sobota, 29 lipca 2017

Półzłotek z 1781, czyli moneta z „ogonkiem” na tle twierdzy w Kamieńcu.

Tak, dziś znów wracam do najpopularniejszego nominału monet, który przyrasta w moich zbiorach najszybciej, czyli do srebrnych półzłotków Stanisława Augusta Poniatowskiego. Dziś postawiłem na dosyć ekskluzywny i rzadki rocznik a mianowicie zagości u nas moneta z roku 1781. Postanowiłem sobie na początku, że postaram się żeby ten wpis był wyraźnie krótszy niż ostatnie, ale czy mi się uda – to wspólnie ocenimy na końcu J. W każdym razie sreberko będzie jednym z głównych bohaterów a drugim, jak w tytule uczynię twierdzę w Kamieńcu Podolskim, która to dziś znajduje się w granicach Ukrainy w obwodzie Chmielnickim. Oczywiście pomiędzy monetą a warownią jest jak zwykle jakiś wspólny mianownik. Idąc po najmniejszej linii oporu, tą częścią wspólną będzie data - rocznik, który pasuje do artykułu w związku z wizytacją królewską, jaka odbyła się w Kamieńcu właśnie w tym roku. Uznałem, że temat jest ciekawy i z powodzeniem można wykorzystać moment żeby przybliżyć nieco temat zaangażowania ostatniego władcy w przygotowania do obrony Rzeczpospolitej. Tym bardziej, że środowisko budowlano-remontowe jest mi aktualnie wyjątkowo bliskie, gdyż właśnie od 3 tygodni w moim warszawskim mieszkaniu działają „fachowcy”, którzy próbują przywrócić świetność moim parkietom i kolor ścianom. Rodzina odpoczywa na wakacjach a ja, samotny i zdesperowany jak nie przymierzając „sam samotny wilk McQuade” pochłonięty jestem sprawami budowlanymi niemal na równi z numizmatyką czasów SAP. Stąd, żeby to zilustrować, to na początek tradycyjny obrazek wprowadzający w „temat” dzisiejszego wpisu.

Twierdze i Stare Miasto w Kamieńcu Podolskim porównuje się często do dwóch wysp bronionych pionowymi skałami o wysokości 40 m i otoczonych jarem rzeki Smotrycz. Ponieważ te dwie wyspy znajdują się niedaleko siebie, połączono je mostem nazwanym Zamkowym, bardzo już wiekowym zabytkiem klasy zerowej. Na jednej z tych wysp, mniejszej, znajdują się twierdze, czyli Stary i Nowy Zamek. Na drugiej - Stare Miasto, które jest połączone mostem, z drugim brzegiem jaru rzeki Smotrycz. Jednym z kluczowych elementów warowni w Kamieńcu oprócz oczywiście murów, baszt, zespołów umocnień i całej inżynierii wojskowej, jest stojący nieco na uboczu budynek koszar z czasów SAP. I to właśnie ta budowla będzie oczkiem uwagi w dzisiejszym wpisie, bo to właśnie do opłakanego stanu w jakich bytują żołnierze oraz niskiej możliwości obsady obrońcami Rzeczpospolitej, odnosi się właśnie król w swoim wystąpieniu w 1781 roku, argumentując konieczność budowy nowych koszar dla wojska. Ale od początku. Twierdza w Kamieńcu od wieków była postrzegana, jako główny element obrony południowo-wschodnich krańców Rzeczpospolitej. Nie raz oblegana zawsze stanowiła trudny punkt oporu i tylko raz uległa tureckiej nawałnicy, kiedy to w 1672 na 27 lat dostała się w ręce wroga. Mimo tej „wpadki” forteca budziła respekt i szacunek w kolejnych pokoleniach potencjalnych jej obrońców jak i napastników. W powszechnej świadomości społecznej pokutowała wyidealizowana wizja Kamieńca, która w II połowie XVIII wieku już bardzo mocno mijała się z rzeczywistością.  Od wieku warownia nie była unowocześniana a wszelkie prowadzone przy niej prace, przekładane i odwlekane latami z uwagi na braki środków można dziś śmiało nazwać drobnymi naprawami o niskim znaczeniu militarnym. Sytuacja taka utrzymywała się aż do czasów SAP, w których stan techniczny był już tak opłakany, że rejestrowano przypadki dezercji żołnierzy, którzy uciekali z twierdzy nie kryjąc przy tym przerażenia na widok warunków, w jakich przyjdzie im służyć. Taki obraz chylącej się ku upadkowi ruiny nie wydaję się wcale przesadzony. Generał artylerii konnej Alojzy Fryderyk Bruhl tak pisał do generała majora Jana Komarzewskiego opisując stan twierdzy słowami: „Skoro nieprzyjaciel niebędący niedołęgą zapragnie Kamieńca, będzie go miał w ciągu pięciu lub sześciu dni. Dzisiaj może się Kamienic obronić jedynie przeciwko konfederatom, Kozakom, Tatarom i innym wojskom tego gatunku, a wówczas najwyżej 1800-2000 ludzi mogłoby znaleźć w nim schronienie. Większa liczba nabawiłaby komendanta kłopotu, nie ma gdzie ich nawet pomieścić, a ci co tam mieszkają maja gorsze kwatery niż u mnie psy: ani łózka, ani okrycia, ani nawet słomy, tak że aż litość bierze”.  Odpowiedzialność za ten stan rzeczy ponosił komendant Kamieńca generał major Jan de Witte, jednak trzeba obiektywnie stwierdzić, że głównym powodem był dramatyczny brak środków na utrzymanie warowni. De Witte słał pisma do Warszawy, w których domagał się pieniędzy na konieczne remonty. Jak mu się już czasem udało mu się coś ze stolicy uzyskać, to wtedy przeznaczał to na łatanie najbardziej palących problemów. Przy okazji remontu magazynu prochowego w 1779 roku, tak pisał do generała Komarzewskiego: „ A że mularzów jak przeszłego lata, tak i teraźniejszego około tegoż magazynu 25 robi i kilkudziesięciu robotników, przeto pieniędzy nie stało, dałem swoich kilkaset złotych, ale żem jest teraz niedostatni kazałem pożyczyć, choć już na prowizje złotych 3000 tymczasem. Upraszam Jaśnie Wielmożnego Jegomości Pana Dobrodzieja, czy nie można, by rata Septembra na ekspens fortyfikacji wcześniej przysłana była, bo szkoda by wielka, żeby fabryka poprzestała, która bym najusilniej chciał dokończyć.” W tych czasach słowo „fabryka” oznaczało po prostu prowadzone przedsięwzięcie, czyli prace przy budowie. Pisał dalej: „Tymi pieniędzmi, które są naznaczone na reperacje fortecy, ciężko co znacznego zrobić, przeto ile możności pomysłem wiele rzeczy sztukuję”.  Cztery lata później w 1783, ton listów generała de Witte nie uległ zbytniej zmianie i do Komarzewskiego pisał: „Ile czas wystarczy, usiłowałbym naprędce miejsca poreperować najpilniejsze do obrony, ale na to wszystko koszt jest potrzebny”. I taki właśnie był realny stan najsłynniejszej polskiej warowni, której odmawiano przez wielki środków na bieżąca konserwacje o unowocześnianiu twierdzy i przystosowaniu do nowych technik wojskowych nie wspominając.

I teraz przejdźmy do króla. Stanisław August Poniatowski był w Kamieńcu Podolskim trzykrotnie. Pierwszy raz zawitał tam w 1766, drugi w 1775 a trzeci w 1781, podczas swojej jesiennej podróży na Wołyń i Podole. Podczas ostatniej wizyty, która przypadła w dniach od 11 do 16 listopada 1781, komendant twierdzy Jan de Witte rozkazał ozdobić bramę wjazdową oraz na cześć króla wznieść łuk triumfalny na placu katedralnym. Poniatowski był zadowolony miłym przyjęciem. Na 5 dni korzystał z gościny komendanta, mieszkając w kamienicy na rynku, będącej jego własnością. Pamiątkowa
tablica na zdjęciu obok z imieniem króla Stanisława nie dotyczy co prawda tego konkretnego wydarzenia, jednak oddaje mu cześć jako dobrodziejowi twierdzy i miasta. Ale wracając, król miał wówczas wystarczającą ilość czasu, żeby porządnie zorientować się w sytuacji i zobaczyć na własne oczy jak wygląda jedyna konkretna warownia broniąca dostępu do kraju od strony Tureckiej. Pozytywnym skutkiem tej wizyty było podjęcie szeregu działań mających przywrócić jej walory obronne. W memoriale skierowanym do Rady Nieustającej z dnia 19 grudnia 1781 roku król pisał: „ Chcąc świeżo odbytą podróż moją do województw ruskich obrócić na istotny pożytek dla kraju, zjechałem jak wiadomo Waszmość Panom osobiście do Kamieńca, dla widzenia oczyma własnymi stanu aktualnego i potrzeb tej fortecy, która każdy przyzna, że jest tym szczególniejszym teraz ojczyzny klejnotem, jako reprezentująca prawie sama jedna powagę Króla i Rzeczypospolitej naprzeciw państwom od strony naszej południowej graniczącym”. Wymierna korzyścią z wizyty władcy, jego zainteresowania problemem była priorytetowa decyzja o budowie gmachu nowych koszar. Jak dalece to przedsięwzięcie było konieczne, chociaż i tak już mocno spóźnione, można wywnioskować z sytuacji, jaka miała miejsce w 1787 roku, kiedy to w wyniku realnego zagrożenia granic ze strony wojsk Turcji, Rosji i Austrii postanowiono w trybie pilnym wzmocnić załogę Kamieńca dodatkowym 500 osobowym regimentem. I wówczas właśnie w trybie alarmowym zakończono budowę fragmentu wznoszonych od kilkunastu lat koszar i niemal „z marszu” zakwaterowano w nim żołnierzy. I tak zatriumfowała przenikliwość Stanisława Augusta oraj jego strategiczne zdolności.  Król nie tylko „poprosił” Radę Nieustającą o środki na budowę, ale dodatkowo zarekomendował do wzniesienia gmachu swoich najlepszych ludzi. Tak pisał o tym w swojej interpelacji: „Radbym, a by znany mi z talentu i oszczędności architekt wojsko koronnego major Stanisław Zawadzki, za zniesieniem się z pułkownikiem Janem Bakałowiczem o miejscu wystawienia koszar, zrobił do nich plantę”. W tym jednym zdaniu mamy przejaw królewskiej mocno detalicznej znajomości najzdolniejszych oficerów, co może świadczyć o tym, że Stanisława August troszczył się nie tylko o szkolenie, ale również zabiegał o to, żeby jego oficerowie zdobywali niezbędne doświadczenia, jakie można by wykorzystać w nadarzającej się chwili i wyrwać spod klosza sąsiadów. Poniżej jako przerywnik, ciekawa dwujęzyczna karta pocztowa z 1910 roku, prezentująca historyczny wygląd warowni przed 1875 rokiem.


