nie dla mnie.. Jednak moneta jest na tyle interesująca, że warto ją i tak uwiecznić na blogu.
Było w tej kolekcji naprawdę kilkanaście świetnych monet Poniatowskiego, które zostały docenione przez uczestników i których licytacje kończyły się ogromnymi kwotami. Weźmy dla przykładu pięknego talara z 1783 za 15 tysięcy, czy najrzadszego talara SAP z rocznika 1792 wylicytowanego za kwotę ponad 40 tysięcy złotych. Takie monety posiadać w zbiorze, to już klasa średnia wyższa. Coś jak przesiadka z volkswagena golfa do aertona. Wiem bo ostatnio to testowałem :-). Dość powiedzieć, że w tej kolekcji były aż dwa talary z rocznika 1792. Jeden egzemplarz to już prawdziwa rzadkość na aukcjach, ale spotkać aż dwie sztuki i to w pięknych stanach, to chyba dałoby się zrealizować jedynie w Muzeum Narodowym podczas kwerendy. Klasa sama w sobie, szkoda że nie mogę się pochwalić takim klasycznym krążkiem. Do tego dochodziły jeszcze cudowne półtalary, że wspomnę jedynie rocznik 1782, który sprzedano za 17 825 złotych. Miałem tych monet dodanych do „obserwowanych” jeszcze kilkanaście i gdybym chciał je wszystkie kupić to jedna nerka była by za mało i pewnie musiałbym jeszcze dołożyć wątrobę :-) Wybitna kolekcja, czas więc coś z niej uszczknąć dla siebie. Na swoją kolej musiałem jeszcze chwilę poczekać, przegrywając przy okazji licytacje dwuzłotówki 1793 z przebitą datą oraz rzadszą odmianę menniczej złotówki z 1767 w slabie NGC.

Finisz tego dnia zacząłem skromnie od ładnie spatynowanej dwugroszówki z 1766 w wariancie z ośmioma listkami wieńca. To podobna moneta do tej, której nie udało mi się kupić w południe. Po dukatach, talarach i innym grubszym złocie, taka drobnica jak półzłotek nie wzbudziła już wielkiego wielkiego zainteresowania. Zamierzałem na tym skorzystać. Poniżej mój nowy (enty z kolei) półzłotek z tego rocznika.
Ciekawe kiedy uznam, że mam już monet z tego rocznika już na tyle dużo, że nie będę planował zakupu kolejnych wariantów. Muszę w końcu opisać je kiedyś na blogu, to może wówczas przejdzie mi ochota na eksperymenty. Policzyłem, że posiadam już 17 egzemplarzy z 1766 i każdy jest inny. Mam również świadomość, że jak bym się uparł to i do 100 wariantów stempla w tym roczniku mógłbym spokojnie dociągnąć. Muszę to jeszcze przemyśleć i skupić się raczej na odmianach, niż na wariantach stempla. Taka publiczna samokrytyka :-).

Ale, ale to jeszcze nie koniec tej niezwykłej soboty, bo nadal było kilka obiektów które chciałem pozyskać. Licytowałem bez powodzenia menniczą 10-cio groszówkę z 1787 w trumnie NGC. Z równie marnym skutkiem zakończyły się moje starania o srebrnika 1766 w odmianie bez napisów bocznych na rewersie. Co prawdą akurat taką monetę już u siebie mam, ale ten sprzedawany na aukcji był znacznie ładniejszy więc chciałem go sobie podmienić. Potem nastąpiła dla mnie krótka przerwa wypełniona przez monety miedziane Poniatowskiego. Sporo było tam ładnych sztuk i cieszyłem się, że nie zbieram miedziaków i nie muszę napinać się by je wszystkie pokupować :-). Tak to już jest, że czasem człowiek cieszy się z drobnych rzeczy, których nie zrobił... Następnie na tapetę wróciło srebro za sprawą monet z mennic miejskich. Można powiedzieć, że zatoczyłem koło bo sobota zaczęła się dla mnie od licytacji numizmatów z Gdańska i Torunia, i tak samo się zakończyła. Przeżyłem de-jawu i po raz drugi poległem na licytacji szóstaka gdańskiego z 1764. Nie udało mi się również wygrać batalii o trojaka gdańskiego 1765 w slabie NGC. Sukces osiągnąłem dopiero pod sam koniec sobotniej aukcji. Najpierw udało mi się pozyskać gdańskiego szeląga z 1765. Rano się nie udało, ale wieczorem szczęście i determinacja były po mojej stronie. Moneta poniżej.
Trafił się w sumie niezły egzemplarz. Może nie tak ładny jak ten poranny, którego nie udało mi się kupić, gdyż wolałbym bardziej centrycznie wybity rewers. Jednak uznałem, że jest wystarczająco dobry i pasuje do mojego zbioru. Fakt, że był znacznie tańszy sprawia dodatkowo, że nie żałuję tego kroku. Ostatnim nabytkiem tego dnia okazał się być całkiem sympatyczny trojak toruński z rocznika 1765. Moneta bardzo ciekawa i wyjątkowo ładnie zachowana jak na ten typ. Niech za mój komentarz przemówi zdjęcie tego sreberka.
I tak właśnie, dość aktywnie i na bogato, rozpoczęła się dla mnie numizmatyczna wiosna w 2019 roku. Po serii aukcji w których nie brałem udziału, trafiła się taka w której nabyłem aż 9 monet. Cieszyłbym się bardziej, gdyby nie fakt, że na celowniku miałem ich grubo ponad 50! Boże, chciało by się aż powiedzieć „kiedy ja to wszystko uzbieram”. I tu z pomocą przychodzi mi bogate doświadczenie nabyte wraz z siwymi włosami i kolejnymi aukcjami w których uczestniczyłem. Jestem mianowicie wyznawcą maksymy, która może być użyteczna dla innych tak jak ja, napalonych miłośników starych monet. Pamiętajmy, że w sumie to nie ma się do czego spieszyć, bo często o wiele ciekawiej jest „gonić króliczka” niż go posiadać.... Kiedyś człowiek miał niewiele i cieszył się z każdej kolejnej drobinki dodanej do zbioru. A teraz co? Wybrzydza i kręci nosem zamiast kupować. A nawet dochodzi już do tego, że aukcje mu się nie podobają i je na blogu krytykuje, że słabe... Prawdziwe utrapienie z takimi malkontentami :-)

Ciągnąc dalej mój opis imprez, następna w kolejności była 3 aukcja Salonu Numizmatycznego Mateusza Wójcickiego. Wśród 1300 pozycji, znalazło się miejsce dla 16 monet Poniatowskiego. Ozdobą tego wycinka aukcji był spatynowany talar zbrojarz z 1766 roku. Mimo opisu opiewającego jego menniczość, miałem swoje uwagi do śladów czyszczenia widocznych na awersie po powiększeniu zdjęcia. Po prawej stronie, obok ust i nosa króla widziałem wyraźne zadrapania, a nierówna plama patyny sąsiadująca z tymi rysami zapaliła mi wirtualną kontrolkę by zachować czujność. Być może gdybym widział monetę na żywo to nie miałbym wątpliwości. Moneta została sprzedana za porządną cenę, jednak posiadając kilka egzemplarzy talarów z tego rocznika nie zamierzałem ryzykować i odpuściłem sobie udział w całej aukcji. Poniżej fragment zdjęcia, który można kliknąć i powiększyć, pokazujący opisaną przeze mnie wątpliwość.

Kolejna imprezą była 3 aukcja Numimarket, w której oferta ponad 1400 obiektów, została podzielona na dwa dni. Pierwszego dnia handlowano antykiem i polska numizmatyką. W tej grupie znalazło się 12 monet przypisanych do okresu SAP ze znaczną przewagą monet ze srebra. Większość numizmatów była oferowana w stanach trzecich z widocznymi śladami zniszczenia obiegiem. Ciekawszym egzemplarzem było dla mnie jedynie pruskie fałszerstwo dwuzłotówki z roku 1766. Uznałem, że to całkiem nieźle zachowana moneta jak na ten typ podróbki. Nic więcej ciekawego tam nie spotkałem, a dodatkowym minusem tej aukcji były dla mnie opisy obiektów. Odnosiły się one z reguły do informacji ogólnych, bez głębszej analizy. Oparte zostały na starej, niezbyt już aktualnej literaturze. Ja lubię ciekawe i bardziej rozbudowane opisy, przy okazji których mam pewność, że ktoś poświęcił chwile na analizę. Bo w końcu to fachowcy są sprzedawcami a kupić może każdy, nawet ktoś początkujący i nie obeznany z tematem. Takie niuanse mają dla mnie i coraz większy wpływ na odbiór całej aukcji. Całkiem możliwe, że bariera wiedzy i jakości opisów, może w przyszłości stać się jasną linią podziału pomiędzy „porządnymi aukcjami”, gdzie wykonano odpowiednią pracę przy wystawianiu ofert, a imprezami mniejszej rangi z bardziej przypadkowym materiałem. Jak widać, nie tylko materiałem można się wyróżniać na tle konkurencji. Tu drobny przykład odnoszący się do wyżej wspomnianej podróbki z Prus. Jej aukcyjny opis sugerował kolekcjonerom, iż jest to krążek wybity w mennicy stołecznej. Osobiście uważam, że od słabych opisów gorsze są tylko takie, które mijają się z prawdą. W każdym razie nie zapisałem się do tej aukcji. W ramach ilustracji tego problemu, pokazuję zdjęcie pruskiej podróbki.
A sama moneta się broni. Co by nie pisać, to jedna z ładniejszych pruskich dwuzłotówek tego typu z jakimi miałem do czynienia. Sam mam podobną i bardzo ją lubię. Nabywca pomimo nietrafionego opisu i tak powinien być bardzo zadowolony.

Marzec po świętach Wielkiej Nocy zaczynała 2 aukcja firmy Stare Monety. Oferta zawierała 605 pozycji z czego aż 43 przypisano okresowi pod panowaniem Poniatowskiego. Królowały tam jednak monety miedziane i to w słabych stanach, a srebra było raptem sztuk 8. Nie było tam dla mnie nic ciekawego, więc odpuściłem temat, gdyż kolejnego dnia zaczynała się już trzydniowa 19 aukcja Antykwariatu Numizmatycznego Michała Niemczyka. A to już nie przelewki i zwykle można liczyć na ciekawe obiekty. Nie inaczej było i tym razem chociaż ilość materiału jakoś nie powalała. Wizytówką okresu Poniatowskiego była złota odbitka medalu nagrodowego Merbentibus wagi 11 dukatów. Niesamowicie piękny egzemplarz pochodzący ze znanej kolekcji Stanisława Herstala. Numizmat zrobił na mnie ogromne wrażenie. Stare, dobrze zachowane złoto ma swój magiczny charakter. Żeby to docenić, wyjątkowo na blogu o srebrze zaprezentuję ten unikalny złoty medal.
Na szczęście na 19 numizmatów SAP jakie zgromadzono do sprzedaży, aż 15 było ze srebra. Dominowały raczej grubsze nominały, szczególnie dobre wrażenie robiły talary. Wśród nich
jak dla mnie, najlepsze wrażenie robił egzemplarz z najpopularniejszego rocznika 1794. Muszę przyznać, że prezentował się zacnie i gdyby nie fakt, że posiadam kilka sztuk to pewnie bym sobie nie darował i go licytował. Proszę zerknąć na ten wyjątkowy blask bijący od krążka.
Nie byłem nim zainteresowany, więc nie oglądałem go na żywo przed imprezą, ale i tak jestem ciekawy czy rzeczywiście tak ładnie się prezentował, czy tylko to magia dobrze zrobionego zdjęcia. Ja tradycyjnie zaczaiłem się na kolejną menniczą złotówkę z 1767, którą od wielu aukcji próbuje korzystnie zakupić by wymienić swój słabszy egzemplarz. Ten oferowany u Niemczyka wyjątkowo chwycił mnie za serce, że aż chciałem chwycić za … portfel. Kto by się mu oparł?
Proszę zwrócić uwagę na królewskie oko – perfekcja w każdym calu. Jednakże prawda jest taka, że mimo zachwytów nie okazałem wystarczającej determinacji i przegrałem licytacje dając szanse innym. Jednak wciąż liczę, że ładny egzemplarz jeszcze stanie na mojej drodze i wyłapię go za normalną cenę, którą szacuję gdzieś w okolicach półtorej tysiąca złotych. Co i tak jest niemałą kwotą jak na tak popularny typ i rocznik monety. Podsumowując mój udział na 19 Aukcji ANMN, napiszę krótko - niestety nie kupiłem tam żadnej monety SAP.

Idąc do kolejnej imprezy, to dnia 23 marca, swoją czwartą aukcje organizował stołeczny Antykwariat Dawida Janasa. Zapisałem się do tej imprezy trochę na wyrost, gdyż spośród prawie 500 obiektów zaoferowano zaledwie 8 monet Poniatowskiego. Interesującym numizmatem (bo nie monetą) była kontrowersyjna odbitka w srebrze numizmatu z rocznika 1779, który opisywany jest przez jednych jako próbny dukat, a inni widzą w nim żeton do gry. Klarownych informacji z epoki na temat tego obiektu brak, stąd trwające dyskusje. W tych czasach w stołecznej mennicy powstawały nie tylko oficjalne monety ale również bito różnego rodzaju inne numizmaty (głównie medale, medaliki i żetony) na zamówienie możnych rodów. Oto ten ciekawy krążek.
W najnowszym katalogu monet SAP ten numizmat opisany został jako próbny dukat. Ja na złotych monetach Poniatowskiego nie znam się aż tak dobrze, jednak nie widzę w tym krążku kilku istotnych cech wskazujących na dukata. Nawet te próbne złote monety bite w Warszawie trzymały pewien standard zgodny z obowiązującym prawem. A w tym przypadku ani waga krążka, ani jego średnica oraz metal w jakim został wybity zupełnie nie wskazują na ten nominał. Oczywiście większy i cięższy krążek, mógłby być jakąś wielokrotnością dukata, jednak trudno w tym konkretnym przypadku o wskazanie jednej cechy, która bez wątpienia by o tym świadczyła. Dodatkowym dziwem jest to, że znane są odbitki z tego stempla o rożnej wadze i żadna z tych wag nie odpowiada wadze dukata. Nie wiem też nic o okazji w roku 1779 dla której mógł zostać wybity jako próba. To na co należy zwrócić uwagę, to awers. Ta strona krążka rzeczywiście posiada cechy znane z monet i to jest moim zdaniem główny argument za poszukiwaniem odpowiedzi właśnie w tym kierunku. Analizując to z drugiej strony jakoś nie przekonuje mnie teza, że jest to żeton do gry. Nie znajduje na tym krążku charakterystycznych cech żetonów używanych do zabaw w ówczesnych wyższych sferach. Holzhausser tworząc tego typu żetony, z reguły nawiązywał do danej gry, wstawiając na jedną ze stron takie elementy jak karciane figury, oczka z kości czy inne drobne symbole, które mogły być pomocne uczestnikom rozgrywki. Tu takich cech tutaj nie znajduje. Mnie osobiście ten krążek wygląda bardziej na okolicznościowy medalik. Problem tylko jest taki, że nie wiem do czego miał służyć. Jednak w tych czasach na dworze króla było powszechne by wymieniać się medalami. Podobnej wielkości medalikami ze swoja podobizną, król wyposażał swoich wysłanników na obce dwory. Może więc jest to jakaś produkcja dedykowana dla dyplomatów. To tylko moje gdybania. Może ktoś z czytelników ma własną tezę i przedstawi nam swój punkt widzenia w komentarzu pod wpisem. Zachęcam do dyskusji. Wracając do aukcji, ten numizmat wśród 8 innych wydawał mi się najciekawszy. Może nie aż na tyle żeby rozważać jego zakup, ale zawsze to jakaś tajemnica do rozwikłania.

Prawdziwym powodem uczestnictwa w aukcji Dawida Janasa była chęć pozyskania do zbioru innego obiektu. Ogromny i niespotykany medal wybity na pamiątkę śmierci króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, zainteresował mnie na tyle by rozważyć jego zakup. Tu muszę przyznać, że sprawdziła się stara metoda rozpowszechniona niegdyś przez różnej maści akwizytorów. Daj komuś fant do ręki i dopiero wtedy go zachwalaj, a szansę że kupi znacznie wzrosną. Tak właśnie zostałem „zaszczepiony” ideą tego medalu, bo trzymałem go w ręku i miałem szansę z bliska podziwiać jego klasę. Będąc gościnnie w antykwariacie ADJ nie znałem jeszcze jego ceny wywoławczej i wówczas wydawał mi się bardziej dostępny niż później gdy okazało się, że został wystawiony za 15 tysięcy złotych. W każdym razie medal zrobił na mnie piorunujące wrażenie i muszę się przyznać, że tak wielkiej bryły srebrna to ja jeszcze w ręku nie trzymałem. Średnica 80 mm i waga 174 gramów czyni go większym od nie jednego talerza. Poniżej zamieściłem zdjęcie.
Myślałem, że cena wywoławcza jest bardzo wysoka tylko do czasu, aż licytacja ruszyła z kopyta i kwoty rzucane przez wielbicieli starych numizmatów stawały się coraz to większe. Przebicie osiągnęło 300% i jego nowy właściciel musiał wysupłać 44 800 złotych plus opłaty, czyli około 50 tysięcy. Co pewnie uczynił z ochotą, bo gdybym miał taką wolną kwotę to nie zastanawiałbym się chwili. Podsumowując ten fragment u Dawida Janasa, niestety niczego nie kupiłem.

Dzień później swoją drugą aukcję urządził NumEduX. Znam tą firmę tylko trochę bo kilka lat temu kupiłem kilka monet na platformie Numimarket. Nie były to jakieś wybitne pozycje, więc ta nazwa kojarzy mi się raczej z przeciętnym towarem. Sygnałem, że coś się mogło zmienić był talar zbrojarz Poniatowskiego z 1766 który reklamował całą imprezę i służył za ikonę aukcji. Wśród 26 monet SAP moją uwagę zwracały całkiem ładne szelągi gdańskie z 1765, dość ładne i liczne złotówki i dwuzłotówki z popularnych roczników oraz wyżej wspomniany talar, którego zdjęcie poniżej.
To była naprawdę niezła oferta i muszę przyznać, że gdyby nie fakt że posiadam już oferowane monety, to całkiem możliwe, że zapisałabym się i rozważał zakup kilku pozycji. Jestem ciekawy, czy to już stała poprawa jakości asortymentu u tego sprzedawcy, czy to raczej efekt przyjęcia do sprzedaży jakiejś randomowej kolekcji monet. Będę obserwował kolejną aukcję NumEduX by się o tym przekonać.

Tydzień później, dnia 30 marca swoją imprezę przeprowadzał znany i lubiany lider kwiecistych opisów numizmatycznych, czyli Warszawski Dom Aukcyjny. Żeby zaraz nie było, że narzekałem na oszczędne opisy w minionych imprezach a teraz będę się czepiał w drugą stronę. Wystawiono 680 obiektów z których aż 34 reprezentowało okres SAP. Jak zwykle sporo z nich znajdowało się z slabach i zostało opisane jako MAX w swoich kategoriach, jednak nie da się zauważyć, że nie było wśród takich „petard” jak to u WDA nie raz bywało. Po pobieżnym przejrzeniu całej oferty musiałem drugi raz wrócić do analizy, by wybrać cokolwiek co by było dla mnie interesujące i co miałbym szansę kupić. Dobrze pamiętałem poprzednie aukcje pełne monet menniczych w trumnach i irracjonalne ceny jakie za nie płacono. Żeby to zilustrować, to jedynie wspomnę, że pierwszą monetą jaka wpadła mi w oko okazała się... jakby inaczej, mennicza dwuzłotówka z 1794 roku oczywiście zamknięta w przepisowym slabie PCGS.
Co by o niej nie powiedzieć, ale brzydka to ona nie była i z chęcią bym ją przytulił do swojego zbioru. Niestety zeszła bardzo wysoko, mógłbym dać za nią połowę z 7 tysięcy jaka przyszło zapłacić szczęśliwemu nabywcy. Inne monety pomimo opisów wskazujących na ich menniczość, nie były już tak efektowne. Jak zwykle miałem własne uwagi do oceny stanów zachowania, ale to już jest standard na imprezach WDA i to się już pewnie nie zmieni. Mnie nie udało się nic tam kupić i znów obeszłam się smakiem.

Dnia 6 kwietnia obyła się 3 aukcja firmy Numis Poland, nie było tam jednak żadnego srebra SAP więc idę dalej. Dzień później odbyła się już druga w 2019 roku impreza bydgoskiego Coinsnetu. Wystawiono prawie 500 zróżnicowanych pozycji, w tym 20 monet Poniatowskiego. Niestety sreber było tylko 7 a jak wiadomo z pustego to i Salomon nie naleje. Nie było aż tak źle bo znów trafiły się całkiem interesujące i poszukiwane krążki, jak choćby złotówka z wytapirowanym Poniatowskim z roku 1784, półtalar 1768 czy wreszcie talar z 1775. Jednak stan sprzedawanych monet nie był najlepszy i z pewnością była to oferta dla kolekcjonerów zbierających bardziej przekrojowo okres Polski Królewskiej. Ponieważ ja specjalizuje się tylko w okresie SAP, to staram się dobierać monety i pozyskiwać te nieco lepsze, żebym nie miał pokusy wymiany jak gdzieś pojawi się ładniejszy krążek. Nie zawsze mi się to udaje, ale się staram nad tym zapanować. Jednym z elementów pracy nad sobą jest ograniczanie pokus, co wdrożyłem i nie wziąłem udziału w tej aukcji. Ma się silną słabą wolę, co nie :-)

Kolejną aukcją o której warto wspomnieć była 3 aukcja Rzeszowskiego Domu Aukcyjnego. To prężnie działająca firma, której właściciele zawsze starają się zgromadzić dobry materiał i najczęściej im się to udaje. Tym razem było aż 1200 obiektów z których zdecydowaną większość stanowiły monety polskie. Oferta monet „Stasia” zawierała 27 pozycji, z czego samych monet było nawet więcej bo na miedziakach nie brakowało zestawów. Mnie ze srebra najbardziej spodobał się 10-cio groszowy drobiazg z pierwszego roku bicia tego nominału, zachowany w menniczym stanie, o czym dumnie informował zarówno sam slab z oceną MS oraz opis tej pozycji z zaznaczonym na czerwono MAX-em. Oto ta moneta.
Planowałem spróbować ją pozyskać, przy czym tradycyjnie interesowała mnie jedynie rozsądna cena jaką ustawiłem sobie w widełkach 2-2,5 tysiąca złotych. Moneta zeszła niemal dwukrotnie drożej, więc nie było mnie na nią stać. Ciekawostką na tej imprezie był fakt, że wystawiono do sprzedażny obok siebie aż 3 monety 10-cio groszowe z rocznika 1793. I w sumie nie chodzi mi o to, że jest to jakiś rzadki rocznik, bardziej zdziwił mnie sam fakt takiej kumulacji, który zwykle nie sprzyja uzyskiwaniu dobrych cen. Uważam, że zawsze to lepiej jak ma się jedną monetę z danego rodzaju i rocznika. Ale nie znam się na organizacji aukcji i zapewne był ku temu jakaś powód. W każdym razie w tym przypadku każda z wystawionych monet znalazła swój nowy dom, więc nie ma co narzekać. Na aukcji nie zabrakło tez grubszej monety. Były zarówno monety złotówkowe jak i talary i półtalary. Ofertę kończyła trójca drobnych ale bardzo ładnych monetek z Gdańska. A skoro już wspomniałem o Gdańsku w kontekście aukcji RDA, to przesyłam pozdrowienia dla Roberta i Dominika, pasjonatów z zamiłowaniem do menniczych sztuk, których miałem okazję poznać osobiście podczas letniej inauguracji Jarmarku Dominikańskiego. Jak dotąd biznesu nie zrobiliśmy, zatem wszystko co dobre jest przed nami i wierze, że jeszcze nie raz będzie ku temu okazja.