 Architekt zabrał się z miejsca do roboty i już w marcu 1782 przyjechał do Kamieńca w celu wybrania miejsca na budowę oraz poznania tamtejszych realiów, jeśli chodzi o teren, ceny i pracowników. Pułkownik Bakałowicz do Kamieńca dotarł już w czerwcu 1782 i podczas swojej wizyty uzgodnił lokalizację i przygotował miejsce pod prace budowlane. Tu trzeba dodać, że projekt koszar autorstwa Zawadzkiego i Bakałowicza wcale nie był pierwszy, bo tak się złożyło, że sam komendant twierdzy generał de Witte był również z wykształcenia architektem i to z długoletnim doświadczeniem, toteż już w maju 1781 wysłał swój projekt do Warszawy. Niestety jego projekty nie zyskały aprobaty w stolicy i odrzucenie jego planów a potem powierzenie budowy młodym polskim oficerom niezwykle „zabolało” doświadczonego wojskowego. Uderzało, bowiem podwójnie w jego autorytet, jako dowódcę garnizonu a drugi raz, jako architekta. Trzeba dodać, że mimo tego, że komendant doskonale zdawał sobie sprawę, że młodsi oficerowie są doskonale i nowocześnie wykształceni jednak trudno mu było się pogodzić z faktem pominięcia i czasem zgryźliwie komentując postęp prac, dawał ujście swojej urażonej ambicji. Jednak wówczas znów przezornie zadział sam król, który aby udobruchać zasłużonego wojskowego, postanowił awansować go na stopień generała lejtnanta za długoletnią służbę oraz za zasługi dla kraju uhonorować go dożywotnią pensją w wysokości 12 000 złotych polskich. Z tej sytuacji wyciągnięto tez inną korzyść, gdyż generał Jan de Witte nie spodziewając się odmowy przyjęcia swojego autorskiego projektu koszar, jeszcze przed wysłaniem go do stolicy, rozpoczął gromadzenie środków i materiałów do budowy. Materiały te potem zostały skwapliwie wykorzystane przez nowych budowniczych. 
Projektując kamienieckie koszary Zawadzki nie naśladował żadnego konkretnego wzorca, jednak posiłkował się najnowocześniejsza myślą architektury wojskowej rodem prosto z Paryża. To właśnie ówcześni francuscy inżynierowie wyznaczali trendy w projektowaniu rozległych budowli przeznaczonych do zakwaterowania wojska. Gmach był doskonale rozplanowany, lokalizacja i wielkość kwater podkreślały istniejącą ówcześnie hierarchie szarż a ciągi komunikacyjne pozwalały niemal natychmiast przeprowadzić sprawną ewakuację na plac apelowy. Nie jestem żadnym specjalista od architektury, więc odnotuje tylko, że istnieją opracowania specjalistów zachwycające się stylem tych budowli. Projekt de Witte stawiał na obronność koszar kosztem wygody załogi, zaś projekt Zawadzkiego dodawał do funkcji czysto wojskowych, wygodne i przemyślane rozwiązania, przez co uzyskano „zamkową” konstrukcję, która górowała w fortecy od rzeki Smotrycz i „informowała” potencjalnych najeźdźców „ dajcie se chłopy spokój, jestem nie do zdobycia” J. Jako ciekawostkę podam fakt, że król uzasadniając wybór bardziej nowoczesnego projektu koszar, uzasadniał Radzie Nieustającej to w ten sposób, że będą w Kamieńcu widział w jakich nędznych warunkach mieszkała załoga w podziemnych bunkrach i jeśli wybrano by projekt de Witte’go , to by tylko więcej tych kretów w ciemnych norach zamieszkało. Z reszta podobno podczas wizyty w Kamieńcu, król rozmawiał z lekarzami wojskowymi, którzy na stronie prosili władcę by nie pozwalał na dłuższe narażanie wojska na choroby i przetrzymywanie go w podziemnych kazamatach. Zatem wybrano budowle nowoczesną, okazałą i mocną wobec okopanej i pancernej fortecy na terenie twierdzy. Zakładać, więc można, że jak na II połowę XVIII wieku w „okupowanym kraju”, była to bardzo nowoczesna i funkcjonalna konstrukcja. Ostatnim akordem tej historii niech będzie fakt, że los nieco zakpił z młodych architektów i w Kamieńcu od pokoleń, tradycyjnie budynki i tak nazywano od nazwiska starego komendanta.  Opisywany dziś budynek przetrwał i „nieco” zdewastowany stoi tam do dziś, a nazywany jest potocznie „dawne koszary Wittego”, mimo że sam generał Jan de Witte nie był jego twórcą. Poniżej prezentuje aktualne zdjęcia koszar w Kamieńcu Podolskim. Poniżej zdjęcie przedstawiające aktualny koszar, o których mowa w dzisiejszym wpisie.
Jak widać, budynek znów znajduje się w ruinie, ciekawe tylko czy znajdzie się „drugi” Poniatowski i zawalczy o ich odbudowę.

Jako, że blog jest o monetach SAP, to nie może na samym końcu wątku Kamieńca zabraknąć ustępu o cenach i pieniądzach, jakie zapłacono za remont fortecy. Pierwsza transza budżetu w wyniosła 80 000 złotych polskich. Kamień węgielny pod budowę wkopano 4 sierpnia 1782 roku a w wykuty w nim otwór włożono zbiór „pieniędzy polskich” składający się, uwaga - po jednej sztuce z niemal każdego ówczesnego nominału monet SAP bitych w warszawskiej mennicy. A dokładnie, to w kamień węgielny budynku zakopano po sztuce: czerwony złoty, talar, dwuzłotówka, złotówka, półzłotek, srebrnik, trojak, grosz miedziany i półgroszek. Niestety nie znam roczników i stanów tych monet, ale można zakładać, że skoro budowle wspierał sam Król Poniatowski, to ani chybi były to starannie wyselekcjonowane egzemplarze. Ciekawe czy nie ma tam jakiś rzadkich sztuk? Całkiem możliwe, że wśród tych monet jest nasz półzłotek jest z 1781. Można sobie po gdybać, jednak ten skarb nadal kryje kamieniecka ziemia, więc całkiem możliwe, że kiedyś się to jeszcze zbada.  Jakie jeszcze koszty i za co?. Otóż za rozebranie starych budowli będących na terenie nowej „fabryki” zapłacono górnikom 11 482 złote.  To było o tyle istotne, że budynek koszar w większości został wzniesiony ze złóż budulca i kamieni, które krył sam plac budowy. Pewnie te „starożytne” kamienie i płyty służyły również poprzednim pokoleniom obrońców ojczyzny. Faktem jest, że górnikom za wyłupywanie ich z ziemi płacono po 9 złotych za ścisłe określoną wymiarami stertę urobku. Generalnie nie będę tu przytaczał informacji o kosztach budowy, może warto jeszcze wspomnieć o wyposażeniu dla zasiedlającego koszary w 1787 i 1788 wojsku. Dla jednej kompanii liczącej 84 żołnierzy z felczerem przysługiwały 4 izby 21 osobowe, których wyposażenie stanowiły: 8 stołów, 32 stoliki, 44 łózka podwójne z szufladami, sienniki i koce, 4 beczki na wodę, 24 konewki na wodę, jedną piłę do cięcia drewna na opał oraz 2 świecę na jedną salę żołnierską na jedną noc. Całość wyposażenia dla jednej kompanii kosztowało 2 300 złotych polskich. Ile płacono fachowcom „produkującym” to wyposażenie. Otóż stolarzowi za wykonanie mebli z materiałów powierzonych płacono: za łózko 6 złotych, za stół 3 złote a stołek już tylko 14 groszy, czyli „za komplet” majster otrzymywał 9 złotych 14 groszy. Do końca 1787 roku koszty koszar wyniosły aż 242 902 złote 15 1/3 groszy, wobec budżetu, jaki założono w 1782 roku wynoszącego według projektu 179 771 złotych 22 ½ grosza. I tak dzięki wizytacji króla Poniatowskiego w 1781 podjęto jeszcze raz trud przygotowania fortecy do działań wojennych. Niestety historia kraju w II połowie XVIII wieku zakpiła również z tych starań i w 1793 roku po rocznej blokadzie miasta, mimo jasnych rozkazów walki do ostatniej kropli krwi, jej ówczesny komendant Antoni Złotnicki twierdza poddał twierdzę Rosjanom. W wyniku II Rozbioru Polski Kamieniec Podolski znalazł się w granicach zaboru rosyjskiego. I tak bez happy endu kończy się historia warowni za czasów panowania ostatniego króla. Na koniec ostatnie spojrzenie na dzisiejszy stan warowni w Kamieńcu Podolskim.

 Teraz czas na monetę. Pisałem już na wstępie, że monet jest rzadka i to fakt, który nie ulega żadnym wątpliwościom. Udowadnia to choćby jedno, jedyne notowanie w historii aukcji Warszawskiego Centrum Numizmatycznego, a było to już 21 lat temu w roku 1996. Amatorzy numizmatyki zapewne sami potrafią wyciągnąć własne wnioski i mieć swój pogląd o wyjątkowości monety, która tak rzadko jest spotkana w sprzedaży. Ale do rzadkości to ja jeszcze wrócę. Ostatnio było znów o niej głośniej, gdyż jeden egzemplarz „znów” pojawiał się w handlu i to od razu na historycznej, pierwszej aukcji internetowej Gabinetu Numizmatycznego Damiana Marciniaka. Co prawda, moneta była tam opisana, jako niewystępująca wcześniej w handlu, jednak opis jak się później okazało nie był do końca precyzyjny. Swój udział w tej imprezie już dosyć szeroko opisywałem na blogu, stąd nie jest tajemnicą, że nie chwaląc się sam żem to uczynił, czyli… wszedłem w posiadanie właśnie tego półzłotka. Brakowało mi go, więc co miałem zrobić? Nie było wyjścia trzeba było się o niego nieco postarać. Ale dziś nie o tym i jeszcze tylko, jako zakończenie tego akapitu zaprezentuje zdjęcie wyjątkowo pięknego egzemplarza monety dwugroszowej z 1781 roku pochodzącej ze zdigitalizowanych i udostępnionych cyfrowo zasobów Muzeum Narodowego w Krakowie. Na awersie dodatkowo możemy podziwiać puncę własnościową postawiona przez samego Emeryka Hutten-Czapskiego. Widocznie ta moneta była cześcią jego zbioru. Podziwiajmyż J

Teraz, kiedy zapoznanie się mamy już za sobą pociągnijmy temat dalej. Moja wiedza, co do tego konkretnego rocznika nie kończy się jednak tylko na tych dwóch sztukach. Mam w swoich archiwach zdjęcia 5 egzemplarzy oraz dysponuje 2 rysunkami z katalogów Plage, Kamińskiego, stąd na tej bazie będę pisał o obserwacjach i odczuciach dotyczącej tej trudnej do spotkania monety. Po
pierwsze porozmawiajmy o nakładzie. Obok prezentuje zdjęcie z najnowszego katalogu „Monety Stanisława Augusta Poniatowskiego” przedstawiające nakłady półzłotków w latach 1766 – 1786 oraz stopień rzadkości poszczególnych roczników według starego katalogu Edmunda Kopickiego. To, co rzuca się w oczy to nakład wynoszący całkiem spore 42 855 sztuk, szczególnie, jeśli porównać go z sąsiednimi rocznikami tego nominału. Jednak patrząc na ocenę stopnia rzadkości rocznika 1781, można dojść do wniosku, że paradoksalnie Pan Edmund również dostrzegł jakąś wyjątkową rzadkość występowania tego rocznika i ocenił go wyżej niż takie roczniki jak 1780 i 1782 w których oficjalne nakłady były o połowę niższe. Można nawet zaobserwować, że żaden inny rocznik półzłotka nie został oceniony równie wysoko jak 1781. Są, co prawda odmiany dwugrosza, którym przyznano stopnie wyższe, tj. R5 i R8 (to akurat jest pomyłka, bo taka moneta fizycznie nie istnieje), ale nie są to „odmiany standardowe pełnego rocznika”. Skąd, więc taka dziwna dysproporcja? Oczywiście teoretycznych wyjaśnień może być nieskończenie wiele, od standardowych mówiących, że pewnie ktoś się dawno temu pomylił przepisując nakłady roczników – aż do tych bardziej fantastycznych – mówiących, że właśnie w 1781 roku w ciemną listopadowa noc jechał sobie wóz z mennicy pełen dopiero, co wybitych półzłotków a tu z nienacka piorun w niego przywalił i w efekcie cały transport monet się roztopił z tego gorąca wywołanego błyskawicą. Los woźnicy oraz konia również nie jest znany J… 