Po rzeszowskiej aukcji znów nadszedł czas dla firmy Bereska. Słyszałem różne opinie, jednak nie sposób odmówić właścicielce ambicji do dotrzymywania kroku najlepszym na rynku handlu sztuką. Nie mniej jednak, 6 aukcja Bereska była specyficzna i nie sprzedawano na niej monet z okresu Polski Królewskiej, stąd nie pohandlowaliśmy. I tak dochodzimy do 11 maja kiedy to swoje podwoje otworzyła 72 aukcja Warszawskiego Centrum Numizmatycznego. To pierwsza impreza WCN w roku 2019, stąd jak zwykle można się było spodziewać interesującego materiału. Jednak pierwsze wrażenie miałem takie, że nie będzie to impreza tak wielka jak poprzednie. Rzuciło mi się w oczy niewielka ilość wystawionych przedmiotów. Nieco powyżej 500 pozycji, to jak można było zauważyć w opisach poprzednich imprez, stanowi już osiągalny próg również dla bardziej początkujących firm numizmatycznych. Czyżby spece z ulicy Hożej odczuwali oddech konkurencji? Nie było tego zupełnie widać. Impreza była aukcja stacjonarną, stąd do sprzedaży trafił wyselekcjonowany materiał. Masówkę WCN sprzedaje przecież na swoich cotygodniowych aukcjach internetowych. Jak widać, analizując jedynie ilość można by dojść do błędnych wniosków. To co charakteryzowało 72 aukcje WCN to wyjątkowa jakość oferowanych monet. W każdym razie monet nie było zbyt wiele, ale akurat okres SAP był reprezentowany porządna ilością 31 obiektów. Nie ma więc powodów do narzekań. Szczególnie wielbiciele złota Poniatowskiego mieli tego dnia ucztę bo oferta WCN w tym aspekcie była najbogatsza w tym roku. Jeśli chodzi o srebro znalazło się miejsce na 15 monet bitych z tego stopu i były to z reguły monety z wyższych nominałów. Sporo krążków było w bardzo ładnych stanach zachowania i naprawdę mogło się podobać nawet wymagającym kolekcjonerom. Ja aż takie wymagający nie jestem, dlatego pewnie podobała mi się zdecydowana większość monet. A kilka numizmatów skradło mi serce do tego stopnia, że bardzo chciałem je posiadać. Obawiałem się tylko wysokich cen. Co szczególnie martwiło mnie w kontekście trudniejszego okresu dla moich finansów, jaki związany był z procesem zmiany pracy. Nie jestem w stanie pokazać tu wszystkich monet (i nie tylko) na które się nastawiłem, stąd ograniczę się jedynie do kilku reprezentantów. Weźmy tu dla przykładu taki krążek, przepiękny półtalar z rocznika 1784.
Wiele bym dał żeby stać się posiadaczem tego krążka, jednak cena kosztował ponad 40 tysięcy i tylko obszedłem się smakiem. Do grona obserwowanych monet, na które miałem chrapkę i realnie chciałem wziąć udział w licytacji gdyż liczyłem na sukces - zapisałem aż 6 sztuk. Nie będę trzymał Was w napięciu i od razu napiszę, że niestety żadnej z nich nie udało mi się skutecznie wylicytować. Naprawdę nie mam sobie niczego do zarzucenia, miałem po prostu zbyt niskie limity i żadna z licytacji nie zakończyła się moim sukcesem. Nie będę zdradzał szczegółów i pokazywał kolejnych monet, których nie kupiłem bo liczę, że już jesienią będę miał więcej szczęścia i nie chce sobie robić nadmiernej konkurencji :-). Jednak chciałbym pokazać jeszcze jeden krążek z tej aukcji. Tym razem będzie to historyczny Talar Targowicki z 1793 roku. Sztuka nie zwykła nie tylko z racji historii jaką ten numizmat sobą reprezentuje, ale również (i przede wszystkim) najpiękniejsza moneta tego typu jaką ostatnio widziałem. A widziałem ich przecież wiele bo nie tylko uczestniczę w aukcjach ale również szwendam się po muzeach i to przeważnie po stronie niedostępnej dla zwiedzających gdzie nie brakuje pięknych okazów. Proszę na to cudo tylko spojrzeć.
Ideał w każdym calu. Naturalna patyna i doskonałe tło, zrobiły na mnie istmie piorunujące wrażenie. Kto pozyskuje takie monety, tego zbiór poziomem dorównuje gabinetom muzealnym. Marzenie i żałuję, że to niestety nie jest moja bajka :-)

Może dalej będę bardziej skuteczny? Zapraszam teraz na kolejną wielodniowa imprezę, jaką była 8 aukcja Gabinetu Numizmatycznego Damiana Marciniaka. Zgodnie z tradycją aukcje znów poprzedziła sesja wykładowa. Niestety tym razem z przyczyn obiektywnych nie mogłem w niej uczestniczyć na żywo, ale wieczorem oglądałem online a dzięki temu, że organizatorzy dbają o miłośników i nagrywają filmiki, to miałem okazję zobaczyć wystąpienia wszystkich prelegentów. I nie da się ukryć, że nie tylko w mojej opinii była to kolejne święto krajowej numizmatyki. Już pewnie wszyscy zainteresowani tematem starszych monet doskonale zdają sobie sprawę, że cytując klasyków: „W numizmatyce widzisz tyle ile wiesz”. Poniżej agenda sesji wykładów.
Jak wynika ze spisu prelekcji, znów mieliśmy do czynienia z niezwykła mieszanką znawców, profesorów i pasjonatów numizmatyki. To się zawsze musi udać i jestem ciekaw jaki będzie dalszy los tych sesji oraz czy ktoś inny pójdzie w ślady Pana Damiana i wymyśli własną koncepcję budowania prestiżu swoich imprez w oparciu o szeroką popularyzacje i wysoką jakość merytoryczną.

Tym razem dla kolekcjonera monet Stanisława Augusta Poniatowskiego nie przygotowano wielu zasadzek i z małym wyjątkiem, srebrne monety tego króla znajdowały się w jednym miejscu. Tym wyżej wspomnianym wyjątkiem były jedynie dwie drobne sztuki, sprzedawane jako element kolekcji numizmatów toruńskich. Ja koncentrowałem się na głównej ofercie, która stanowiły tym razem 44 pozycje na które składały się łącznie medale, próby i monety z okresu SAP. Oferta była jak widać bardzo przekrojowa, a pośród srebrnych krążków mieliśmy zarówno grube srebro jak i drobniejsze nominały. Warto również odnotować, że stany zachowania oferowanych monet, z reguły nie były mennicze i była to zdecydowanie oferta skierowana nie do koneserów, ale do szerokiej rzeszy miłośników tego okresu. Muszę przyznać, że sporo spośród wystawionych monet już jest w moim posiadaniu, dlatego skupiłem się na jednostkach które uznałem za możliwość powiększenia swojego zbiorku. Do grona monet którymi byłem zainteresowany dodałem dokładnie pięć egzemplarzy. Jednak pierwszą monetę z tej aukcji jaka chciałbym tu zaprezentować, będzie popularny rocznik dwuzłotówki z roku 1768.
Ten wyjątkowej urody egzemplarz dwuzłotówki wystawiony został za niebagatelną kwotę 2 tysięcy złotych. Co jak na popularne roczniki ośmiogroszówek wcale nie jest mało. Oczywiście stan opisany został jako niemal menniczy co przysporzyło mu wielu chętnych by ta monetę pozyskać. I pewnie wszystko odbyłoby się standardowo, gdyby nie kosmiczna cena jaką moim zdaniem wylicytował zwycięzca aukcji. Wiele już widziałem, ale ceny 7590 złotych za dwójkę z 1768 to jeszcze nigdy nie spotkałem. Spodziewałem się raczej poziomu do 4 tysięcy, a tu taki klops. Pewnie się nie znam i dlatego sam nic nie mogę kupić :-).

No właśnie, bo moje podboje na tej aukcji znów mógłbym opisać jako nieskuteczne. Mimo tego, że monety którymi byłem zainteresowany nie były mennicze i z tego tytułu nie osiągnęły zawrotnych sum, to jednak znów wróciłem „na zero”. Coś tam nawet licytowałem, ale ne kupiłem nawet monet które „poszły” za ceny poniżej tysiąca złotych. Powód był jak zwykle ten sam – uważałem, że idą za drogo i nie ma sensu na nie przepłacać Niezbadane są drogi po jakich błądzą myśli kolekcjonerów. W jedym przypadku bez mrugnięciem oka wydają ogromne sumy a z drugiej strony, jak mogą kupić coś niemal hurtowo, to „sępią” tych kilku stówek. Chciałbym to jakoś wytłumaczyć, ale nie potrafię. Widocznie na tańsze i popularne monety nie mam takiego ciśnienia żeby je posiadać. W ogóle ostatnio zauważam, że wraz z rozwijaniem swojego zbioru, na posiadanie kolejnych monet, które by go uzupełniły mam jakby mniejszy fokus. Zdecydowanie postawiłem na jakość, stąd dość trudno mnie ostatnio oczarować. Nie, żeby to było niemożliwe, ale jestem bardziej powściągliwy – to fakt. Być może właśnie z tej mojej rezerwy do niepotrzebnego rozwijania zbioru wynikają moje ostatnie porażki. A może powód jest inny? Jak widać na aukcji numer 7 u Marciniaka kupiłem dziewięć monet a na kolejnej ani jedna nie wpadła w moje łapy. Nic to liczę na kolejną, może wolę te nieparzyste i czekam na imprezę numer 9 :-)

W czerwcu, który zamykał pierwszą połowę roku handlu numizmatycznego czekały na mnie jeszcze 4 imprezy. Pierwsza z nich to 12 aukcja WDA z 700 pozycjami wystawionymi do sprzedaży, z czego monet SAP było dokładnie 18. Jak zwykle było kilka menniczych sztuk i monet opisanych jako mennicze – bo to inna para kaloszy. Były też MS-y w slabach. Flagowym obiektem z tego okresu był ładnie spatynowany talar z rocznika 1766. Organizatorzy określili ten numizmat jako PIERWSZA LIGA, jak widać w dalszym ciągu są kreatywni w poszukiwaniu ładnych sformułowań do opisów. Jako, że sezon ligowy w pełni zobaczmy zatem czym charakteryzuje się pierwszoligowy talar Poniatowskiego.
I jakie wnioski? Niech się na ten temat lepiej wypowiedzą krytycy i dziennikarze sportowi. Mi moneta się podobała mimo śladów justunku i nierównego tła. Zakładając iż kolorowa patyna jest naturalna to chętnie widziałbym ją w swojej kolekcji. Nie dał bym jednak za nią nawet „mniejszej połowy” z 36 tysięcy jakie wyłożył jej nowy właściciel. Stad pozostaje mi tylko oglądanie zdjęć... Kolejny talar z 1794 roku, również miał „swoje kolorki” a, że na szczęście był już zapakowany w trumnę, to można było doczytać, że był przeczyszczony. Tego typu obiekty nie skłaniają mnie do zakupów i tracę pewność ich stanu zachowania, obawiając się manipulacji zdjęciami. Co moim zdaniem na tej aukcji było ładne i warte swojej ceny? To ciekawa odmiana złotówki z 1767 z ładnym stanie. I to będzie ostatnie foto z tej aukcji.
Dlaczego jej nie kupiłem? Mam już podobną. Nie jest co prawda idealna, ale nie planuje wydać za jej zamiennik kwoty wyższej niż 2-3 tysiące. Tym sposobem dałem szansę innym miłośnikom. Mam nadzieję, że decyzja o zakupie tego krążka była poparta moim wpisem na blogu, gdzie opisałem tą odmianę i określiłem jej unikalność. Taka moneta w ładnym stanie, to zawsze perełka. Jasne chyba już się staje, że tu też nic nie kupiłem.