Ja niestety nie znam wszystkich pytań, a co dopiero na nie odpowiedzi. Sam nie mam aktualnie pewnego rozwiązania dla tej zagadki. Jednak w takich sytuacjach zawsze korci mnie żeby podważyć oficjalne dane o nakładach. Ponieważ takich sytuacji w okresie pracy mennicy warszawskiej w czasach SAP jest znacznie więcej, w których wydawać się nam może, że info o nakładzie ni jak się ma do „odczucia” o poziomie jej fizycznego występowania w naturze. Moim zdaniem, które już nie raz na blogu wyraziłem, istnieje realny problem z odróżnieniem ilości monety wybitej w danym roku, która w domyśle ma na rewersie datę zgodną z rokiem bicia – w naszym przykładzie 1781) z monetą wydaną w danym roku kalendarzowym z mennicy i wprowadzoną do obiegu (która mogła mieć na rewersie na przykład rocznik 1780, jeśli by była bita w końcówce ubiegłego roku i nie została wówczas wprowadzona do obiegu). Jeśli ta „teoria” miałaby racje bytu, to widoczne odchylenia od normy można by wytłumaczyć właśnie w ten sposób. Wydaje się, że dla zakładu produkcyjnego, jakim była mennica, obie te zmienne są ważne i na pewno były odnotowywane w raportach. Jest, więc jakąś mglista podstawa do tego żeby sądzić, że były takie okresy, w których ważniejszym parametrem dla Komisji Menniczej była ilość monet wprowadzanych do obiegu i to ta liczba była „na topie”. Oczywiście trudno to wyłapać na nominałach i rocznikach z wielusettysięcznym czy milionowym nakładem, ale dla takich rzadszych monetach jak dziś opisywane, mających po 20-40 tysięcy sztuk z pewnością można by uzasadnić „dziwne” zależności pomiędzy nakładem – ilością występującą w sprzedaży i stopniem rzadkości. Ok, to tyle o nakładzie teraz przejdźmy do opisania i analizy samej monety w nadziei, że i tam czeka na nas coś ciekawego. Zacznijmy od awersu.
 Jak widać na zdjęciu awersu powyżej, mamy tu do czynienia ze standardowym układem, jaki występuje bez większych zmian, praktycznie na wszystkich rocznikach tego nominału. Tradycyjnie, na awersie widzimy ukoronowaną pięciopolową tarczę z herbami Litwy i Korony oraz centralnie umieszczonym herbem „ciołek” rodu Poniatowskich. Po obu stronach tarczy herbowej znajduje się wieniec, uwiązany u dołu. Zwykle to właśnie w elementach wieńcach doszukuje się odmiennego układu drobniejszych elementów, co później owocuje opisaniem wariantów stempla a w efekcie i samej monety. Tym razem nie będzie takiej potrzeby, gdyż podczas analizy wszystkich 6 dostępnych egzemplarzy nigdzie nie stwierdziłem występowania różnic w rysunku, co może z dużą dozą pewności świadczyć, że do wybicie całego nakładu użyto tylko jednego stempla awersu. Wracając jeszcze na chwile do samego układu tej strony monety, trzeba dodać, że znajduje się na niej jeszcze oczywiście tytulatura królewska STANISLAUS AUG.D.G.REX POL.M.D.L. To tyle o awersie, przejdźmy teraz do odwrotnej strony półzłotka i może tam będzie nieco ciekawiej, Na początek zdjęcie.
I co my tu mamy. Na pierwszy rzut oka, zauważalny jest standardowy układ napisowy w postaci 6-cio wierszowego napisu 2.GR./CLX.EX/MARCA/PURA COL./1781/E.B. Napis ten oczywiście określa wszystkie zmienne, ważne dla posiadacza monety oraz dla przyjmującego ją w rozliczeniu za towar czy usługę. Od góry lecąc mamy nominał (2.GR.), próbę srebra (CLX.EX/MARCA/PURA COL.) oraz na dokładkę datę produkcji (1781) i inicjały Efraima Brenna (E.B.) intendenta mennicy warszawskiej. W sumie standard, jakie spotykamy w większości roczników. Analiza tej strony zwykle skupiona jest na literach/cyfrach i znakach interpunkcyjnych. Tym razem również ta strona na wszystkich znanych mi monetach wygląda identycznie i nie licząc odmiennego stanu zachowania związanego z obiegiem oraz ze zużyciem stempla. Po pierwsze to zużycie stempla. Mamy przykłady monet zachowanych w stanach menniczych, jak choćby ta sztuka z MNK, jaka prezentowałem na wstępie, która nie nosi żadnych cech obiegu (no może jakieś minimalne). Są też takie monety, jak moja sztuka prezentowana powyżej, na której zużycie jest widoczne w postaci delikatnych spękań, czy też zapchania drobnych przestrzeni w literach i cyfrach. Te objawu zużycia narzędzia widoczne są najlepiej na literze „A” na cyfrze „8” i na zanikających kropkach w inicjałach mincmajstra i po cyfrze „2”. Oczywiście również obieg wpływał na dewastacje tych elementów, jednak na 3 z 5 monet, jakie znam, te cechy są powtarzalne bez względu na stan monety, stąd wnioskuje, że raczej pochodzą od stempla a nie od obiegu.

Jest jednak na tej stronie monety występuje pewien drobny acz ciekawy element, o istnieniu, którego „uprzejmie doniósł” mi, znany już wcześniejszych wpisów, poszukiwacz ciekawostek na monetach SAP – użytkownik Łukasz skrywający się, na co dzień pod nickiem @Tunia Radom. Nie jest to może szczegół przesadnie dobrze widoczny gołym okiem jednak w odpowiednim powiększeniu zyskuje na znaczeniu. Obok zdjęcia przedstawiające ten element na znanych mi rewersach. Mimo średniej, jakości zdjęć, jakimi dysponuje, nie ulega wątpliwości, że pod cyfrą „8” bezapelacyjnie „coś tam” widać. Moim zdaniem to pozostałości po „7”, o czym przekonuje mnie, jej widoczna górna prawa końcówka wychodząca spod nabitej na nią ósemki i tworząca jakby „ogonek”. O czym to może świadczyć?. Moim zdaniem to znak na to, że stempel, jakiego użyto do wybicia monet z 1781 roku to odpowiednio przygotowane narzędzie, które jednak było wyprodukowane kilka lat wcześniej. Kiedy? Analizując stemple rewersów z innych roczników półzłotka nie znalazłem takiego samego układu. co może to świadczyć o tym, że był to jeden ze stempli rezerwowych wykonanych w serii trzech stempli, jakie to wówczas zwykło się wykonywać. Zasada była produkcja serii narzędzi i jeśli którego z nich nie wykorzystano w danym roku, to była całkiem realna możliwość, że sięgnie się po niego jak przyjdzie potrzeba. Z reszta takie sytuacje już nieraz na blogu opisywałem. Jak więc taki stemple mógł wyglądać i dlaczego nie widać przebicia na cyfrze „1”? Co najprościej można by wytłumaczyć tym, że jest to „stary” stempel z roku, 1771 na którym zaktualizowano datę poprzez nabicie cyfry „8”. Jednak nie jest to dobry trop. 10 lat wcześniej na stemplach rewersu były inne inicjały intendenta I.S. od Justyna Schroedera a na awersach występowały odmienne, mniejsze orły. Stąd nie tędy droga. Osobiście uważam, że to zapewne jeden ze stempli wykonanych w latach 1777-1779. Wówczas monet srebrnych nie biło się zbyt wiele o czym świadczą niskie nakłady oraz to co podaje Mieczysław Kurnatowski w swojej publikacji „Przyczynki do historyi medali i monet polskich bitych za panowania Stanisława Augusta”, cytuję „ W latach 1777,8, 9 z powodu zupełnego niedostatku srebra, przebijano tylko ruble rosyjskie”. Istnieje, więc możliwość, że właśnie w jednym z tych lat wykonano serię stempli, a wiedząc, że srebra jest niewiele mincerz na rewers nabił tylko trzy pierwsze cyfry daty (czyli 177) – czwarte miejsce zostawiając wolne w celu ewentualnego wykorzystania w kolejnych latach. I moim zdaniem właśnie jednej z takich stempli został użyty do produkcji półzłotków w 1781 roku. Na „7” starannie nabito cyfrę „8” i dodano „1”. Jednak „ogonek”, jaki jest widoczny po tej operacji, zdradził metodę przygotowania tego narzędzia. To tylko moja teoria, ale uważam ją za całkiem prawdopodobną. 

Na koniec opisu rewersu pokaże jeszcze rysunek dwugrosza 1781 z katalogu Czesława Kamińskiego,
na którym można zobaczyć, że „ogonek” obok cyfry „8” nie został przez niego uwzględniony. Co ciekawe na rycinie nie widać również kropek po inicjałach intendenta mennicy Brenna. Nie znam powodów tego stanu, mogę sobie tylko wyobrazić, że nie autor nie spotkał monety z 1781 „na żywo” i rysował według danych, które posiadał. Być może sugerował się rysunkiem ze „starego”, ale porządnego katalogu Karola Plage, na którym również nie ma „ogonka”, jednak są wyraźne kropki po E.B. Trudno dociec. W każdym razie dla pełnego obrazu, prezentuje również rysunek Kamińskiego. Jednak okraszam go własnym komentarzem, że prawdopodobnie nie jest to jakiś nowy i nienotowany wariant a jedynie mało precyzyjne odwzorowanie oryginału.

No, to jednak coś ciekawego można było na dwugroszu z 1781 zaobserwować. Ameryki nie odkryje, że monet bita jednym kompletem stempli, oczywiście nie posada odmian i wariantów, stąd opisanie jej zajmie mi dosłownie chwilę. Tu oczywiście zastosuje klasyfikacje znana z najnowszego katalogu Parchimowicz/ Brzeziński, w którym moneta została opisana poprawnie. Zanim to nastąpi wrócę jeszcze na chwile do nakładu i stopnia rzadkości. Nakład jest znany, ja jednak w tekście powyżej nieco podważyłem jego dokładność. Cały czas uważam, ze to kontrowersja, która wymaga pogłębionych badań źródeł i wyjaśnienia. Na teraz przy nakładzie postawię tylko znak zapytania, jako symbl mojej niskiej wiary w jego poprawność. Dalej stopień rzadkości. W katalogu Kamińskiego ten rocznik półzłotka miał R2, w katalogu Kopickiego już „awansował” na R3, dla mnie to stanowczo zbyt niska wycena. Biorąc pod uwagę poprzednie analizy i porównując ten typ monety do wariantów, jakie występowały w tak znikomej ilości egzemplarzy skłaniam się ku „przeskoczeniu kilku pięter” w skali Emeryka Hutten-Czapskiego. Skoro bardziej popularny rocznik, 1779 oceniłem ostatnio na R4, to nie pozostaje mi dzisiaj nic innego jak z czystym sumieniem przyznać rocznikowi 1781 „mocne” R5. A co, należy się choćby za ten „ogonek” J. Teraz już opis.

2 GROSZE 1781

16.p – jedyny wariant z przebitą datą z 177_ na 1781
Awers: napis otokowy STANISLAUS AUG.D.G.REX POL.M.D.L.
Rewers: napis w 6 liniach 2.GR./CLX.EX/MARCA/PURA COL./1781/E.B.
Nakład łączny rocznika = 42 855 sztuk?
Szacowany rozkład wariantu w roczniku = 100%
Szacowany stopień rzadkości = R5

To tyle, jeśli chodzi o dzisiejszą monetę, która moim zdaniem jest najrzadszym rocznikiem półzłotka SAP, więc warto polować na swój egzemplarz do kolekcji. Oczywiście spokojnie i bez pospiechu, jak na wytrwanych kolekcjonerów monet polski królewskiej przystało. Ja w każdym razie cieszę się, że te numizmatyczne „Himalaje” mam już za sobą i swoją monetę z „ogonkiem” już posiadam. Wracając do pierwszej części wpisu i twierdzy w Kamieńcu Podolskim, to myślę, że warto podczas wizyty na bliską Ukrainę zaplanować sobie ten punkt wycieczki i zwiedzić słynną polską warownie. Z tego, co widziałem zbierając materiały, aktualnie zwiedzanie jest możliwe nawet w języku polskim a to dzięki prężnie działającej Polonii, kultywującej tradycję kresowe. Mam tę świadomość, że dziś tylko zaledwie lekko dotknąłem zagadnienia i na temat Kamieńca Podolskiego za czasów SAP można napisać, co najmniej nową trylogię. Jednak dziś miało być w miarę krótko i na temat, więc zachęcam do samodzielnego szukania informacji i ciekawostek. A tak przy okazji ogłoszę, że w sierpniu po raz pierwszy wybieram się na kilka dni do Lwowa, więc jeśli ktoś zna jakieś ciekawe miejscówki w tym mieście związane z okresem SAP, to proszę o info w komentarzach lub mailem. Z góry dziękuję za wszelkie wskazówki i rekomendacje J. Na dziś to wszystko, zapraszam niebawem na kolejny wpis.

W artykule wykorzystałem informacje i dane z niżej wymienionych publikacji i źródeł: czasopismo „Sztuka i Kultura” tom 2 z 2014 roku Ryszard Mączyński „Spór Hilarego Szpilowskiego ze Stanisławem Zawadzkim o zasady sztuki architektonicznej przy wznoszeniu koszar w Kamieńcu Podolskim” dostępny w formacie PDF TU LINK , Mieczysław Kurnatowski w swojej publikacji „Przyczynki do historyi medali i monet polskich bitych za panowania Stanisława Augusta”, katalogu „Monety Stanisława Augusta Poniatowskiego” autorstwa Janusza Parchimowicza i Mariusza Brzezińskiego, Maria Kuczyńska „Kamieniec Podolski, osobiste refleksje potomka komendanta twierdzy” oraz ze strony Wikipedia.pl. Zdjęcia pochodzą z następujących źródeł: Muzeum Narodowe w Krakowie, archiwum Warszawskiego Centrum Numizmatycznego, archiwum Gabinetu Numizmatycznego Damiana Marciniaka, archiwum aukcyjnego Allegro, Rafała Janke oraz wyszukane przy pomocy narzędzia google grafika.

piątek, 21 lipca 2017

Digitalizacja zbiorów, czyli jak sprawić żeby Twoja kolekcja przetrwała dłużej niż TY

Dziś zajmę się tematem interesującym i złożonym, na który tylko czasem zwracana jest większa uwaga grona miłośników monet oraz generalnie amatorów historii, jako takiej. Ostatnio obserwuje, że zainteresowanie społeczności tym zagadnieniem znów ożyło, szczególnie zważywszy na gorące dyskusje, jakie odbyły się „dopiero, co” na kilka powiązanych z digitalizacją zbiorów tematów, w wątkach na forum TPZN.pl oraz na blogach poświęconych numizmatyce. Dla mnie szczególnie ta sprawa jest bliska, gdyż była jedną z podstawowych spraw, jakie definiowałem, jako „te do poruszenia”, jeszcze przed założeniem bloga. Można by nawet zaryzykować tezę, że po części blog powstał właśnie po to, żebym miał przestrzeń, aby wyrazić swoje zdanie na ten temat. I tak po ponad roku, od kiedy zacząłem regularnie wyrzucać z siebie myśli w tym kawałku wolnego internetu, nadszedł czas żeby w końcu wziąć się z tym tematem „za bary”. Zanim jeszcze wgłębię się w zawiłości tego procesu i puszczę wodze mojemu słowotokowi, to chciałbym jasno wyrazić cele, jakie sobie postawiłem przed napisaniem tego tekstu. Robię to tylko po to żeby później trzymać się scenariusza i móc skontrolować samego siebie czy zbytnio znów nie wyjechałem na manowce. I tak, pierwszym celem jest podstawowa charakterystyka procesu digitalizacji dóbr kultury, żeby każdy wiedział, „z czym to się je”. Drugie zagadnienie to spojrzenie na ten proces z punktu widzenia pasjonata numizmatyki. W tym punkcie dotknę kilku gorących tematów związanych z digitalizacją i udostępnianiem zbiorów muzealnych oraz kolekcji indywidualnych. I wreszcie trzecia sprawa, która ma mieć wymiar bardziej praktyczny. Postaram się na swoim przykładzie pokazać zalety i wady tego procesu oraz zaproponuję sprawdzoną przez siebie metodę na to jak w łatwy sposób można dokonać digitalizacji własnego zbioru. To tyle, zakładam, że zainteresuje tym jeszcze kogoś oprócz siebie. Na dobry początek jak zwykle rysunek, który nieco wprowadzi nas w dzisiejszy temat J.

Ok, zatem zacznijmy może od początku, czyli od definicji. Według PWN, digitalizacja to nadawanie postaci cyfrowej danym pisanym, drukowanym, zawartym na nośnikach magnetycznych lub innych. Dość pojemna definicja. Ciekawe jest to, że poprawna jest również forma „dygitalizacja”. Mimo tego, że forma ta jest bardziej naturalna w języku polskim jednak jest mniej używana, pewnie to przez tą modę na anglicyzmy. Synonimem będącym coraz częściej w użyciu jest też wyraz „cyfryzacja”, który w gruncie rzeczy ma zbliżone znaczenie jednak częściej stosuje się go opisując media. Mam wrażenie, że w dzisiejszych czasach ogólnie wszystkie procesy zastępowania czegoś starego, czymś nowym – unowocześniania i modernizacji są bardzo popularne i działają praktycznie we wszystkich dziedzinach życia. Ogromny postęp techniczny, jaki obserwujemy, na co dzień, zmienia świat, zmienia nas, nasze zachowania oraz oczekiwania. Moda na nowoczesność „w domu i zagrodzie” powoduje wręcz pęd do wszelkich nowinek technicznych. Czy to źle? Nie, o ile wszystko odbywa się z poszanowaniem dotychczasowego dorobku. Weźmy, chociaż mój blog. To też jest przejaw pewnej formy digitalizacji społeczeństwa i to nie tylko na płaszczyźnie technicznej, że niby teraz są komputery i wszystkim jest łatwiej. Jeszcze kilkanaście lat temu, żebym mógł sobie o tych wszystkich monetach SAP pogadać i je przeanalizować, to musiałbym z pewnością obracać się „w środowisku numizmatycznym” osób o podobnych zainteresowaniach. Miałbym wtedy za pewne dostęp do ułamka materiałów, jakimi dziś dysponuje z pozycji fotela, wiec pewnie po wypiciu kawki i wypaleniu ramki fajek na spotkaniu miłośników numizmatyki ostatniego króla udałoby się nam wspólnymi siłami, w ramach własnych zbiorów i notatek ustalić ile jest stempli talara 1775. Pewnie byśmy zgodzili się, że było ich 3 lub 4, bo o pozostałych pojedynczych egzemplarzach sprzedawanych w zaciszach gabinetów zapewne bym nawet nie usłyszał. A tak, korzystam niemal codziennie ze digitalizowanych zbiorów, aukcji, źródeł pisanych z epoki, zdjęć, katalogów, publikacji i tysiąca innych „nowoczesnych” narzędzi i środków. Jaki jest efekt? Blog czasem nawet wygląda
OK, ale głównym miernikiem jest to, że mogę się podzielić myślami i obserwacjami z nieograniczoną liczbą nieznanych mi osób, z nadzieją, że coś z tej interakcji pozostanie. Kiedyś zamiast 4 wpisów w miesiącu (każdy ma średnio po około 20 stron A4), to ewentualnie raz na rok wysłałbym artykuł do miesięcznika dla pasjonatów numizmatyki, gdzie przy odrobinie szczęścia by mi go opublikowano. Oczywiście, wątpię żebym w ogóle gdzieś coś, publikował i wysyłał, ale sama skala mojej aktywności pewnie mogłaby wyglądach tak: 50 wpisów na blogu vs 1 „być może” wydrukowany artykuł. Tak to widzę. Są oczywiście minusy. To samotne studiowanie źródeł, nieco odizolowana od innych żmudna analiza materiałów, przerywana wymianą opinii na forach internetowych. Z pewnością mojemu pokoleniu, które pamięta jeszcze czasy, gdy ludzie się gromadzili i ze sobą rozmawiali – nigdy nie zastąpi to jednak prawdziwego kontaktu. Jednak to jest chyba jedyny minus a plusów cały wór, więc niech już będzie ta nowoczesność „w domu i zagrodzie”. Nie ma, co się na nią obrażać. Obok obrazek na temat jak w wyniku ewolucji powstanie prawdziwie nowoczesny, zdigitalizowany obywatel JDobrze, bo nieco odbiegłem od tematu, wracam do meritum. Jeśli chodzi o działkę, która w tym kontekście cyfryzacji interesuje nas dziś najmocniej, to najbardziej kluczowe dla miłośników monet są dwa obszary, przede wszystkim końcowy efekt tego procesu, czyli dostęp do utrwalanych cyfrowo materiałów i źródeł, do których „normalnie” nie byłoby szansy dotrzeć ( a już na pewno nie w 0,003 sekundy) oraz digitalizacja własnych zbiorów. I tym dwóm aspektom poświęcona będzie dalsza część wpisu.

O potrzebie, czy nawet konieczności zastosowania techniki cyfrowej dla utrwalenia dóbr nie trzeba dzisiaj nikogo przekonywać. Jasnym jest fakt, że digitalizacja dziedzictwa kulturowego nie jest celem samym w sobie a ma za zadanie realizacje szeregu funkcji w społeczeństwie. Pierwszą potrzeba jest oczywiście ochrona dziedzictwa kulturowego poprzez zapis na trwałe nośniki, jako metoda na ich „wieczne zachowanie” a zarazem skuteczna ochrona zabytków przed potencjalnym zniszczeniem czy kradzieżą. Drugą funkcją jest edukacja, która łączy w sobie potrzeby zapewnienia szerokiego dostępu do wiedzy w atrakcyjny i nowoczesny sposób, co jest szczególnie ważne dla tak zwanego „młodego
pokolenia” oraz tworzenie możliwości i narzędzi do szybszego rozwoju badań nad zagadnieniami związanymi z udostępnionymi artefaktami. W tym obszarze wpisuje się ja i moja potrzeba uzyskania odpowiedniego materiału do badan i analiz na blogu. Są jednak jeszcze dodatkowe funkcje tego procesu. Jako trzeci czynnik wymienia się często funkcje informacyjną i promocyjną, rozumiane, jako swoiste „okna wystawowe” instytucji powołanych do gromadzenia zabytków. Tutaj ważnym elementem jest możliwość pełnego pokazania zbiorów, a już szczególnie „przywrócenie do żywych” okazów, na co dzień ukrytych przed oczyma społeczeństwa (w ciemnych magazynach?), bez ograniczeń związanych z fizycznym brakiem miejsca na takie ekspozycje w realu. Założenie jest takie, że przez ciekawe pokazanie swoich zbiorów w sieci, instytucje mają zachęcać społeczeństwo do bliższego zapoznania się ze zbiorami i wizytę w swoich progach. Kolejną i to wcale nie mniej ważna funkcją jest udostępnianie cyfrowych zbiorów. Jedna rzecz to sprawne przeprowadzenie procesu a inną atrakcyjna forma udostepnienia. W tym miejscu jest przestrzeń na kreatywność twórców portali, na wzbogacenie obiektów interesującym opisem, ciekawą narracją tak, aby zainteresować ofertą i przyciągać do kultury. Dla miłośników numizmatyki, ważne będzie dodatkowo żeby zdjęcia i opisy monet były możliwe do pobrania i wykorzystania we własnym zakresie. Do tego jeszcze wrócę w dalszej części. Można oczywiście wymieniać dalsze funkcje społeczne, jakie spełnia lepszy dostęp do dziedzictwa kulturowego. Ostatnim, jakie przytoczę jest tworzenie wspólnoty i platformy współpracy z grupami pasjonatów, chociażby poprzez budowę lokalnej społeczności skupionej wokół portalu udostepniającego zdygitalizowane obiekty. Obserwuję takie próby, więc wiem, że instytucje powoli odkrywają i wykorzystują tą funkcje. Poniżej jeden z przykładów na nowe podejście do zaprezentowania zbiorów.. 