Tydzień później swoją trzecią imprezę organizowała firma Stare Monety. Jak już gdzieś wyżej pisałem – ja lubię stare monety, więc uznałem, że to może być coś interesującego. Sprzedawano 13 monet z okresu SAP i z jednym wyjątkiem był to tak zwany „złom”. Monetą, która reklamowała cała aukcje był kolejny ładny talar zbrojarz z 1766 roku, której stan zachowania organizator oszacował na 1 minus/2 plus. Moneta miała drobne mankamenty, jednak zdecydowanie jej stan można ocenić na grubo ponad średnią jaka spotyka się na innych aukcjach. Nie będę jej pokazywał, gdyż kilka wierszy wyżej już prezentowałem ten typ talara. Przy obecnym szaleństwie, mogę uznać, że cena 12 tysięcy jak za ten egzemplarz była nawet OK. Ja w każdym razie mam kilka sztuk grubego srebra z tego rocznika i na ten czas nie rozglądam się za kolejnymi, stąd nie zgłosiłem się do tej aukcji. Dwa dni później swoją trzecią aukcję tego półrocza zorganizował bydgoski Coins Net. Rekordzista pod względem ilości imprez tym razem proponował 465 obiektów, z czego monet z okresu Polski Królewskiej było raptem 31. Szczęście w nieszczęściu, że aż 8 z nich należało do okresu SAP, było więc na co popatrzeć. Lustracja tej oferty zajęła mi około 10 sekund. Tyle czasu potrzebowałem żeby do dwóch policzyć srebrne monety króla Stasia i zorientować się, że żadna z nich nie ma szans stać się przedmiotem mojego udziału w licytacji. Tym samym kolejna impreza dla amatorów Poniatowskiego do zapomnienia.

I tak dobrnąłem do ostatniej imprezy tego półrocza, którą stanowiła trzydniowa aukcja numer 20 Antykwariatu Numizmatycznego Michała Niemczyka. Czyżby więc zakończenie okresu handlowego niosło dla mnie więcej szczęśliwych finałów licytacji? Taką miałem nadzieję przystępując z energią do ostatniej aukcji przed wakacjami. Miało mi w tym pomóc 20 monet SAP jakie wystawiono do handlu. Jednak muszę szczerze przyznać, że tym razem oferta nie wyrwała mnie z butów i jedynie 3 monety zaznaczyłem jako swoje potencjalne cele. Niestety wszystkie trzy były zatopione z plastikowych slabach, co z reguły wiązało się z większym zainteresowaniem nie tylko ze strony kolekcjonerów, ale przyciąga czasem również i biznesmenów lokujących nadwyżki finansowe. W dalszej części pokażę dwie spośród nich na zdjęciach. Zacznę dość nietypowo jak na aukcyjne slaby, od egzemplarza ocenionego przez graderów na ocenę „zaledwie” XF 45.
Uznałem, że to całkiem fajna moneta do kupienia i wydłubania z plastiku. Skłaniał mnie do tego nie tylko miły oczom stan zachowania, ale również sam rocznik 1783, który jest dla kolekcjonerów półtalarów Poniatowskiego stosunkowo trudny. Liczyłem na cenę w granicach 4 tysięcy złotych, ale się przeliczyłem i musiałem obejść się smakiem. Ciekawe kiedy trafi się kolejna szansa na pozyskanie tego rocznika.

Druga z trójcy monet, która wzbudziła moje zainteresowanie to kolejna szansa na zakup menniczej złotówki z 1767 roku. To jakaś niezrozumiała seria, ale do sprzedaży trafił kolejny piękny egzemplarz rzadszej odmiany jaką pokazałem opisując chwile temu imprezę WDA. Szczególnie w tej monecie spodobał mi się rewers, który to jak wiadomo jest ciekawszą stroną złotówki. Taka blacha robi na mnie spore wrażenie.
Jak widać, menniczy stan tej monety nie ulegał najmniejszym wątpliwościom. Jednak ocena numerkiem MS 62, dawała mi teoretycznie szansę na sukces. To była dla mnie ostatnia licytacja na aukcji w tym półroczu i muszę napisać, że byłem bliski by ją pozyskać. Nie mniej jednak nie nacisnąłem przycisku „LICYTUJ” tylko przyglądałem się rozwojowi sytuacji. Liczyłem na cenę w okolicach 3 tysięcy. Nic takiego jednak nie miało miejsca i uznałem, że nie będę licytował ponad swój limit. W taki oto nieskuteczny sposób zakończyłem swoje aukcyjne potyczki w pierwszej połowie 2019 roku.

Podsumowując, był to dla mnie dość dziwny i ciekawy okres, stąd i ten tekst pisało mi się całkiem OK i nie było nudy. No bo jak inaczej ocenić fakt, że opisałem właśnie za jednym zamachem 22 aukcje, brałem aktywny udział jedynie w połowie z nich, a efekt uzyskałem zaledwie w jednej. Jak już kupowałem to niemalże hurtowo, bo w końcu zakup na jednej imprezie 9 dość drogich monet to dla znakomitej większości miłośników numizmatyki wcale nie przelewki. Wielokrotnie byłem przebijany i kończyłem jako „ten drugi”. Nie mam jednak żadnej traumy z tym związanej, bo to przecież ja podejmowałem decyzje i zwykle starałem się kierować „zdrowym rozsądkiem”. Nie było idealnie, można było postarać się bardziej, ale kolekcja jednak dzięki Bogu jakoś się rozwijała. A do celu posłużyły mi inne źródła pozyskiwania monet, alternatywne do kupowania na aukcjach. Może nie było tam tylu świateł jupiterów i splendoru, ale z reguły było zdecydowanie taniej a często i przyjemniej. Bo przecież osobisty kontakt z innym zbieraczem, zawsze jest wart zachodu. Co do przyszłych aukcji, to jestem ciekaw nadchodzących imprez jakie czekają mnie w drugiej połowie roku. Po zapowiedziach wiem, że szykuje się co najmniej kilka porządnych sesji w których będę aktywnie brał udział. Plan jest taki żeby pojechać do Poznania na imprezę u Pana Sergiusza, a potem wziąć udział w sesji Pana Damiana organizowanej na salonach Zamku Królewskiego w Warszawie. Tam to ja monet jeszcze nie kupowałem, więc warto pokusić się o nowe doświadczenie :-) Dodatkowo będę brał udział w innych imprezach, jeśli tylko zainteresuje mnie wystawiony tam materiał. Plany są więc ambitne i może kolejny wpis o aukcjach będzie obfitował w więcej monet, które uda mi się pozyskać. Tym samym żegnam się ładnie, dziękuję za doczytanie do tego miejsca i do zobaczenia na aukcyjnym szlaku. Trzymajcie się ciepło :-)


W dzisiejszym wpisie wykorzystałem informacje i zdjęcia z archiwów aukcyjnych OneBid, WCN, GNDM i ANMN.



środa, 24 lipca 2019

Złotówka z 1769, czyli rzecz o tym jak wprowadzano kapitalizm.


Witam ponownie po krótkiej nieobecności. Z komentarzy pod poprzednim wpisem oraz z maili jakie otrzymałem od czytelników chcących dzielić się ze mną opiniami na tematy związane z numizmatyką okresu SAP, doskonale zdaję sobie sprawę, że spora grupa sympatyków mojej strony z niecierpliwością oczekuje na „zaległy” tekst o aukcjach numizmatycznych. Mając to na uwadze, postanowiłem jednak sprawdzić ile jeszcze wytrzymają i zdecydowałem, że nie będę zmieniał swoich pierwotnych planów co do kolejności zaplanowanych wpisów. Tym samym, zanim zasiądę do opisania, tego wszystkiego co moim zdaniem zdarzyło się ostatnio ciekawego w handlu na ryku aukcyjnym, zaproponuję jeszcze jeden artykuł opowiadający o kolejnej wyjątkowej monecie Stanisława Augusta Poniatowskiego. W końcu, aukcje to nie zając i nam już nigdzie nie uciekną :-) Zatem wątek aukcyjny jeszcze chwilę poczeka i będzie moim kolejnym tematem. A dzisiejszy wpis to nie będzie zwykła historia. Czeka na nas bardzo ciekawy rocznik srebrnej złotówki oraz dodatkowa historia jaką zapowiedziałem w tytule. Szykuje się więc interesujący tekst do napisania, co dla mnie jako właśnie zaczynającemu go tworzyć... nie jest wcale obojętne. Podstawowy plan jest taki, aby jak najbardziej szczegółowo opisać rocznik rzadkiej czterogroszówki z rocznika 1769. Monet tego nominału nie wybito zbyt wiele, gdyż według źródeł powstało ich dokładnie 19 502 egzemplarzy. Co zdecydowanie „blednie” przy porównaniu do wielomilionowych nakładów złotówek z wcześniejszych lat 1766-1767. Jednak jak się za chwilę okaże, mała ilość egzemplarzy w mennictwie SAP wcale nie oznacza, że nic ciekawego się w danym roczniku nie wydarzyło. Przeciwnie, ale o tym właśnie będę pisał w dalszej części tekstu.

Jednak zanim zacznę pisać o monetach, to czas na temat poboczny, który umieściłem w tytule. Powszechnie znaną prawdą jest, iż wprowadzanie każdych nowych zwyczajów, zasad czy krzewienie nowoczesnych idei w gospodarce jest ciekawym okresem samym w sobie i jako taki, z reguły nie przebiega bezboleśnie. A co dopiero takiego systemu jak kapitalizm, który króluje nam po dziś dzień i codziennie wpływa na nasze życie. Pierwsze przejawy kapitalizmu wprowadzane w sposób zorganizowany i na większą skalę, możemy właśnie zaobserwować w II połowie XVIII wieku. Dla pasjonatów ekonomii i gospodarki rynkowej, to temat nie mniej ciekawy niż numizmatyka. Nie było wyjątku, jak każda istotna zmiana w dziejach państwa okazała się mieć wpływ na panujące ówcześnie stosunki społeczne. Tak się złożyło, że ten istotny w skali kraju czas, trafił akurat na panowanie króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Władcy z otwartym umysłem, który szczególnie sprzyjał wszelkim modom, nowościom i ideom płynącym z bogatszej zagranicy. W tym aspekcie, król miał liczne zasługi i aktywnie poszukiwał nowych rozwiązań gospodarczych oraz wspierał wszelkie wysiłki, które w jego mniemaniu mogły zakończyć się z pożytkiem dla rozwoju kraju i podniesienia się stopy życia społecznego. Król miał oczywiście tę świadomość, że samodzielnie nie udźwignie ciężaru unowocześniania kraju i w tym celu otaczał się licznym gronem osób, które podzielały jego poglądy. Jednym z ulubionych specjalistów króla od wprowadzenia w życie idei o nowoczesnym państwie był jego stary przyjaciel z dzieciństwa, podskarbi litewski Antoni Tyzenhaus. Był to człowiek szczególnie oderwany od otaczającej go rzeczywistości, który z lubością snuł wielkie i śmiałe plany polegające z grubsza na tym, by zrobić coś z niczego i zapisać się w historii jako wielki reformator. W dalszej części tekstu będzie okazja żeby ten temat nieco rozwinąć. A teraz jeszcze na chwilę powróćmy do króla-wizjonera Stanisława Augusta, bo już czas na pierwszą ilustrację, która płynnie wprowadzi nas w temat dzisiejszego tekstu.