Zatem jak widać, jest naprawdę wiele funkcji, jakie spełnia proces cyfryzacji dóbr kultury, stąd nie ma nic dziwnego w tym, że powstają bardzo liczne miejsca, które mają na celu wspieranie digitalizacji w krajowych instytucjach. Temat oficjalnie jest ważny, co potwierdzają liczne inicjatywy podejmowane ostatnio przez administrację państwową, jak również instytucje sektora publicznego i prywatnego. Niech wspomnę tylko działania Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które partycypuje w kosztach w ramach wieloletniego programu „Kultura +”. W programie tym znajduje się sporo inicjatyw zmierzających do unowocześnienia placówek kulturalnych, muzealnych i wystawienniczych w tym projekt „Tworzenie zasobów cyfrowych dziedzictwa kulturowego”, którego głównym celem jest dofinansowanie procesu digitalizacji, infrastruktury niezbędnej do jej prowadzenia oraz tworzenie wirtualnych bibliotek i muzeów. W 2010 r. uruchomiono program „Zasoby cyfrowe” z budżetem wynoszącym wówczas 20 mln zł, który był skierowany do państwowych i samorządowych instytucji kultury, organizacji pozarządowych, kościołów i związków
wyznaniowych, archiwów państwowych oraz podmiotów prowadzących działalność gospodarczą w sferze kultury. W jego ramach dofinansowano ponad 100 projektów. A był to tylko pierwszy rok, kolejne przynosiły wzrost skali inwestycji i ilości podejmowanych działań. Wymienianie wszystkich projektów związanych z digitalizacja zasobów pożarłoby mi cały wpis, więc skoncentruje się tylko na kilku najbardziej „nośnych” przykładach: digitalizacja taśm Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, rewitalizacja i dygitalizacja Zespołu Pałacowo-Ogrodowego w Wilanowie, premiera Cyfrowego Muzeum Narodowego w Warszawie, interaktywne wystawy muzeów Auschwitz-Birkenau i Historii Polski dostępne online, konserwacja i cyfryzacja przedwojennych filmów fabularnych w Filmotece Narodowej w Warszawie - klasyka polskiego kina za darmo w sieci, Zamek Królewski w Warszawie udostępnia swoje zbiory w internecie, cyfryzacja muzeów narodowych. Aż wreszcie wisienka na torcie, czyli NAC – Narodowe Archiwum Cyfrowe, instytucja powołana do życia już w 2008 roku, które chwali się na swojej stronie TU LINK tym, że rocznie digitalizuje aż 7 milionów dokumentów ze swoich zasobów. Masa projektów i wielomilionowe budżety. Każda instytucja miała zapewne szanse żeby do dzisiejszego czasu uszczknąć swój kawałek tortu, stąd po 7 latach od startu procesów digitalizacyjnych na ogromną skalę oczekiwać można, że poziom zaawansowania najważniejszych instytucji muzealnych gromadzących zbiory numizmatyczne będzie, co najmniej „średni”. Jak jest o tym w dalszej części.

Z własnej obserwacji mogę napisać, że „coś się ruszyło” i w naszym pięknym kraju, aktualnie praktycznie każda szanująca się instytucja, której misją lub zadaniem jest jakaś forma interakcji z obywatelem ma swoją stronę w Internecie, na której udostępnia cyfrowo pewną część swoich zasobów lub narzędzi. I to obojętnie czy to będzie Urząd Dzielnicy Praga Południe, Biblioteka Książąt Czartoryskich czy też regionalne Muzeum Mydła i Historii Brudu w Bydgoszczy (jest takie i świetnie sobie radzi) TU LINK – wszędzie możemy się spodziewać ciekawych materiałów, do których dostęp zapewniono nam właśnie w procesie digitalizacji najróżniejszych zasobów. Niewyczerpana kopalnia wiedzy i raj dla wszelkiej maści pasjonatów, chcących poszerzać swoja wiedzę. I to właśnie zapewne ta niezwyciężony, ludzki pęd do informacji prowadzi do tego, że w stosunku do instytucji muzealnych, w zasobach, których spoczywa nieprzeliczona ilość monet historycznych, wysuwane są słuszne uwagi i troska o tempo, z jakim dygitalizowane i udostępniane są te zbiory. Co ciekawe muzea, jako jedyne znane mi instytucje wymieniają pewne negatywne ich zdaniem efekty cyfryzacji zbiorów. W raporcie „Digitalizacja i udostępnianie” kilka z nich wyraziło zaniepokojenie o możliwą utratę zwiedzających przez muzea fizyczne na rzecz tych wirtualnych, że skanowany obiekt może ulec w jakimś stopniu zniszczeniu (czyżby ktoś tu oglądał film „Miś” i miał w związku z tym jakieś plany z utylizacją zniszczonych obiektów) oraz o to, że cyfrowa reprodukcja może być znacznie gorsza niż oryginał. Oczywiście osoby świadome tego, że rzeczy nie są tylko czarne i białe, zdają sobie sprawę ze złożoności procesu dla często bardzo archaicznych struktur i procedur, w jakich tkwią te szanowne instytucje, jednak w dzisiejszych czasach liczy się szybki rezultat, „klient” jest niecierpliwy i na efekty tych działań nie można czekać w nieskończoność. Co do „nieskończoności”, to akurat czas w muzeach jest pojęciem względnym.  Czas zwykle płynie wolno i jednostajnie, więc czymże jest te 10-20 lat potrzebne na porządne zdygitalizowanie zbiorów monet jednego ze stołecznych muzeów przy tysiącu lat, jakie minęły od czasu, w jakich te monety były używane J. Pech polega na tym, że życie ludzkie jest ulotne i każdy chciałby jeszcze za życia posmakować nieco tej ambrozji i zobaczyć te skarby w oknach swoich komputerów. Mnie osobiście marzy się dostęp chociażby do pełnego katalogu i zdjęć monet SAP zgromadzonych w naszych Muzeach Narodowych. Ile by mi to zapewne wyjaśniło, ile nowych materiałów bym zdobył, ile analiz ilościowych mógłbym przeprowadzić, ile ciekawych ustaleń dałoby się z tego materiału wyciągnąć… i tak dalej, i tak dalej. Czy doczekam się tego? Patrząc na postęp prac, to „przypuszczalnie myślę, że wątpię”… Jednak jestem spokojny, bo wiem, że NIK działa J… i z raportu ostatniej kontroli procesów digiatalizacji dóbr kultury w Polsce jasno wynika, że wszytko idzie zgodnie z planem i choć Minister podejmując się zadania w 2008 roku nie wiedział jaka jest ilość dóbr do cyfryzacji oraz ile to będzie go kosztować i jak wiele czasu zabierze jego ludziom, to jednak założone cele zostały osiągnięte a nawet przekroczone. I tak ilość pracowni digitalizacji jest wyższa o 45%, liczba wykonanych skanów dóbr kultury jest większa o 39% a liczba godzin zdigitalizowanych materiałów audio i video jest 16 krotnie większa niż zakładano. Polak potrafi J. Co ciekawe raport NIK zawiera także informacje mówiące, że nakłady poniesione na procesy cyfryzacji dóbr kultury w latach 2011-2014 wyniosły prawie 197 milionów złotych, co stanowi zaledwie w 8,4% potrzebnych nakładów i co zdaniem NIK świadczy o tym, że niemożliwe jest zakończenie procesu w zakładanym wstępnie 2020 roku.  Raport stwierdza tez wiele nieprawidłowości, w tym jedna szczególnie ciekawa – wskaźnik udostepnienia przez internet zdigitalizowanych materiałów wynosi zaledwie 69,5 % założonej wcześniej liczby. Czyli niby praca wre, niby kasa płynie a efektów jakoś nie widać i całość idzie jak po grudzie… 

No to też przejdźmy „do tych prac” i zobaczmy, z czym zmagają się kluczowe instytucje dla miłośników monet, jak im to idzie i jakie są perspektywy. Powyżej zdjęcie z pracowni w Muzeum Narodowym w Krakowie. W większości instytucji prace związane z digitalizacją zbiorów realizowane są wewnętrznie w ramach własnych zasobów. Jednak trzeba zauważyć, że powstaje coraz więcej profesjonalnych firm specjalizujących się w usługach cyfryzacji 2D i 3D, co zapewne sprawi, że w przyszłości tego typu działania mogą w większej mierze być outsourcing’owane. Jeśli skala prac jest duża, to zwykle w zewnętrznej firmie wychodzi to taniej i szybciej, no chyba że państwowe muzea nie mają jednak wystarczających budżetów a i „czas nie zając”, stąd pewnie tą szybszą i bardziej profesjonalną ścieżkę wybiorą raczej instytucje prywatne. Jaka droga to by nie poszło, to ważne, że w ogóle idzie a do tego są informacje, że prace te cechują się narzucona z góry standaryzacja procesów. Dla przykładu takie instytucje jak Narodowy Instytut Muzealnictwa i Ochrony Zabytków czy Naczelna Dyrekcja Archiwów Państwowych tworzy standardy i procedury mające na celu ułatwienie organizacji przedsięwzięcia i zasad technicznego przeprowadzenia digitalizacji zbiorów. Na uwagę zasługuje chociażby CBN Polona, która dysponuje Repozytorium Cyfrowym Biblioteki Narodowej – własnym, autorskim systemem, który z jednej strony przeprowadza pracowników przez cały proces digitalizacji, a z drugiej sam po wgrani plików i połączeniu ich z metadanymi automatycznie dokonuje dalszych operacji aż do etapu udostępniania ich cyfrowo obiektu na portalu. Większe instytucje posiadają wydzielone pracownie lub jednostki dedykowane do tego procesu. Liczba pracowników zaangażowanych w zadania jest zróżnicowana od 100 w CBN Polona do zaledwie kilku w przypadku lokalnych instytucji.

Organizacja procesu przeważnie przebiega w sposób usystematyzowany, złożony z kilku
podstawowych etapów. Pierwszym z nich jest podjęcie decyzji odnośnie, które konkretnie zbiory będą opracowywane i dygitalizowane w pierwszej kolejności, kolejnym etapem jest przekazanie ich do pracowni digitalizacyjnej gdzie utrwalany jest ich cyfrowy obraz. Następnie kopie-matki trafiają na dyski macierzowe i przechodzimy do etapu polegającego na edycji, opisie i przygotowaniu materiału do publikacji. Najczęściej prace w tym etapie prowadzone sa przez pracowników merytorycznych, kustoszy zbiorów z wykorzystaniem specjalistycznego oprogramowania. Końcowym etapem jest udostepnienie cyfrowego obiektu. Sprzęt, jaki wykorzystywany jest w procesie to oczywiście głównie wszelkiego rodzaju skanery (wielkoformatowe, przelotowe, hybrydowe, działowe itd.), aparaty skanujące do szczególnie cennych obiektów oraz specjalistyczne aparaty fotograficzne do trójwymiarowego skanowania i zapisu. Generalnie sprzęt jest w tym procesie kluczowy, stąd może czasem stanowić „wąskie gardło”.  Jeśli chodzi o organizację działań to w większości instytucji digitalizacja jest procesem ciągłym, chrakteryzującym się tym, że czynności cyfryzacji są wykonywane codziennie a efekty pracy w postaci przyrostu ilości zdigitaliowanych obiektów można obserwować na stronach internetowych gdzie są na bieżąco zamieszczane. W mniejszych ośrodkach, proces nie jest prowadzony aż na taka skalę i można użyć sformułowania, że odbywa się „od projektu do projektu”. W większości instytucji standardy pracy zostały wdrożone w codzienną praktykę, ale są również dostosowywane do zmieniających się realiów.

Dzięki kontaktowi z Michałem Kuleszą, który całkiem niedawno w stołecznym PTN przeprowadził ciekawy odczyt zatytułowany „ Na skrzyżowaniu światów. Zbiory numizmatyczne muzeum w Koszalinie” udało mi się nieco uchylić rąbka tajemnicy i dowiedzieć się jak na ten problem patrzą muzealnicy. Michał Kulesza jest, na co dzień kustoszem Gabinetu Numizmatycznego Muzeum w Koszalinie a prywatnie, łączy go ze środowiskiem miłośników numizmatyki również niezwykła i szczera pasja do archeologii i monet oraz …do swojej pracy. 
Dlatego to właśnie bez zbędnych oporów podzielił się ze mną swoją opinią na temat jak w praktyce prowadzony jest proces digitalizacji zbiorów numizmatycznych w mniejszych ośrodkach oraz jakie są przeszkody i zagrożenia dla jego szybkiego przebiegu. Poniżej pozwolę sobie zacytować wybrane fragmenty z jego wypowiedzi.