Dobrze znam ten temat, bo to moja okolica :-) Jednak zanim przejdę do czasów SAP, to moment chciałbym poświęcić powodom dla których zdecydowałem się właśnie na ten temat, gdyż nie jest to wcale dzieło przypadku. Mam do zagadnienia początków kapitalizmu stosunek bardzo osobisty, gdyż tak się dziwnie złożyło, że ja sam również miałem swój drobny udział w podobnym procesie, który zachodził w naszym kraju u schyłku PRL-u, na przełomie lat 80 i 90-tych XX wieku. Jak sobie przypominam, byłem wtedy młodzieńcem nieco zagubionym, niezbyt pasującym do szarej rzeczywistości ówczesnej Polski, który eksperymentował poszukując własnych ścieżek. Znalazłem podobnych sobie odmieńców w środowisku skupionym wokół bydgoskiej sceny muzyki punk-rockowej i żyłem beztrosko z dnia na dzień, w imię hasła „No Future!”, nie widząc większego sensu w swojej egzystencji na tym ziemskim łez padole. W końcu, jak mawiają słowa pewnej piosenki: „...wszyscy pokutujemy za to, że żyjemy...” :-) I w sumie nie wiem jak by się dla mnie skończyła ta kolorowa przygoda w szarym świecie PRL-u, gdyby nie fakt, że akurat w tym samym okresie bardziej świadoma cześć społeczeństwa nie godziła na taki stan państwa. W okół mnie trwały masowe protesty i nasilały się starania o odzyskanie pełnej suwerenności. Ta idea trafiła mnie w okolice serca i podchwyciłem nadzieję rodząca się w rozbudzonym narodzie. Odzyskałem wiarę w to, że człowiek może mieć wpływ na swoje życie. I daje już jakoś samo poszło....To zmieniło mój stosunek do rzeczywistości, popchnęło mnie w ramiona rodzącego się drobnego kapitalizmu, co miało decydujący wpływ na moje przyszłe zainteresowanie monetami oraz pasję do numizmatyki. Mój śp. ojciec był człowiekiem doświadczonym i dostrzegał zmiany zdecydowanie wcześniej. Wziął sprawy w swoje ręce, zwolnił się z państwowej posady i szukał szczęścia w tak zwanej prywatnej inicjatywie. Uznał, że jak spaść to z wysokiego konia i już na początku swojej kapitalistycznej przygody, „za grosze” wydzierżawił upadający PGR i zajął się masową produkcją grzybów jadalnych. Boczniak ostrygowaty (ten grzyb) miał zbawić nasz kraj i w postaci panierowanego na patelni „pseudo-kotleta” miał szansę zastąpić chwilowo niedostępne w sklepach kotlety schabowe. Trzeba uczciwie powiedzieć, że smakował nawet nieźle i powoli bo powoli, ale trafiał w gusta spragnionych nowości mieszkańców. Niestety pomimo wielkich planów i ogromnych wysiłków, mój tato jako mieszczuch, nie miał wystarczającej smykałki do biznesu na wsi i jak się okazało, również brakowało mu szczęści do ludzi. Nagle stał się największym pracodawcą w okolicy, a pośrednio panem i władcą dochodów okolicznej ludności zamieszkującej ten rolniczy region. Tego było za wiele jak na jednego człowieka, skoncentrował się więc na tym co potrafił najlepiej, czyli konstruowaniu maszyn i organizacji produkcji, a całe zarządzanie ludźmi oddał w inne ręce. Jak się później okazało to nie był dobry wist i powstał z tego wielki biznes "na glinianych nogach" i każda większa przeszkoda mogła nim zachwiać. Na nieszczęścia nie trzeba było długo czekać. Ktoś czegoś nie dopilnował, inny ktoś na czas tego nie sprawdził i najpierw przydarzyła się zaraza grzybni a zaraz potem pożar w którym spłonęły najcenniejsze sprzęty. Pamiętam ten żałosny widok resztek nadpalonego PGR-u i smutek w oczach ojca, który wyrażał jasno, że jest już „po zawodach”. Spółka w której uczestniczył rozpadła się ze zgrzytem i po „złotym interesie” zostały tylko niesmak i niezapłacone długi. Ojciec okazał się za miękki na rasowego kapitalistę. Nie potrafił bez skrupułów egzekwować i wykorzystywać trudnej sytuacji pracowników. A trzeba pamiętać, że ówcześnie, to właśnie taki panował model biznesowy w rodzącym się kapitalizmie i bardzo często w ten sposób powstawały fortuny. Grzyby nie wypaliły, jednak „staruszek” złapał bakcyla przedsiębiorczości i się bez walki nie poddawał. Powoli wychodził na prostą i postanowił pójść w kierunku handlu detalicznego i nową działalność oprzeć na ludziach zaufanych, czyli na rodzinie. I właśnie tak rozpoczyna się moja historia z wprowadzaniem kapitalizmu, którą streszczę dalej w kilku zdaniach. Mam nadzieję, że macie czas :-)

Tato założył pierwszy na naszym osiedlu niepaństwowy sklepik, który na dzisiejsze standardy można określić bardziej kioskiem, czy salonikiem prasowym niż „rasowym” sklepem spożywczym. Czasy przemian sprzyjały takim śmiałym przedsięwzięciom, konkurencja praktycznie nie istniała. Nie było jeszcze tych wszystkich, dziś powszechnych telewizyjnych serwisów informacyjnych, a o internecie nikt wtedy nawet nie marzył, dlatego też ludzie by dowiedzieć jak się sprawy w kraju mają, czytali powszechnie wielkie ilości codziennej prasy. Nie było również tylu samochodów co dziś, więc społeczeństwo masowo korzystało z komunikacji miejskiej, kasując przy tym jednorazowe bilety. Nie było również głośnych kampanii antynikotynowych. Nikt nie słyszał o modzie na niepalenie. Brakowało nam świadomości, że można żyć zdrowiej, więc większość z nas paliła fajki i to najczęściej po dwie paczki dziennie. W tym okresie również rynek artykułów spożywczych przeżywał kolejne przejściowe trudności, więc bardzo dobrze sprzedawały się produkty masowo przywożone autokarami z NRD przez „polskich turystów”. Podsumowując ten wywód, na powyższe artykuły był ogromny popyt, a my go zaspokajaliśmy i interes rodzinny szybko się rozkręcił. Ja jeszcze jako uczeń szkoły średniej, po godzinach pomagałem ojcu w zaopatrzeniu i obsłudze klientów. I tu właśnie doszukać się można początków moich zainteresowań monetami, gdyż pracując na kasie szybko zorientowałem się, że monety są różne i jedne trafiają się rzadko a inne są bardzo powszechne. Wyłapywałem więc z obiegu nowe monety okolicznościowe, którymi dosyć często płacono za zakupy w naszym sklepiku. Takie były czasy, że ludzie otrzymywali wypłaty w zakładach pracy w postaci gotówki, która często zawierała również monety z egzemplarzami okolicznościowymi. Mam z tego okresu sporo ładnych krążków i pewnie właśnie dzięki temu, nigdy żadnej monety nie kupiłem w NBP, a wszystkie otrzymałem od ich „pierwszych właścicieli”. Kapitalizm jaki wprowadziliśmy na osiedle pozwalał nam na niezłe życie oraz rozwój firmy i powiększanie skali jej działalności. Ale największą oznaką powodzenia rodzącego się biznesu były dlugaśne kolejki klientów, które bardzo często ustawiały się do naszych punktów. Zapytacie jak to możliwe? 

I to właśnie była ta siła raczkującego kapitalizmu, w którym bardzo liczył się dobry pomysł i szybkie działanie. Zaszokowaliśmy naszych klientów przyzwyczajonych do cen z PRL-u, ponieważ w naszym punkcie sprzedawaliśmy prasę i papierosy w cenach... o 50 zł (banknot ze Świerczewskim) niższych niż ceny państwowe wydrukowane na opakowaniach fajek i na okładkach gazet. Kwota 50 złotych to wówczas było tyle co nic, wartość czysto symboliczna za którą nie można było nic kupić, ale z psychologicznego punktu widzenia dawało nam to ogromną przewagę nad państwowymi punktami dystrybucji. Ludzie stali godzinę w kolejce do naszego sklepiku i kupowali na zapas całe „wagony” papierosów oraz brali od nas pełne naręcza gazet obsługując przy okazji swoich sąsiadów. Dodatkową nowinką jaką zapoczątkowaliśmy by ściągnąć do siebie klientów z całego osiedla było rozpoczęcie sprzedaży bydgoskiej popołudniówki już około godziny 9-10 rano. „Dziennik Wieczorny” to była gazeta ogromnie popularna, a szczególnie jego piątkowo-magazynowe wydanie z dodatkiem telewizyjnym. Dzięki temu, że mieliśmy popołudniową gazetę już rano, to sprzedawaliśmy ją w kilku lokalizacjach (w tym mobilnych z samochodów) w tysiącach egzemplarzy. W piątki ludzie szturmowali nasze punkty, by kupić gazetę, która w normalnych kioskach RUCH pojawiała się po godzinie 14, a u nas już od rana i przy okazji o 50 złotych taniej. Pomysł polegał na tym, że codziennie rano jeździliśmy do pobliskiej drukarni i sami odbieraliśmy gazety z maszyn, gdyż drukowane były już od godz 8. Tym samym nie czekaliśmy jak inni na dystrybucję prasy przez państwowego molocha, który”od zawsze” rozwoził gazety do swoich kiosków dopiero w południe. Dobrze pamiętam, jak ludzie strasznie się wówczas dziwili skąd bierzemy tę prasę tak wcześnie oraz że nam się opłaca sprzedawać taniej niż cena na opakowaniu. Byli też tacy, co patrzyli na nas z niedowierzaniem, a ponieważ nas lubili (obsługa klienta stała na wysokim poziomie) to upierali się, że zapłacą nam tyle ile wynosi oficjalna państwowa cena. Mili ludzie, widzieli jak na co dzień ciężko pracujemy i nie chcieli nam zrobić finansowej krzywdy. To były pionierskie czasy, które dziś wspominam z rozrzewnieniem, szczególnie, że przypomina mi to moją młodość oraz świętej pamięci rodziców zaangażowanych w nasz small familly business. To już koniec prywatnego wątku, który połączył mi się w głowie z dzisiejszym tematem i nie byłem w stanie opanować się by o tym nie wspomnieć. W końcu to też jest już historia. A na zakończenie, ze specjalnymi pozdrowieniami dla moich czytelników z Bydgoszczy, zaprezentuje jeszcze zdjęcie lokalizacji w którym stał opisany powyżej, kapitalistyczny kiosk „U Włodka”. Niech odżyją wspomnienia :-)
Prezentowany punkt, od wielu lat już nie należy do mojej rodziny i jak można wywnioskować po szyldach i napisach, dziś handluje się tam pieczywem. Niestety zdałem sobie sprawę, że nie posiadam prywatnych zdjęć sklepiku z opisywanego przez mnie okresu. Jak się okazuje, gdy człowiek wpadnie w wir kapitalistycznych interesów, to zapomina o całym bożym świecie i nie w głowie mu dyrdymały, które można by uwiecznić na fotkach. Może, ktoś z czytelników posiada starsze zdjęcia tej okolicy? Jeśli tak, to jestem nimi zainteresowany :-)

Dobrze, a teraz jak to już mam w zwyczaju, przejdę do historii związanej z okresem SAP i obszarem na którym obiegała złotówka z rocznika 1769. Dziś tło opowieści zawężę jedynie do niewielkiego fragmentu obszaru zlokalizowanego na „bliskim wschodzie” Rzeczpospolitej Obojga Narodów, zwanego onegdaj Wielkim Księstwem Litewskim. A na co dzień i w skrócie, nazywanym po prostu Litwą. Jak znającym się na rzeczy miłośnikom numizmatyki zapewne wiadomo, „tamta Litwa”, to pojęcie o wiele szersze niż znane nam dziś sąsiednie państwo o tej samej nazwie. By się o tym przekonać, wystarczy rzut oka na mapę pokazującą ówczesną Rzeczpospolitą Obojga Narodów, na której Litwa oznaczona jest numerem 3 i pokazana na tle aktualnej nam mapy Europy.

Legenda mapy:
1 - Korona,
2 - Prusy - Lenno Królestwa Polskiego,
3 - Wielkie Księstwo Litewskie,
4 - Liwlandia - posiadłość Korony i Litwy,
5 - Kurlandia - Lenno Rzeczypospolitej
 
Jak widać na ilustracji, granice Wielkiego Księstwa Litewskiego rozciągały się od wschodnich kresów dzisiejszej Polski i pokrywały całe terytoriom Litwy i Białorusi oraz wchodziły na teren dzisiejszej Rosji i Ukrainy. Co prawda w czasie gdy wybierano na króla Stanisława Poniatowskiego, Rzeczpospolita była już nieco oskrobana od wschodu i „odrobinę” mniejsza niż na pokazanej mapie. Jadnak dla całości poruszonego za chwilę zagadnienia ta nieścisłość nie będzie miała szczególnego znaczenia. A to dlatego gdyż wcale nie będę opisywał zdarzeń na całym obszarze dawnej Litwy, a jedynie skoncentruje się na jej niewielkim skrawku. A będzie to fragment nietuzinkowy, bo obejmie tereny należące bezpośrednio do króla. Jak się okazuje, symboliczna korona na głowie władcy, to nie tylko całodzienne obowiązki i niewdzięczna odpowiedzialność za losy państwa i swoich poddanych, ale także niemałe dochody z tak zwanych królewszczyzn. To słowo oznacza dobra ziemskie położone na obszarach dominiów, które przysługiwały władcom państwa jako spuścizna po ziemiach należących do dynastii Piastów. Kolejni władcy Polski dziedziczyli te ziemie po swoich królewskich poprzednikach. Jednak sami z reguły nie przebywali na tych terenach i nie stawiali tam swoich zamków, a jedynie administrowali nadanymi im ziemiami. Formalnie od końca XVI wieku królewszczyzny dzieliły się na starostwa nadawane w nagrodę zasłużonej szlachcie w dożywotni zarząd oraz na ekonomie, zwane także dobrami stołowymi, będące dalej w gestii władcy. Dochody z tych majątków bezpośrednio zasilały skarb królewski. I dziś właśnie krótka historia z kapitalizmem w tle jaką chcę przytoczyć, rozegrała się w ekonomiach króla Stanisława Augusta Poniatowskiego na Litwie. A że działo się to akurat w roku 1769, czyli dokładnie w tym samym czasie w jakim powstała opisywana moneta, to stąd właśnie wytrzasnąłem ten temat.