„…Z muzeami sprawa jest pozornie skomplikowana, jeśli chodzi o poziom tego, co muzea „powinny”. Ustawa o muzeach, ustawa o ochronie zabytków i towarzyszące tym aktom prawnym rozporządzenia wykonawcze bardzo jasno (choć nie bez nonsensów) precyzują cel działania wszystkich muzeów, oraz sposoby postępowania z muzealiami. Muzeum ma udostępniać, chronić i pozyskiwać zabytki. Wiele zależy od środków, jakimi dysponuje dana instytucja, ale też, nie oszukujmy się, od samych pracowników.

W ostatnich latach da się zauważyć nieprawdopodobną wręcz tendencję do pompowania dziesiątków milionów złotych w akcję-digitalizację wszystkiego, ale to absolutnie wszystkiego. Duże głowy w ministerstwie zapomniały jednak, że aby coś pokazać, trzeba najpierw o to coś zadbać. To znaczy: stworzyć odpowiednią bazę magazynową, a także opiekę konserwatorską. Bo niedługo już naprawdę nie będzie, czego digitalizować, zwłaszcza z dziedziny archeologii. Kto miał styczność nieco bliższą z muzeami niż tylko poprzez wystawy, ten wie, że magazyny to sprawa bardzo kłopotliwa, konserwacja podobnie; kto nie ma konserwatora (pamiętajmy, że muzealia są różne: metalowe, drewniane, z tkaniny, skóry; są obrazy, grafiki, rzeźby - do praktycznie każdego rodzaju tworzywa potrzebny jest odpowiednio wykształcony człowiek).

Sprawę digitalizacji w zasadzie można ograniczyć do tego, że opiekun zbiorów to jednym z kilku elementów całego procesu.
1. Przede wszystkim zabytki muszą być opracowane, w miarę możliwości jak najlepiej i zgodnie ze wszystkimi wymogami, jakie stawia przed muzeami prawo. Bo przecież zawsze się znajdzie ktoś, kto wytknie błąd. Do tego dochodzą wymiary, i waga. Każdy, kto miał styczność np. ze skarbem monet, liczącym dajmy na to 400 obiektów, wie, co to znaczy. Ponadto w takim dziale numizmatycznym, w którym zbiory liczy się w tysiącach, jedna osoba musi ogarniać zarówno numizmatykę antyczną jak i współczesne produkcje medalierskie (taki profil zbiorów), poprzez niejednokrotnie elementy sfragistyki. Zatem niech Pan sobie wyobrazi, że jest Pan fanem np. monet polskich z XVIII wieku, a tu dostaje Pan zespół monet z badań archeologicznych, ponad 400 sztuk, od XIV do XX wieku, i to sama drobnica. Albo skarb denarów jagiellońskich, nawet niech to będzie tysiąc sztuk. Za brak wiedzy w tym temacie albo bałamutne opisy baty zbiera nie, kto inny jak opiekun zbiorów i autor opracowania. Niech Pan sobie wyobrazi że od 2010 roku opracowywałem skarb z Bonina - ponad 4400 monet  i fragmentów monet wczesnośredniowiecznych, ponad 3,3 kilo srebra. Każdy, nawet najbardziej mikroskopijny obiekt trzeba zważyć, określić, opisać, i zaewidencjonować. No i zrobić zdjęcie. Teraz weźmy pod lupę ten skarb ze 1000 denarami jagiellońskimi albo taki skarb ze Słuszkowa, liczący ponad 12 tysięcy monet. To jest robota na lata, która jest wymagana od pracowników muzeów.
A przy tym trzeba się zająć pozostałą kolekcją, czyli ośmioma skarbami (w tym jeden rzymski), setkami medali, tysiącami innych monet wpisanych do inwentarza muzealnego. Czas niestety nie jest z gumy. Już pomijam tak życiową kwestię jak zarobki... umówmy się, nie za wysokie. Ale to na marginesie.
2. Zdjęcia. Fotografowie muzealni nie zawsze są zdolni do robienia dobrych i właściwych zdjęć monetom, zwłaszcza, że dobrze wiemy, ile zależy od faktycznie dobrego zdjęcia. Więc akurat w przypadku mojego działu skany monet robię sam. Obrabiam też sam.
3. Publikowanie w Internecie. W 2013 roku dostaliśmy spore pieniądze na pracownię digitalizacji. Zakup skanerów, aparatów etc. Dostaliśmy też pieniądze na aplikację Navigart, która miała być sprzężona z aplikacją MusNet. Obecnie firma, która wyprodukowała obie aplikacje, nie istnieje - zbankrutowała. Więc nie ma mowy o wrzucaniu jakiegokolwiek nowego kontentu na stronę. Niestety, wiele muzeów się z tym boryka. Muzeum Narodowe w Warszawie korzysta z silnika, który pochodzi z tego zastosowanego w bibliotekach cyfrowych. Czy to dobre, czy złe - nie mi oceniać, w każdym razie dość średnio się z tego korzysta”. 
Ciekawa i wartościowa wypowiedź, która rzuca nowe światło na problem. Na koniec tego wątku wypada dodać, że na stronie Gabinetu Numizmatycznego Muzeum w Koszalinie TU LINK mamy 2733 zdigitalizowanych obiektów, z czego na Dział Numizmatyczny przypada niebagatelna ilość 1196 utrwalonych monet i medali. Biorąc pod uwagę, że nie jest to przecież muzeum o profilu numizmatycznym należy obiektywnie docenić mrówczą pracę Michała Kuleszy i fakt, że numizmaty stanowią aż 44% wszystkich zdigitaliowanych obiektów. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że to co autor wypowiedzi był łaskaw określić, jako „akcja digitalizacji absolutnie wszystkiego” nie przesłoni faktu, że wśród udostępnionych monet znajduje się również całkiem aktualny obiegowo-kolekcjonerski złom numizmatyczny sygnowany przez NBP, typu monety z serii 2zł i 5 zł GN. Dodatkowo na uwagę zasługuje również sfera publikacji numizmatycznych tego muzeum. Poniżej prezentuje zdjęcia dwóch pozycji poświęconych wystawom numizmatów organizowanych przez muzeum w Koszalinie. Naprawdę bardzo porządne opracowania, które z pewnością propagują nasza pasję i warto pokusić się by je posiadać w swojej biblioteczce numizmatycznej.


 To był ten pozytywny przykład, ale są tez inne. Tak jak napisałem powyżej, pierwszy krok został uczyniony, digitalizacja stanowi jeden z głównych priorytetów nowoczesnej instytucji publicznej. Unia Europejska wspiera, polski rząd stawia na nowoczesność, ministerstwa rozdzielają fundusze – znaczy, wszyscy pracują na wysokich obrotach.  Każde z muzeów, jest już na jakimś swoim indywidualnym etapie zaawansowania i tylko funkcją czasu, dobrych chęci i budżetu jest, kiedy te prace będą na tyle zawansowane, że publiczność oceniła je w końcu pozytywnie. Nie znając wcześniej wewnętrznych realiów polskiego muzealnictwa nierozsądnie myślałem, że muzea z rozmysłem spowalniają ten proces, bo oprócz tego, że „przecież się nie pali”, to cyfrowe udostepnienie zbiorów może teoretycznie spowodować odczuwalny spadek frekwencji a w efekcie niższe przychody ze sprzedaży biletów i gadgetów. Teraz wiem, że miałem nieco racji mimo tego, że sam to sobie uknułem w głowie, wchodząc na strony wielu instytucji, z których każda miała udostępniony jedynie jakiś niewielki i skromny fragment zbiorów, który bardziej marketingowo miał zachęcić do fizycznego odwiedzenia danej placówki. Pomyślałem sobie nawet, że być może ma to jakiś sens, jednak „kupuje” taki scenariusz tylko w przypadku, kiedy całość zbiorów jest udostępniona i można je podziwiać w naturze zwiedzając dane muzeum. Na forum TPZN.pl podawałem przykład Muzeum Narodowego w Warszawie, który ma naprawdę niezwykły i słynny Gabinet Monet i Medali, w którego skład wchodzi największy zbiór numizmatów w Polsce liczący około (sic!) 250 000 egzemplarzy. Zobaczmy ile z nich jest „na dzisiaj” zdygitalizowanych i dostępnych na stronach muzeum TU LINK – o proszę, mamy już 5 505 sztuk (przez jeden dzień przybyło 5), co stanowi około 2,2% całej zgromadzonej ilości. 
Mało to, czy dużo? Ocenę pozostawiam czytelnikom i muzealnikom.  Mnie jednak najbardziej ciekawi asortyment monet polskich, liczący około 58 000 sztuk, który między innymi powstał z wielu indywidualnych zbiorów słynnych kolekcjonerów, ze skarbów monet znalezionych na terenie kraju i przekazanych do muzeum oraz wielu drobnych darów społeczności. Dodam tylko nieśmiało, że przecież jesteśmy w Warszawie, mieście gdzie w czasach SAP założono mennicę i które było centrum krajowych wydarzeń w II połowie XVIII wieku. Mieście, które wiele zawdzięcza królowi Stanisławowi Augustowi Poniatowskiemu. No to zgadujmy ile monet SAP zostało zdygitalizowanych i udostępnionych? Odpowiedź brzmi, ZERO. Ok, trudno (pewnie trwa ich digitalizacja), to może Muzeum Narodowe ma ambicje, żeby odwiedzały je wycieczki miłośników numizmatyki i podziwiały skarby wybitnego Gabinetu Numizmatycznego? Nic z tych rzeczy, aktualnie w salach muzeum NIE MA ŻADNEJ ekspozycji numizmatycznej, ilość monet, jakie można zobaczyć odwiedzają ta instytucje wynosi… o, znów ZERO. A słynny Gabinet? Jest na wskroś XXI-wiecznym, czyli „mocno wirtualnym tworem”, który jak pies ogrodnika, schował swoje skarby po ciemnych kazamatach i przechowuje je z dala od ludzi, dla których obcowanie z tymi małymi działami sztuki byłoby niezwykłym przeżyciem, które pewnie wspominaliby jeszcze latami. To smutny, ale obiektywny i prawdziwy obraz. Nie pisze, że muzealnicy to „lenie i, że powinno się ich wszystkich zwolnić”, bo nie lubię generalizować i wrzucać wszystkich do jednego wora. To wbrew pozorom ma być pozytywny wpis. Nieuleczalnie żywię nadzieję i chcę wierzyć, że większość osób pracuje tam z powołania, realizując przy okazji swoje zainteresowania. Coś jednak nie działa, może organizacja a może potrzebna jest większa presja i wyższy priorytet. Nie znam tych struktur, jednak efekty cyfryzacji MNW i działania wystawiennicze tamtejszego Gabinetu Monet i Medali oceniam naprawdę bardzo nisko. Poniżej zdjęcie „wirtualnej” wystawy numizmatycznej, jakiej niestety nie znajdziecie aktualnie w licznych salach MNW.
Są też przykłady „lekkopółśrednie”, które dają nieco nadziei. Dla przykładu i krótko, mekka miłośników monet polski królewskiej, czyli Muzeum Narodowe w Krakowie jest w moim odczuciu gdzieś „po środku drogi”. TU LINK Muzeum działa aktywnie, szybko wystartowało z cyfryzacją zbioru jednak ostatnio zauważam, że niewiele tam się dzieje, jeśli chodzi o cyfryzacje numizmatów. Martwi mnie to trochę, bo jeśli obecne tempo zostanie utrzymane, to już moje prawnuki będą miały do niego pełny dostęp. Na moje idzie średnio. Niby wiele monet można odnaleźć zdigitalizowanych w internecie – wiem, bo przecież czasem sam korzystam z nich na blogu, jednak pozostaje pewne uczucie niedosytu. Głównie spowodowane tym jak wielka, piękna i cenna jest zgromadzona w tych murach kolekcja a jak mizerna jej ilość została dotychczas udostępniona cyfrowo. Dobrze, że chociaż ekspozycje dostępne dla zwiedzających w Pałacu Czapskich są na wysokim poziomie i zawsze można liczyć, że będzie, na czym „zawiesić oko”. W porównaniu z Warszawą to niebo a ziemia. Chciałbym, żeby się to zmieniło. Jeśli jakoś mogę pomóc proszę o kontakt J.
Wiele było o instytucjach, o zbiorach ukrytych w przepastnych piwnicach muzeów – zerknijmy teraz na przykłady digitalizacji zbiorów indywidualnych oraz jako finał zajmijmy się tematem cyfryzacji a może nawet i udostepnienia własnego zbioru. Na początek trzeba przyznać, że maja muzealnicy nieco racji twierdząc, że numizmaty trafiające do prywatnych zbiorów są z reguły na kilka lat „stracone” dla nauki. Trudno się z tym nie zgodzić, trzeba jednak brać poprawkę na wagę i unikalność monet w zbiorach prywatnych. Ogromna większość z nich to jednak popularne sztuki i szkoda dla nauki jest znikoma, jednak praktycznie w każdym zbiorze są jakieś „perełki”, które definiują go, jako wartościowy i warto czasem zadbać by wiedza o tych monetach nie została ograniczona do gabinetu numizmatyka. Coś w stylu zasady wzajemności, jeśli oczekujesz od muzeum, że udostępni cyfrowo całe swoje zasoby to „twoje skarby” też powinny być znane. Oczywiście nie unikniemy nigdy wątku bezpieczeństwa kolekcji, jednak ich cyfrowe odwzorowanie wydaje się bezpiecznym wyjściem, do czego wrócę na końcu. Poszukajmy przykładów prywatnej inicjatywy upubliczniania wizerunków monet. Dla mnie to dwa aspekty, po pierwsze pokazywanie własnej kolekcji a po drugie propagowanie wiedzy numizmatycznej przez budowanie cyfrowych katalogów monet. I teraz po jednym przykładzie dla każdego z obszarów.