Zacznijmy od początku, czyli w miejsca gdzie na scenę wkracza wieloletni przyjaciel króla, koniuszy litewski Antoni Tyzenhaus, który w roku 1765 zostaje administratorem królewskich ekonomii na Litwie. Był to człowiek obdarzony wielką energią do działania, a do tego okazał się być wielkim reformatorem i wyprzedzającym swoje czasy wizjonerem. Z tego powodu był równie często nagradzany co dyskryminowany, gdyż niektóre jego projekty i wizje, zdecydowanie przekraczały wszelkie pojęcie i budziły opór XVIII-wiecznych umysłów. Antoni Tyzenhaus jako pierwszy podjął próbę uprzemysłowienia administrowanych ekonomii, by zmienić ich charakter z zacofanych posiadłości ziemskich na nowoczesne centra gospodarcze. Oczywiście „nowoczesne” w ujęciu XVIII-wiecznym, czyli głównie w zakłady i manufaktury. Ale zanim się do tego zabrał, to na początek upewnił się, że cały należny mu teren jest w jego zarządzie. Zlecił wykonanie dokładnych pomiarów i map a następnie odzyskał dla króla obszary ziemskie bezprawnie użytkowane przez okoliczną szlachtę. Był przy tym bezkompromisowy i z równą skrupulatnością egzekwował królewskie prawa do ziemi od bezimiennej szlachty co od znacznych rodów magnackich jak Potoccy, Czartoryscy czy nawet... sami Poniatowscy. Tą działalnością nie zjednywał sobie zbyt wielu przyjaciół wśród możnych tego świata. Jednak nie dbał o to, gdyż miał w królu silne oparcie i był jego oddanym i lojalnym sługą. Tyzenhaus był nie tylko gospodarzem zarządzającym dobrami królewskimi ale również miał misję unowocześnienia całej Litwy dla której pragnął być wzorem do naśladowania. W tym celu prowadził działania poprawiające infrastrukturę, takie jak zagospodarowanie nieużytków, osuszanie łąk i bagien, naprawa dróg, budowa mostów i grobli , czy zakładanie ogrodów i plantacji. Nie poprzestawał na tym i masowo zakładał cegielnie, wiatraki, młyny, spichrze, gorzelnie, browary, karczmy, szkoły i inne budynki publiczne mające służyć uprzemysłowieniu terenu którym administrował. Król w uznaniu jego niewątpliwych zasług, mianował go nadwornym podskarbim litewskim oraz nadał mu godność starosty grodzieńskiego. Na ilustracji poniżej widzimy naszego reformatora w otoczeniu planów na kolejne biznesy.


Tyzenhaus został starostą grodzieńskim, gdyż to właśnie w okolicy tego miasta koncentrowała się w większość wysiłków i reform ambitnego szlachcica. Niezwykle liczne manufaktury, które masowo uruchamiał w większości niestety nie wytrzymywały próby czasu. Wiele z nich upadło w kolejnych latach, gdyż okazywały się przegrywać z zagraniczną (jakością) i lokalną (ceną) konkurencją. Skupienie tak różnorodnej i masowej produkcji na niewielkim terenie skutkowało zdecydowanie wyższymi kosztami produkcji. Trudno było zarówno o surowce potrzebne do produkcji jak i o zbyt, gdyż w okolicy nie było ani wystarczających surowców ani też popytu. Wszystko trzeba było transportować, co w tych czasach strasznie destrukcyjnie wpływało na koszty wytworzenia, a co za tym idzie i na wysokie ceny produktów. Nie bez kozery ówcześnie zakładało się manufaktury w miejscach gdzie był łatwo dostępny surowiec i transport rzeczny.Ale jak wiadomo, surowce w biznesie to nie wszystko i równie ważna jest wykwalifikowana kadra pracowników oraz tak zwana niewykwalifikowana siła robocza. I tak powoli dochodzimy do kolejnych problemów reformatora, które będą związane były właśnie z rocznikiem tytułowej złotówki.

W 1769 roku w ekonomii szawelskiej miało miejsce niezwykłe wydarzenie. Otóż niejaki Szymon Aleksandrowicz, nauczyciel z Janiszek wywołał chłopskie powstanie. Główną przyczyną wybuchu buntu ludowego, było siłowe przywracanie obowiązku pańszczyzny przez zarządcę ekonomii królewskich, znanego nam już dobrze podskarbiego Antoniego Tyzenhauza. Brak dostatecznej ilości siły roboczej w okolicach Grodna, które mogły by zasilić powstające zakłady był jednym ze strapień reformatora. Jak na początkującego kapitalistę przystało, postanowił pójść po najmniejszej linii oporu (tak wówczas sądził) i w celu zwiększenia dochodów z zarządzanych manufaktur oparł swoją strategię działania na darmowej pracy swoich poddanych. Należy jednak pamiętać, że w ekonomiach królewskich od czasów Jana III Sobieskiego, który zniósł obowiązek pańszczyzny na swoich dobrach, chłopi żyli w miarę spokojnie i dzierżawili ziemię stając się jej pośrednim właścicielem. Aż tu nagle, po 100 latach trafił im się jakiś napaleniec-despota, który każe rzucać robotę na roli i zaciąga ich na siłę do pracy w fabrykach. A w tych manufakturach warunki pracy były bardzo trudne, życie proste bez żadnych wygód w oddaleniu od rodziny, a do tego to wszystko w ramach dawnego obowiązku i bez żadnego wynagrodzenia. Nic więc dziwnego, że lud tego długo nie zdzierżył. Wykorzystując bojowe nastroje i zamieszanie na Litwie w obliczu trwającej Konfederacji Barskiej, chłopi odmówili wykonywania pańszczyzny. Żeby tego dokonać uwięzili urzędników dworskich i przez kilka tygodni sprawowali swoją władzę w szawelskiej ekonomii. Niestety ich nadzieje związane ze współpracą z konfederatami przeciwko urzędnikom króla okazały się bezskuteczne. Żaden znaczący dowódca konfederacki nie zamierzał negocjować ze zbuntowanymi chłopami, którzy zaatakowali szlachtę i trzymali pod strażą. W końcu poglądy polityczne można było mieć różne, jednak szlachcic zawsze popierał wiodącą rolę swojego stanu i bratania się z chłopstwem unikał. Tym samym bunt w Szawlach nie mógł zakończyć się happy endem. Został krwawo stłumiony przez wojska Polsko-Litewskie oraz oddziały Kurlandzkie, a jego przywódcy zostali straceni. Ten „drobny epizod” zupełnie nie wpłynął u Stanisława Augusta na zmianę dobrego zdania o swoim przyjacielu i zarządcy. Nie przejął się nim również sam Tyzenhaus i nie wyciągnął żadnej lekcji, co już wkrótce miało się na nim zemścić. Bo o ile chłopi nie mogący liczyć na żadne wsparcie nie byli dla niego wystarczającą przeszkodą, o tyle robienie sobie wrogów wśród znaczącej szlachty i bazując jedynie na przyjaźni i ochronie króla, którego popularność w narodzie malała z każdym rokiem, długoterminowo nie okazały się dobrą strategią. Pycha została ukarana, kiedy to wrogowie Antoniego Tyzehausa zdołali przekonać rosyjskiego ambasadora Ottona Stackelberga, że szalony polski szlachcic to niebezpieczny zapalnik, którego nierozsądna działalność może powodować kolejne liczne bunty na ziemiach graniczących z Rosją. W Polsce mógł być bałagan, ale u siebie Rosja nie chciała problemów. Był to już rok 1780, czyli akurat czas w którym rosyjski ambasador miał ogromne wpływy i praktycznie samodzielnie rządził naszym krajem. Nic dziwnego, że bardzo szybko powstała Specjalna Komisja w celu zbadania działalności królewskiego pupilka. Rezultat tego typu komisji na przestrzeni dziejów w naszym kraju wiele się jakoś nie zmieniły. W efekcie szlachcic został osądzony i oskarżony o malwersacje finansowe, co spowodowało, że przestał pełnić funkcję zarządcy dóbr królewskich. Co prawda nie był to jeszcze koniec ciekawych wydarzeń z udziałem Tyzenhausa, ale o tym napiszę już przy innej okazji. Na koniec ilustracja jak by „sprawa Tyzehausa” mogło wyglądać dzisiaj :-)
To oczywiście tylko żart i dowód na to, że historia lubi się powtarzać. A teraz już koniec z tematami pobocznymi i czas się wreszcie wziąć za monety.

Przypominam (też sobie), że dziś tematem jest bardzo rzadko spotykana złotówka z rocznika 1769. O jej wyjątkowości świadczy wiele zmiennych, które znamy oraz takie czynniki, które musimy sobie dopiero uświadomić. Znane fakty, to między innymi: niski nakład wynoszący zaledwie 19 502 egzemplarze, wysoka wartość kolekcjonerska oszacowana już w 1890 roku w podręczniku Józefa Tyszkiewicza na niebagatelną kwotę 50 marek polskich, czy fakt, iż kolejny znakomity numizmatyk Konrad Berezowski w swoim cenniku monet z 1900 roku nie podjął się wyceny tego rocznika i postawił przy nim znak zapytania. A co ciekawe, Berezowski zachował się jakby nie widział żadnego egzemplarza, a przecież miał dostęp do zbiorów hrabiego Emeryka Hutten-Czapskiego, gdzie jak wynika z katalogu jego kolekcji, znajdował się jeden egzemplarz notowany pod pozycją 7879. Na więcej danych na temat wyjątkowości opisywanej dziś monety musieliśmy czekać aż do czasów nam współczesnych, kiedy to w 1995 roku stopień rzadkości tej złotówki został oszacowany na R5 przez Edmunda Kopickiego w ilustrowanym skorowidzu monet. To wskazywałoby, że autor znał/widział/wie/szacuje ilość zachowanych monet w granicach 26-120 sztuk. Mnie wydaje się to całkiem prawdopodobne, właśnie gdzieś w połowa tej skali, czyli ok 50-60 monet może stanowić ilość jaka przetrwała do naszych czasów. Osobiście znam jedynie 7 egzemplarzy i z właśnie tak nielicznego materiału badawczego będę dziś wyciągał wnioski. Z pewnością w dalszej części powrócę jeszcze do tego wątku, gdyż tak naprawdę do opisu rocznika użyje jeszcze jednej, dodatkowej ósmej monety, ale ona... nie jest całkiem z roku 1769, co wyjaśni się już chwilę. 

Jednak na początek, zanim dam się porwać bardziej szczegółowym opisom, to dla porządku zaprezentuję przykładowy egzemplarz tytułowej monety. Nie będzie to jednak zwykła sztuka, tylko wyselekcjonowana pod względem stanu zachowania, gdyż większość znanych mi złotówek jest niestety dość mocno zużyta obiegiem i daleko im do menniczych krążków, którymi były, gdy opuszczały stołeczną mennicę. Oto i ona.

Jak widać przykładowa moneta nie jest idealnie zachowana, jednak niczego lepszego (ładniejszego) pod ręką nie mam. Za usprawiedliwienie niech posłuży fakt, że zdjęcie tego samego egzemplarza do zilustrowania czterogroszówki z 1769, wykorzystali panowie Parchimowicz i Brzeziński w najbardziej aktualnym katalogu „Monety Stanisława Augusta Poniatowskiego”. Wyżej wspomniany duet, opisał dokładnie ten egzemplarz i nadał mu oznaczenie 19.d. Autorzy jednak nie spoczęli na laurach i szukali kolejnych monet, co zaowocowało odkryciem i wyznaczeniem drugiej odmiany, która od monety zaprezentowanej powyżej zdecydowanie odróżnia się puncami orłów w herbie Rzeczpospolitej Obojga Narodów na rewersie. Poniżej prezentuje porównanie obu odmian orłów zaczerpnięte ze wspomnianego katalogu.