Weźmy na początek cyfrowe kolekcje dostępne w internecie. Za wzór (być może nawet niedościgniony) biorę sobie zawsze tytaniczną pracę Lecha Stępniewskiego, wielkiego pasjonata i znawcę numizmatyki starożytnej w postaci strony Not in RIC  TU LINK Interesuje się co prawda inną numizmatyką, ale i tak nie mogę przejść obojętnie obok monet prezentowanych na stronie Pana Lecha. Co najważniejsze, to szczególny zamysł, aby strona była jak najpełniejszym uzupełnieniem oficjalnych wydawnictw i opublikowanej wiedzy o starożytnym mennictwie w formie VI i VII tomów RIC (skrót od The Roman Imperial Coinage).
Wielka misja i ogromna praca autora oraz całej społeczności pasjonatów zgromadzonych i zaangażowanych wokół projektu. Tu potwierdza się jedna z cech cyfryzacji, jaką wymieniłem już wyżej, czyli gromadzenie społeczności i skupianie pasjonatów w jednym miejscu wokół idee fixe. Wszystko widać na załączonych obrazkach a jeszcze lepiej po kliknięciu w link - strona w pełni profesjonalna w czytelny sposób klasyfikuje i opisuje numizmaty pominięte w oficjalnych katalogach. Zachowując nomenklaturę, stanowi swego rodzaju suplement do wcześniej opublikowanych informacji. Pan Lech bierze sprawy we własne ręce, gdyż jak sam twierdzi - muzea nie mają czasu na udostępniania swoich zbiorów, więc trzeba się tym zająć samemu. Ostatnio w dedykowanym specjalnie do tego celu wątku na stronie Towarzystwa Przeciwników Złomu Numizmatycznego TU LINK  autor ogłosił, co następuje: „…do 4000 nienotowanych odmian dorzuciłem kolejną setkę. W wielu wypadkach do starych odmian dodałem lepsze zdjęcia... Możliwość takich aktualizacji i poprawek to wielka zaleta internetu. Ale są też wady. Jeśli autora zabraknie, wszystko to łatwo może zniknąć. Dlatego wszystkich zachęcam do ściągnięcia całości. Umieściłem ją na Dysku Google”. Po link do pobrania zbiorów udostępnionych przez Pana Lecha, zapraszam na forum TPZN.pl. Moim zdaniem to flagowy przykład na nowoczesne podejście do numizmatycznej misji upowszechniania numizmatyki. Zresztą po ilości wpisów w wątku dotyczącym Not in RIC wnioskuje (prawie 200 stron postów), że grono miłośników tego okresu jest prężne jak nigdy i ciągle się powiększa o nowych „wyznawców”. Nic tylko pozazdrościć i życzyć żeby ta tytaniczna praca była trwałym śladem, jaki „po nas pozostanie”. Poniżej przykład monety ze strony Lecha Stępniewskiego.

Takich pasjonatów jest więcej i mimo tego, że działają na różną skalę to dzięki swojej działalności popularyzują numizmatykę. Na moim blogu w zakładce LINKI można znaleźć odnośniki do portali tworzących internetowe katalogi monet, które wykorzystują na swoich łamach zdigitaliwoane wcześniej monety, zbierając je z różnych miejsc, porządkując i układając w układzie katalogowym. Wymieńmy choćby takie strony jak FORTRESS, czy stronę „Money for nothing” znaną jako m4n.pl. Jednym z celów digitalizacji jest udostępnianie i popularyzacja i na tych stronach można właśnie zetknąć się z materializacja tej wzniosłej idei. Kolejnym przykładem jest Wirtualne Muzeum Polskiego Szeląga, które na swoim blogu numizmatycznym tworzy Pan Dariusz Marzęta. Pisząc o digitalizacji nie wolno zapominać o roli, jaką w polskiej scenie numizmatycznej odgrywają prywatne podmioty zajmujące się zawodowo obrotem monetami. Oczywiście jest to nieco inaczej niż w przypadku muzeów i prywatnych kolekcji. Można uznać to za pochodną głównej działalności tych podmiotów. Prowadzenie ogólnodostępnych archiwów aukcyjnych można uznać, za coś na granicy marketingu nastawionego na zainteresowanie a w efekcie sprzedaż oraz realnego wsparcia dla środowiska numizmatycznego, chociażby w walce z falsyfikatami czy tez w ustalaniu przedziałów cenowych. Taki krótki wtręt z podziękowaniami dla Warszawskiego Centrum Numizmatycznego, Gabinetu Numizmatycznego Damiana Marciniaka oraz Antykwariatu Numizmatycznego Michała Niemczyka. 

Weźmy się teraz za drugi przykład, czyli digitalizację prywatnej kolekcji. Za dobry przykład na tą formę i jednocześnie wzór do naśladowania posłuży mi dzisiaj najprawdziwsza kolekcja monet udostępniona bardzo szeroko do w interencie. Któż z miłośników monet nie zna strony zbior.com TU LINK na której możemy podziwiać za jednym zamachem, aż dwie wielkie kolekcje tematyczne, zbiory monet polskich i rosyjskich.

Nie dość, że zbiór sam w sobie jest liczny i wspaniały, to mamy do tego jeszcze pełen przekrój przez czasy i nominały. Jak dodamy do tego fakt, że egzemplarze są starannie dobrane, charakteryzujące się ponadprzeciętnym stanem zachowania, to na tej stronie spotka nas numizmatyczne niebo. Piękno w każdym calu metalu (nie czuje, że rymuje J). Co prawda ostatnia aktualizacja strony z numizmatami polski królewskiej była już dobry rok temu, jednak i tak nasze oczy możemy nacieszyć ogromną kolekcją monet, których większości nigdy nie będziemy w stanie sami zgromadzić. Sama strona również robi wrażenie, bardzo czytelna formuła powoduje, że bardzo łatwo operuje się i z łatwością można odnaleźć monetę, której się szuka. Oczywiście mnie interesuje szczególnie kolekcja monet SAP, która zawiera (policzyłem to J) 15 monet koronnych i do tego jeszcze dochodzi 7 monet z innych mennic (Gdańsk, Kurlandia i zabór austriacki).  Oczywiście może nie jest to jakieś wielkie nagromadzenie monet z jednego okresu, w którym możemy doszukiwać się licznych odmian i wariantów stempli, ale nie taki zapewne cel przyświecał autorowi strony. Jest to najbardziej przekrojowy, prywatny zbiór monet polski królewskiej udostępniony w internecie, jaki znam. A monety króla Poniatowskiego są tam naprawdę w wyjątkowo pięknych stanach zachowania.

No to mamy wzór do naśladowania J. Zatem zastanówmy się teraz, jak to jest tym udostępnianiem naszych indywidualnych zbiorów? Warto czy nie warto? Bać się złodzieja, czy nie dać się zwariować i bez krempacji publikować swoje monety na stronach i forach. A jak już pokazać swoje monety, to czy ograniczać dostęp do kolekcji dla wybranej grupy użytkowników, a może zablokować wykorzystanie i kopiowanie zdjęć, czy też nie zwracać na to uwagi? Wiele pytań. Zdania są podzielone, im więcej instytucji digitalizuje i udostępnia swoje zbiory, im więcej miłośników monet publikuje zdjęcia kolekcji, tym więcej różnych opinii. Według raportu „ Digitalizacja, udostępnianie i upowszechnianie zasobów kultury w doświadczeniu twórców wybranych portali internetowych w Polsce” – zdaniem twórców, co do zasady udostępnianie bez ograniczeń jest celem nadrzędnym procesów digitalizacji zbiorów. Jednak są od tego liczne wyjątki, powodowane przede wszystkim ograniczeniami formalno-prawnymi, takimi jak: brak zgody darczyńców na upublicznianie obiektów przekazanych do muzeów, udostępnianie jedynie dla zamkniętej grupy zarejestrowanych odbiorów (dotyczy głównie czytelni bibliotek), chronione prawem i patentami, obiekty będące elementem spadków i spuścizn, dokumenty z klauzula tajności itd. Nie będę się wymądrzał i opisze problem na swoim przykładzie. Poniżej znany już z wcześniejszego wpisu, przykład publikacji mojej prywatnej monety.
Ok, może to przykład nieco frywolny i oderwany J. Jak zapewne zdecydowana większość zbieraczy, którzy korzystają z komputera i mają dostęp do internetu, również ja mam swój indywidualny sposób na zarzadzanie moim skromnym (jeszcze) zbiorem. Już dawno porzuciłem ręczne metody rejestracji, atrybucji i klasyfikowania numizmatów. Ostatnią kartkę ze stanem zbioru zapisałem pewnie jakieś 10 lat temu, stąd można uznać, że mam już pewne doświadczenie w zakresie nowoczesnego podejścia do zarzadzania. Na początku przyznam się, że chciałem pójść na skróty i szukałem specjalistycznych programów, które pomogą mi utrwalić i opisać posiadane monety, jednak nie natrafiłem na rozwiązanie, które odpowiadałoby w pełni moim niezbyt wygórowanym wówczas oczekiwaniom. Trudno jest korzystać z gotowych rozwiązań i baz danych, jeśli generalnie zbiera się monety SAP na odmiany i warianty, z których część została dopiero całkiem niedawno opisana w najnowszym katalogu „Monety Stanisława Augusta Poniatowskiego” autorstwa duetu Parchimowicz i Brzeziński a kolejna znaczna ich ilość nie została jeszcze w ogóle oficjalnie odkryta i można powiedzieć, że powoli ogląda światło dzienne dopiero teraz u mnie na blogu. Stąd stworzyłem sobie sam prosty i użyteczny arkusz w programie Excel, w którym prowadzę ewidencje posiadanych monet i kataloguje moje sreberka. Ważną częścią tego narzędzia są oczywiście zdjęcia. Fotografie zarówno te wykonane przeze mnie (przyznam, że to raczej „średnia jakość”, bo robię zdjęcia komórką) oraz te bardziej profesjonalne, które otrzymałem razem z zakupioną monetą. Te zdjęcia trzymam w osobnym miejscu, do którego linki znajdują się w moim excelowym katalogu. I tak, obok każdej skatalogowanej monety znajdują się odpowiednie linki do jej zdjęć. Proste i skuteczne. Poniżej poglądowe zdjęcie, obok pliku w Excelu znajdują się podlinkowane do niego zdjęcia monet w wysokiej rozdzielczości.
Jednak to jeszcze nie jest dla mnie docelowa dygitalizacja. Taki sposób archiwizacji zbioru ma, bowiem jedną główna wadę, działa tylko na nośniku (najczęściej na komputerze), w którym mamy zapisane te pliki. Oczywiście aktualnie można uzyskać tez dostęp do danych zdalnie, powstają zewnętrzne dyski, dyski przenośne, chmury danych, z których można korzystać z wielu urządzeń, jednak, kiedy ja majstrowałem swoje narzędzie, to takie udogodnienia nie były jeszcze powszechne. I tu właśnie z pomocą przyszła dygitalizacja zbioru, czyli wrzucenie go na stronę internetową, do której mam stały dostęp z każdej przeglądarki w każdym czasie i miejscu na ziemi. Powoduje to stan, że poszukując nowych zdobyczy, przeglądając liczne oferty i aukcje, na tym etapie już praktycznie niezwykle rzadko sięgam do fizycznych monet ze zbioru a wykorzystuje jedynie ich cyfrowe wizerunki i własne opisy ze strony w internecie. To bardzo wygodne i szybkie rozwiązanie dla poszukiwacza odmian i wariantów. Dzięki temu teraz łatwo mogę porównać oferowaną monetę z tymi posiadanymi przez mnie i analizując zdjęcia mogę sprawnie poszukiwać różnic. Dlatego teraz o tym rozwiązaniu chce dziś nieco więcej opowiedzieć.