Jak widać różnica jest ewidentna i druga odmiana nie podlega dyskusji. Ten mniejszy orzeł jest ewenementem w skali srebrnego mennictwa SAP, ponieważ występuje jedynie na stemplach złotówek w tym jednym roczniku. Znamy tą puncę również z rzadkich dwuzłotówek z 1770 oraz miedzianych trojaków z rocznika 1769. W opisywanych czasach, punca jako podstawowe narzędzie pracy była własnością konkretnego rytownika, stąd należy domniemywać, że był w tych latach pracownik mennicy warszawskiej, który niezbyt często brał udział w procesie produkcji stempli. A może dopiero się uczył fachu? Lepiej znamy inne „mniejsze orły”, które pojawiają się regularnie na monetach z lat 70-tych. Są to co prawda nieco inne punce, jednak mają wspólny styl wyobrażenia i zachowują charakterystyczne proporcje w budowie orła, co moim zdaniem sugeruje jedną rękę rzemieślnika. Ale, ale...zapytacie pewnie, co ten mniejszy orzeł taki jasny a tło wokół niego ciemniejsze niż standard. To dobre pytanie... i by na nie odpowiedzieć przechodzimy dalej :-)

Niemałą ciekawostką jest fakt, że autorom katalogu nie udało się nigdzie odnaleźć takiej odmiennej monety z mniejszym orłem, tylko skorzystali z bartynotypów przechowywanych w Gabinecie Numizmatycznym Muzeum Narodowego w Warszawie. Bartynotypy już tak mają, że są tworzone zdecydowanie inną techniką niż zdjęcia i skupiają się bardziej na detalach, stąd tło na nich jest charakterystycznie brązowawe. Nowa odmiana złotówki z 1769, to bardzo ciekawe odkrycie i chciałem szczególnie podkreślić ten fakt. Sam badając monety, staram się również w miarę możliwości uwzględniać tego typu alternatywne i nieoczywiste możliwości poszukiwań. Dlatego polecam tą drogę, szczególnie jeśli ktoś z czytelników jest zainteresowany innym okresem i szuka ciekawych smaczków. Nową odmianę złotówki z mniejszymi orłami oznaczono w katalogu symbolem 19.d1. Zobaczmy teraz ten bartynotyp.
Jak widać, takiej odmiany nie wyróżnili wcześniejsi badacze monet i twórcy katalogów. Nie występuje u Plagego, Kopickiego, ani nie ma jej w poprzednim Parchimowiczu. Dodatkowo, na awersie obok królewskiej peruki, możemy zaobserwować znajomą puncę kolekcjonerską, a herb Pilawa świadczy o znakomitej proweniencji tego egzemplarza. Złotówka z kolekcji Potockich była prawdopodobnie przed wojną częścią zbiorów muzealnych w Krakowie. Zaraz po wojnie w roku 1946 ówczesny Urząd Bezpieczeństwa Publicznego zdecydował by znaczącą część kolekcji rodu Potockich przekazano z Krakowa do Warszawy w celu zasilenia zbiorów stołecznego muzeum, które bardzo ucierpiało podczas okupacji. Podczas tej relokacji, ten jeden z najzasobniejszych polskich zbiorów numizmatów, został jednak w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach uszczuplony o najznakomitsze egzemplarze, które do kolekcji Gabinetu Monet i Medali w Warszawie już nigdy nie dotarły. Część monet po drodze zaginęła, jak to się dawniej mówiło...„w transporcie” i od tego czasu ich los jest nieznany. Nie orientuje się czy istnieje gdzieś konkretny spis z wyszczególnieniem, co tak właściwie wtedy im zginęło. Jeśli istnieje, to dobrze byłoby o tym wiedzieć, żeby nikt nas potem nie posądził o paserstwo gdy wejdziemy w posiadanie monety z taką puncą. Oczywiście trzeba mieć świadomość, że numizmaty z tego zbioru były przed wojną również notowane w obrocie numizmatycznym i można je było tam legalnie nabyć. Jednak nie było ich znów aż tak wiele i jak widać na przykładzie dzisiejszej złotówki, warto zachować czujność. Mam czasem wrażenie, że w środowisku zajmującym się handlem monetami marginalizowany bywa fakt, że znakomite monety z puncami Potockich jakie czasem trafiają na rynek aukcyjny, mogą pochodzić właśnie z tego „ubeckiego uszczuplenia” z 1946 roku. Pozostaje mieć jedynie nadzieje, że fachowcy dyskretnie sprawdzają ich pochodzenie, bo jakoś nie słyszałem o sytuacji gdy ktoś odmówił przyjęcia takiej monety na swoją aukcję. Monety nie ma, ale mamy chociaż to szczęście, że dzięki zachowanym bartynotypom i dociekliwym twórcą katalogu, możemy nadal podziwiać ten utracony egzemplarz. Niezwykła odmiana orła oraz punca z herbem kolekcji Potockich sprawia, że moneta jest bardzo charakterystyczna. A skoro już w katalogu opisana została jako „zaginiona”, to może sugerować, że posiada prawowitego właściciela i jako taka, oficjalnie wydaje się być niesprzedawalna. Wróżąc z fusów mogę napisać, że zapewne teraz spoczywa ukryta gdzieś głęboko w tajemnych zbiorach, które nie często oglądają światło dzienne. Być może nawet, leży po sąsiedzku z innymi zaginionymi w ten sposób egzemplarzami. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie ...niech dzwoni na 121 albo lepiej, niech zgłasza się bezpośrednio do mnie. Opiszemy to na blogu :-)

Przejdźmy teraz do analizy awersów i rewersów by określić ich cechy, doliczyć się prawidłowej ilości wykonanych stempli i ewentualnie by podzielić odmiany opisane w katalogu Parchimowicza na drobniejsze warianty. A może uda nam się odkryć coś nowego, czego nikt przed nami jeszcze nie opisał. Tak tylko zagajam, bo już wiem, że będą nowinki :-) 

Zacznijmy od stempli ze stroną królewską. Awers jak to na czerogroszówkach SAP, centralnie przedstawia popiersie Stanisława Augusta Poniatowskiego znane nam bardzo dobrze z poprzednich roczników. Ten typ przedstawienia królewskiego występował na złotówkach aż przez 16 lat, czyli konkretnie działo się to w okresie 1766-1782. Profil królewski otoczony jest standardowymi tytułami w języku łacińskim STANISLAUS AUG.D.G.REX POL.M.D.L. Co po przełożeniu na język polski oznacza: Stanisław August z bożej łaski król Polski i Wielki Książe Litewski. I to tyle, nic tu odkrywczego nie znajdziemy. Jednak ciekawostką może być analiza ilości stempli jakich użyto do wybicia tego niewielkiego nakładu. Kiedyś już szacowałem to przy innej okazji i średnio wychodziło w granicach 25-30 tysięcy sztuk produkcji z jednego stempla. Co przy porównaniu do nakładu 19 502, mogło by świadczyć, że w sumie można by było „opędzić” ten cały nakład jednym porządnie wykonanym stemplem. Jednak dobrze wiemy, że rytownicy wykonując narzędzia do produkcji monet nie znają jeszcze przyszłości i nie posiadają dokładnych informacji ile sztuk danej monety w rzeczywistości powstanie. Składa się na to zbyt wiele czynników i zmiennych by dokładnie to oszacować. Jednak zapewne znane im były jakieś ogólne założenia i wstępne szacunki, gdyż stemple u nich zamawiał sam kierownik techniczny mennicy. Można sobie wyobrazić, że rytownicy realizowali konkretne zamówienie i koncentrowali się na swojej robocie nie wchodząc w kompetencję swojego szefa. Regułą w mennicy czasów SAP było, że już na wstępie jako minimum, tworzono serię trzech stempli i to często, po trzy narzędzia dla każdej ze stron. W dawnej produkcji menniczej nigdy nie było pewności kiedy dojdzie do awarii i kiedy będzie szybko potrzebne nowy stempel. Dlatego te narzędzia musiały być zawsze dostępne No OK, to odpowiedzmy sobie na pytanie, ile jest tych awersów opisano w katalogu Parchimowicz/Brzeziński? Mamy tam dwie monety, które pokazałem powyżej i wyraźnych różnic pomiędzy ich awersami nie stwierdzam. Nic dziwnego, bo z reguły wyraźnych różnic po prostu nie ma. Jeśli w procesie tworzenia stempli nie dochodziło do spektakularnej pomyłki, to stemple awersu trudno jest od siebie odróżnić, a już na pewno nie da się tego zrobić bez bezpośredniego porównania kilku monet. OK, to popatrzmy teraz na dwa awersy złotówek z 1769 umiejscowione obok siebie i może teraz dostrzeżemy jakieś różnice.
Mało jest punktów charakterystycznych na których bezkrytycznie można oprzeć swoje analizy awerów. Po tej stronie monety, szczególnie przydaje się sprawdzenie wszystkich kropek, gdyż z reguły można zaobserwować niewielkie odstępstwa w ich nabiciu w odniesieniu do liter. Ja jednak po raz kolejny zaufałem królewskiemu nosowi i pozwoliłem mu zilustrować różnicę w przesunięciu napisu otokowego względem linii poprowadzonej z jego czubka. Jak można zauważyć, nos jaśniepana na awersie po lewej stronie wycelowany jest w kraniec litery „L”, natomiast ten z lewej centralnie kieruje się na „O”. Moim zdaniem to bezapelacyjnie świadczy o dwóch rożnych stemplach użytych do wybicia tych egzemplarzy. Czy to jest ważne odkrycie? W sumie raczej nie. Dla złotówek jest niezbyt istotne, ale zawsze daje nam to nieco szerszy obraz. Oczywiście nie namawiam żeby z tej wiedzy robić nienaturalny użytek i silić się na opisanie nowego wariantu awersu. Nic z tych rzeczy, uznaję grzecznie, że w roczniku złotówki 1769 mamy do czynienia wyłącznie z jednym wariantem, który do celów statystycznych nazwę teraz AWERS 1. Dodam również, że wspomniana przeze mnie powyżej zasada „trzech stempli” nie miała raczej zastosowania do awersów złotówek monet Poniatowskiego, gdyż ta strona nie rożni się od siebie w zależności od rocznika i na przestrzeni 16 lat bicia tego typu popiersia, awersy były stosowane zamiennie w wielu rocznikach. Takie rozwiązanie było ekonomicznie uzasadnione, a że na awersach nie ma umieszczonego rocznika, to nawet niczego nie musiano przerabiać, tylko stosowano ten sam stempel awersu łącząc go z kolejnymi rewersami dostosowanymi do konkretnego rocznika. A no i bym jeszcze zapominał...uważny obserwator dostrzegł zapewne jeszcze jeden inny istotny szczegół różniący oba awersy o którym jeszcze nie wspomniałem. Jeśli nie, to tylko dodam, że moneta po prawej stronie, pod popiersiem króla ma nabitą puncę kolekcjonerską hrabiego Emeryka Hutten-Czapskiego. Zdjęcie to owoc kwerendy jaką przeprowadziłem w Muzeum Narodowym w Krakowie, przy życzliwej pomocy Pani kustosz Anny Bochanak. To był długi i piękny dzień, którego efekty będą jeszcze nie raz widoczne we wpisach na blogu.

No to awersy mamy już z głowy i możemy przejść na drugą stronę złotówki. A tam jak wiemy czekają nas już dwa opisane wyżej orły. Co do zasady, na rewersie jako stronie na której znajduje się wiele drobnych elementów, szans na to, że będzie ciekawiej jest zdecydowanie więcej. Dodatkowo pamiętajmy o regule trzech stempli. Dwa już znamy i może uda się nam namierzyć i ten trzeci. Zanim jednak wstawię zdjęcia z porównaniem stempli, muszę z bloggerskiego obowiązku napisać, że rewers złotówki z 1769 roku składa się z ukoronowanego herbu Rzeczpospolitej Obojga Narodów (polskie orły i litewska Pogoń) z wpisanym w centrum herbem „Ciołek” rodu Poniatowskich. Cała ta kompozycja otoczona została wieńcami laurowymi oraz napisami otokowymi informującymi o próbie srebra, nominale, roczniku i osobie zarządcy mennicy. Napis z wykorzystaniem łaciny i cyfr rzymskich wygląda następująco: LXXX.EX.MARCA (I.S./4.GR) PURA.COL:1769. Co w wolnym tłumaczeniu można przetworzyć na tekst „moneta o nominale 4 groszy z roku 1769 o próbie kruszcu, wynoszącej 80 sztuk z marki czystego srebra, co potwierdza mincmistrz Justyn Schroeder”. Wszystko więc tu mamy, czarno na białym. A teraz już czas na obiecane rewersy. Na początek pokażę obok siebie dwa stemple rewersu, należące do dwóch rożnych odmian orłów. Żeby nie komplikować, będą to dokładnie te same monety w identycznym układzie jaki stworzyłem do ilustracji awersów :-)


Ten uśmiech na końcu poprzedniego zdania miał specjalne znaczenie. W końcu autorzy katalogu nie dotarli do zdjęcia monety w odmianie z mniejszym orłem i w swojej publikacji umieścili bartynotyp. A tu proszę, w internetach na blogu, @eleniasz zrobił bach bach i jest gotowa moneta :-) Jak już się tak chwalę, to zdradzę hurtowo kolejną tajemnicę, że egzemplarz po lewej stronie pochodzi z mojego zbioru. I tak to właśnie prowadząc bloga, można się bezczelnie i bezkarnie porównywać do wybitnej kolekcji samego hrabi Emeryka ;-)

OK, ale to jeszcze nie koniec zagadek. Szukając trzeciego stempla awersu, sprawdźmy na początek czy rewers monety z Muzeum Narodowego w Krakowie jest identyczny z tym zaginionym egzemplarzem widniejącym na bartynotypie z katalogu. Nie będę wklejał tych ilustracji, możecie sobie je sami porównać i mnie sprawdzić, gdyż moim zdaniem oba rewersy pochodzą z tego samego stempla. Czyli zarówno Potoccy jak i Hutten-Czapski byli w posiadaniu tych niezwykłych egzemplarzy, jednak nos króla na awersie monety Potockich celuję w literkę „L” a u Czapskiego centralnie w „O”. Zatem rewers mają identyczny, jednak różnią się stemplem awersu, z tym że nie jest to istotna zmienna. Opisuje to tylko, żeby udokumentować te drobne różnice. Zatem czy to już koniec niespodzianek na dziś? W żadnym wypadku :-) Nie zapominajmy bowiem o niezwykłej monecie jaka opisana w została w katalogu po pozycją 19.h1. To odmiana złotówki z rocznika 1774, która powstała po przebiciu daty na stemplu z rocznika 1769. Zatem mając dziś tyle szczegółowych informacji, możemy przecież porównać ze sobą te narzędzia i może to właśnie będzie ten zaginiony trzeci stempel rewersu, który powien stanowić komplet dla rytownika. Zanim pójdę krok dalej, to zaprezentuję dziś kolejną monetę ze swojego zbioru. Oto przebita złotówka 1769/1774.

Jak widzimy przebite zostały nie tylko dwie ostatnie cyfry daty, ale „dostało się” również inicjałom zarządcy mennicy, gdyż I.S. Justyna Schroedera musiało zostać zastąpione literami A.P. nowego zarządcy Antoniego Partensteina. O awersie oczywiście nie dyskutujemy, bo brak jest przesłanek, że pochodzi z rocznika 1769. Jednak rewers z całą pewnością był wykonany 5 lat wcześniej. Widocznie w roku 1774 musiało w mennicy wydarzyć się coś niespodziewanego, że zdecydowano się przerobić stary stempel. To może świadczyć o tym iż narzędzie nie zostało zużyte w roku 1769 i było przechowane na wszelki wypadek. Jak widzimy awers posiada te same charakterystyczne małe orły, które wystąpiły jeden raz w 1769 i trudno jest to przeoczyć. Pytanie zasadnicze brzmi, czy jest to ten sam stempel co na monetach ze zbiorów Potockich i Czapskiego, czy mamy do czynienia z „tym trzecim”? Aby to rozstrzygnąć porównajmy obie monety ustawiając je obok siebie i poszukajmy różnic.
Oba stemple są do siebie bardzo podobne. Na herbach trudno znaleźć różnice widoczne nawet w powiększeniu. Dodatkowo zmiana daty i inicjałów pozbawiła nas dwóch istotnych obszarów, na których z reguły łatwo można dostrzec różnice. Musiałem zejść o poziom niżej i porównać najbardziej wysunięte listki wieńca laurowego. Żebym to nam ułatwić posłużyłem się czerwonymi liniami by porównać te bardziej charakterystyczne miejsca. Werdykt może być tylko jeden. Nasz zaginiony trzeci stempel rewersu złotówki z 1769 został przerobiony na nowo i służył do wybicia niewielkiej ilości (mało jest takich monet) czterogroszówek pięć lat późniejszych. Nie znam żadnego egzemplarza z 1769 wybitego tym narzędziem. Nie znajdował się również taki w najbardziej znanych kolekcjach Potockich i Hutten-Czapskiego. W sumie, do wybicia niewielkiego nakładu w zupełności wystarczyły te dwa stemple które znamy, stąd zakładam iż trzeci nie został użyty i z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że nie ma monet z 1769 wybitych tym stemplem. 

Podsumowując znamy dwa stemple awersu, jednak bez istotnych różnic, stąd z kolekcjonerskiego punktu widzenia mamy jeden wariant. Na rewersach mamy dwie odmiany i trzy stemple, z tym że to trzecie narzędzie nie zostało użyte w roczniku 1769, więc się „nie liczy”. Zatem po tej stronie mamy jedynie dwie dostępne odmiany. Skoro tak, to do zebrania są „zaledwie” dwie monety. Żadna z nich nie jest prosta do pozyskania, ale żeby tradycji stało się zadość zobaczmy jaki był rozkład odmian w badanej próbie złożonej z 7 egzemplarzy, których zdjęcia udało mi się zgromadzić. Poniżej końcowa tabelka.
Jak widać z 7 monet jakimi dysponowałem, jedynie 2 reprezentowały drugą odmianę. Obie te monety pochodzą z najsłynniejszych zbiorów z początków XX wieku, co świadczy samo za siebie. Gdy użyjemy rozkładu procentowego próby i odniesiemy ją do nakładu, otrzymamy ilości umieszczone w tabelce. Trzeba nam jednak wziąć sporą poprawkę na to, że próba jest bardzo skromna i te dwie monety ODMIANY 2 z matematycznego punktu widzenia mają w tabelce zdecydowanie zawyżony nakład. Ja z reguły szacuje, że max. 10% z nakładu monet SAP „dożywa” do naszych czasów. Jednak na przykładzie znanych mi złotówek z 1769 muszę uznać, że tych monet przetrwało zdecydowanie mniej. Doszedłem do tego wniosku z kilku powodów. Po pierwsze, bazując na analizie nielicznych aukcji z udziałem tych monet w ostatnim 30-leciu, które można było policzyć na palcach jednej ręki. Po drugie, iż w skarbie z Brzezin opisywanym na blogu w ubiegłym roku, pomimo znalezienia 90 losowych srebrnych monet z rocznika 1769 – nie było ani jednej takiej złotówki. Świadczy to o tym, że te monety nie trafiły licznie „pod strzechy” i niespełna dwudziestotysięczny nakład rozpłynął się jak we mgle po ogromnym kraju. A po trzecie, bazując na niewielkiej próbie egzemplarzy jakie udało mi się zgromadzić do dzisiejszego badania i porównując tą ilość, do swoich poprzednich wpisów i analiz uważam stopień R5 przyznany przez Edmunda Kopickiego za w pełni uzasadniony. Ja jak widać oszacowałem stopnie nieco inaczej, dzieląc monety na dwie odmiany. W ten sposób egzemplarz który sam posiadam z ODMIANY 1 oceniłem na R4, a te niedoścignione muzealno-bartenotypowe z małym orłem, szacuję na R6. Uff to z grubsza byłoby tyle na ten temat.

Teraz już tylko katalogowe ujęcie z opisem zgodnym z nomenklaturą użytą w ostatnim katalogu i fotkami, żeby było po bożemu.

ZŁOTÓWKA SAP 1769

ODMIANA 1 (awers 1/ rewers 1 z normalnym orłem) – 19.d
Awers: Głowa króla typ 1. Napis STANISLAUS AUG.D.G.REX POL.M.D.L.
Rewers: Ukoronowany pięciopolowy herb w otoczeniu wieńca z liści lauru oraz napisów otokowych LXXX.EX.MARCA (I.S./4.GR) PURA.COL:1769.
Nakład łączny rocznika = 19 502 sztuk
Szacowany stopień rzadkości = R4

ODMIANA 2 (awers 1/ rewers 2 z małym orłem) – 19.d1
Awers: Głowa króla typ 1. Napis STANISLAUS AUG.D.G.REX POL.M.D.L.
Rewers: Ukoronowany pięciopolowy herb w otoczeniu wieńca z liści lauru oraz napisów otokowych LXXX.EX.MARCA (I.S./4.GR) PURA.COL:1769.
Nakład łączny rocznika = 19 502 sztuk
Szacowany stopień rzadkości = R6

I to by było wszystko co miałem dziś do powiedzenia. Jak widzę po tej przerwie nieco przekroczyłem standard i wyszło mi aż 22 strony tekstu razem z ilustracjami. Musicie mi to jakoś wybaczyć. Za trzy najważniejsze rzeczy jakie udało się dzisiaj ustalić uznaję w kolejności, co następuje. Po pierwsze, odnalezienie w krakowskim muzeum odmiany monety z mniejszymi orłami opisanej w katalogu Parchimowicz/Brzeziński jedynie na podstawie bartynotypu. Po drugie policzenie stempli i uprawdopodobnienie tego, że w roczniku 1769 nie ma więcej odmian. Wreszcie po trzecie, wytropienie trzeciego stempla rewersu w monecie, której rocznik przebito z 1769 na 1774. Miały być tylko trzy, ale jest jeszcze „po czwarte”, czyli możliwość przybliżenia postaci i działań królewskiego wizjonera Antoniego Tyzehausa. Dodatkowym smaczkiem była dla mnie okazja powspominania sobie pacholęcych czasów, które skojarzyły mi się z tytułowym tematem wprowadzania kapitalizmu. Dobrze jest powspominać stare czasy. Nie bez znaczenia na długość tekstu był również fakt, że to chyba najdłużej tworzony wpis na blogu nowoczesnej europy. Muszę się ze skruchą przyznać, że zacząłem go pisać jeszcze w marcu i będąc gdzieś tak w połowie, odłożyłem to pisarstwo na później, zajmując się sprawami rodzinnymi. Teraz już chyba wychodzę na prostą i powoli wracam do rzemiosła. Szczególnie, że mam już zaplanowane dwa kolejne teksty, które chciałbym napisać do końca wakacji. Będzie wśród nich wspomniane na wstępie zaległe podsumowanie aukcji z pierwszego półrocza w których brałem udział, a drugi temat to niespodzianka i pozwólcie mi się dać zaskoczyć. Zatem dziś już dziękuję i do zobaczenia. 

Muszę się jeszcze uporać z błędami technicznymi z nierównomierną czcionką i obrazkami postawionymi na głowie. Taki jest urok korzystania z bezpłatnej wersji programu OpenOffice, który muszę jeszcze jakiś czas znosić. Oby nie za długo...

PS – jeśli ktoś z czytelników wybiera się na pierwszy weekend Jarmarku Dominikańskiego do Gdańska, to całkiem nie wykluczone, że może być narażony na poznanie mnie osobiście i stuknięcie się ze mną zimnym piwkiem. Sami oceńcie czy warto :-)

W dzisiejszym wpisie wykorzystałem zdjęcia i informacje pochodzące z niżej wymienionych źródeł: katalog Parchimowicz/Brzeziński „Monety Stanisława Augusta”, publikacja Stanisława Zawadzkiego „Ekonomie królewskie za panowania Stanisława Augusta, Muzeum Narodowe w Warszawie, Muzeum Narodowe w Krakowie, archiwa aukcyjne WCN i GNDM oraz ilustracje wyszukane w internecie za pomocą Google Grafika.