Na swój użytek uknułem sobie termin opisujący funkcje digitalizacji własnych zbiorów. Tym terminem jest skrót D.U.P.A. Nie da się go zapomnieć, w moim wieku ten element staje się coraz
ważniejszy J. Rozszyfrujmy ten skrót, i tak: D = digitalizacja, U – udostepnienie, P – propagowanie, A – archiwizacja. To 4 podstawowe funkcje, jakie moim zdaniem możemy uzyskać nadając swojemu zbiorowi cyfrowa formę. Digitalizacja, rozumiana, jako wrzucenie kolekcji na stronę w internecie. Udostepnienie, jako nadanie innym użytkownikom jakiejś formy dostępu do zasobów swojej kolekcji. Propagowanie, rozumiane też, jako promowanie strony i uczynienie swojego zbioru – znanym w środowisku kolekcjonerskim. I wreszcie archiwizacja, którą inaczej można nazwać cyfrowym zabezpieczeniem, że zbiór przetrwa dłużej niż trwa przeciętne życie kolekcjonera. Nawet, jeśli fizycznie kolekcja zostanie rozsprzedana i rozproszona (na przykład po śmierci), to jego cyfrowa forma będzie trwała w układzie, jaki nadał jej poprzedni właściciel. No, to takie 4 fazy wyróżniam na swój użytek. Nie znaczy to jednak, ze wszystkie z nich stosuje i wdrożyłem w związku ze swoim zbiorem. Tak nie jest, jednak w dalszej części opisze miejsce w sieci, które daje takie możliwości, żeby wprowadzić pełną czterostopniową fazę „przejścia ze zbiorem do historii”. To przy cennych i licznych kolekcjach naprawdę jest „gra warta świeczki”. Jako namacalny dowód na słuszność tego twierdzenia skierujmy się znów na forum TPZN.pl i sięgnijmy po dyskusje, jakie wywiązały się na forum przy okazji rozproszenia ogromnej kolekcji monet antycznych Giovanni’ego Dattari TU LINK  Warto w wolnej chwili się zapoznać z tym materiałem. 

Napisałem, że sam nie przeszedłem pełnej sekwencji D.U.P.A. Tak, zatrzymałem się na „D” i nie przeszedłem jeszcze do fazy „U”. Dlaczego? Z kilku prozaicznych powodów, jak ten, że nie lubię i nie szukam rozgłosu. Wytłumaczę się teraz. Po pierwsze udostępnianie i promowanie to nie jest to postawa zgodna z moim charakterem. W koncu nawet na blogu posługuję się pseudonimem, więc jak widac nie jestem zbyt wyrywny... Niezbyt wysoka samoocena wpływa również na to, że po drugie - mój zbiór traktuję, jako nic nadzwyczajnego i uważam, że nie zasługuje na jakieś wyjątkowe publiczne uznanie i traktowanie. No i po trzecie i chyba najważniejsze, mam na swojej stronie kilkadziesiąt monet, których opis jest „nieco rozgrzebany i jeszcze nieukończony”, gdyż sporo z nich czeka dopiero na dokładniejszą analizę i publikacje na blogu. Uznałem, że nie ma, co dawać dostępu do tych zasobów przed porządnym zbadaniem i opisaniem. Oczywiście nie chce też, żeby warianty monet, jakie uznaje za „nieopisane w katalogu” były znane przed tym zanim napiszę o tym oficjalnie, bo co to za niespodzianka dla czytelników bloga, skoro mogą w każdej chwili „wejść” w moją kolekcje i sami się obsłużyć J. Postępuje tak wzorując się trochę na nieśmiertelnych dinozaurach muzyki rockowej w postaci zespółu Budka Suflera, którego wokalista Krzysztof Cugowski w utworze jak ulał pasującym do tematu digitalizacji dóbr kultury, czyli nomen-omen „Ratujmy, co się da”, śpiewa wers, który wyjątkowo lubię i który akurat łączy mi się z wyżej opisaną sytuacją J.

„Twoja sukienka przed czasem zdradza mi
To, co mnie czeka być może jeszcze dziś…”

Tak to leciało, nie chce żeby "moja sukienka" (czyli mój zbiorek monet) już na pierwszej randce zdradzał zbyt wiele. Skonsumujmy ten związek powoli, wszystko w swoim czasie J. Ok, zatem przejdźmy do obiecanego na wstępie narzędzia, którym jest specjalistyczny portal dla kolekcjonerów o nazwie Moje Virtualne Muzeum, czyli w skrócie MyViMu.com. TU LINK


Na potrzeby dzisiejszego wpisu, założyłem tam specjalne konto o nazwie „bloger”, na którym zamieściłem przykłady zdigitalizowanych monet, którego źródłem są wcześniejsze wpisy na moim blogu. A dokładnie zakładka KATALOG MONET SAP.

Zbiory są udostępnione do „zwiedzania” stąd zachęcam do wizyty TU LINK Jak łatwo się zorientować strona MyViMu jest czymś znacznie więcej niż tylko miejsce na zdigitalizowanie swojego zbioru. Tak jak reklamują to twórcy strony to obszar stworzony z myślą dla kolekcjonerów, w którym tradycja łączy się z nowoczesnymi rozwiązaniami technicznymi, które maja być narzędziem pomocnym w rozwijaniu naszego hobby. Co ciekawe portal łączy entuzjastów wielu dziedzin kolekcjonerskich, mamy tam, więc dostęp do amatorów różnych form i obiektów. Jeśli ktoś ma szersze zainteresowania niż numizmatyka, to z pewnością znajdzie tam również „bratnie dusze”.


Co więcej, działa tam prężna społeczność, która może również być nieoceniona pomocą w rozwijaniu naszej pasji. Ja sam nie raz korzystałem z materiałów i informacji pochodzących z tego źródła. Oczywiście to nie jest jakieś nowe odkrycie, strona ma swoje lata i z tego, co się orientuje kilkunastu kolegów znanych mi z forów numizmatycznych, ma tam już swoje własne virtualne muzea i aktywnie uczestniczy w życiu społeczności. Mnie do polecenia tej strony przekonują ciekawe narzędzia, jakie są tam dostępne oraz łatwość obsługi i nawigacji. To, z czego korzystam to między innymi generowanie kolekcji do formatu PDF. W ten sposób zyskuje ciekawy format mojego zbioru, który mogę wykorzystać w dowolny sposób. Dalej, to co jest dla mnie ważne, to jak już pisałem wyżej - „ukrycie” swoich monet przed oczyma innych użytkowników. Zapewnia mi to komfort pracy a moim sreberkom anonimowość do czasu wrzucenia ich na blog. Nie jest to z pewnością domyślny format uczestnictwa na tym portalu, ale dla tych skromniejszych użytkowników, to bardzo przydatna forma. Bardzo podoba mi się też to, że można tam zbiór monet dowolnie dzielić na mniejsze grupy, czyli kolekcje. Jak widać na testowym koncie utworzyłem kilka takich kolekcji, dzieląc 15 eksponatów na 5 różnych podzbiorów. 

Mnie osobiście bardzo to ułatwia zarzadzanie swoim zbiorem. Monety układam w poszczególnych kolekcjach w zależności od nominału i według roczników, ale równie dobrze ktoś może, jako główna os podziału wykorzystać okres, władcę, rocznik, mennicę, metal itd. Pełna dowolność. Kolejnym narzędziem, jakie stosuje jest znak wodny dodawany do zdjęć. Zachęcam by samemu ocenić formułę i funkcjonalności dostępne na tej stronie. Można się rejestrować i próbować, bo całość jest bezpłatna. To tez cecha, która sobie cenię J. Dodatkowo twórcy prowadza ciekawy blog, z którego cyklicznie można się dowiedzieć wiele interesujących informacji z różnych dziedzin powiązanych z tematem kolekcjonowania. Generalnie króluje tam historia, więc jest to zbieżne również z moimi zainteresowaniami. No i ostatnia cecha w tym kotle zalet, która cenię to praktycznie brak reklam. Nikt tam niczego nie sprzedaje, nie trzeba nic kupować, czyli słowem nic nie przeszkadza w cieszeniu się swoja kolekcja i zaglądaniem do innych wirtualnych muzeów dostępnych na stronie. Na dziś swoje kolekcje posiada na portalu 9977 kolekcjonerów, jak sądzę 10 tysięcy „pęknie” już za chwilę. Ja w każdym razie z czystym sumieniem rekomenduje ta formę digitalizacji własnych zbiorów. Strona daje też możliwość pełnego udostepnienia i promowania swojego "muzeum", co zapewne może sprawić, że Wasze kolekcje (zgodnie z tytułem dzisiejszego artykułu) przejdą do historii.  To tyle na dzisiaj i zapraszam już niebawem na kolejny artykuł, tym razem znów będę pisał o kolejnej ciekawej monecie z mojego zbioru.

W dzisiejszym wpisie wykorzystałem jedynie zdigitalizowane źródła, w postaci stron dostępnych w internecie, które wymieniłem w tekście powyżej. Merytoryczną wiedzę na temat procesów związanych z digitalizacją czerpałem z wydawnictwa Małopolskiego Instytutu Kultury „Digitalizacja, udostępnianie i upowszechnianie dóbr kultury w doświadczeniu twórców wybranych portali internetowych w Polsce”, informacji o kontroli NIK „Digitalizacja dóbr kultury w Polsce” oraz z relacji muzealnika, kustosza Gabinetu Numizmatycznego Muzeum w Koszalinie Pana Michała Kuleszy. W tekście podałem wiele odnośników do forum Towarzystwa Przeciwników Złomu Numizmatycznego gdzie ma miejsce wiele ciekawych dyskusji na tematy ważne dla miłośników monet, stąd zapraszam do uczestnictwa w forum na stronie TPZN.pl. Oczywiście w treści wykorzystałem też zrzuty z ekranu mojego laptopa przedstawiające odwiedzane i opisywane strony oraz jak zwykle różne ciekawe zdjęcia „na temat” wyszukane za pomocą usługi google grafika.