piątek, 8 września 2017

Fałszywe 6-cio, 10-cio i… 60-cio groszówki SAP, czyli witaj w królestwie „Despacito”

Dalej kontynuujemy wspólną podróż przez fałszerstwa srebrnych monet Stanisława Augusta Poniatowskiego. Podróbki, które wpadły mi kiedyś w ręce lub „w oko” i posiadam na dowód tego spotkania jakieś w miarę porządne zdjęcia. Po omówieniu groszy, dwugroszy, złotówek i dwuzłotówek uznałem, że już czas na mały „skok w bok” i opisanie całej grupy nominałów, które z racji tego, że nie były bite w całym okresie panowania ostatniego króla, są tematem nieco pobocznym. Na początek warto zaznaczyć, że nie jest to tylko moja opinia. O pewnej poboczności tych monet świadczy także stosunkowo niewielka ilość fałszerstw, jakie na nich popełniano, co może świadczyć o tym, że również fałszerze traktowali te monety, jako niestandardowe a więc niezbyt przydatne do podrabiania. Jak pamiętamy choćby z moich poprzednich artykułów na temat oryginałów 6-cio groszówek z 1794 roku, czy któregoś z roczników opisanych 10-cio groszówek – monety te były bite pod koniec okresu stanisławowskiego. Z całą pewnością, dlatego właśnie nie dotknęła ich „zaraza” pruskich fałszerstw z początków czasu SAP. Zatem jeśli już znajdziemy dziś jakieś fałszywe sreberka, to raczej nie będą one wykonane przez prusaków na szkodę polskiego skarbu.

W grupie monet, jakie dziś będziemy analizować, co do zasady będziemy mieć do czynienia z dwoma rodzajami podróbek. Jedne to będą monety „z epoki” wykonane na wzór oryginałów w celu wprowadzenia ich do obiegu i skorzystania na ich wartości. Druga grupa są to monety podrobione w późniejszych czasach a nawet współcześnie, na szkodę kolekcjonerów, zbieraczy i ogólnie poszukiwaczy wszelkich numizmatycznych okazji. Stosunkowo wysokie nakłady, z co za tym idzie mniejsza wartość wielogroszówek SAP powodowała, ze niezbyt interesował się nimi „prawdziwy biznes” fałszerski, który wolał w tym czasie podrabiać znacznie cenniejsze lub bardziej popularne nominały, stad materiału dziś nie będzie przesadnie wiele i wpis nie powinien być zbyt długi. To pewna korzyść, którą chciałbym już na wstępie wyartykułować i podkreślić. Nie znaczy to jednak, że w tych trzech wyżej wymienionych nominałach nie znajdziemy ciekawostek. Znajdziemy istne perełki numizmatyki SAP. Żeby jednak tradycji stało się zadość, wpis rozpoczynam fotką na dobry początek J

Tematem związanym z fałszerstwami monet SAP, na którym chciałbym się dziś skupić przy okazji opisywania wyżej wymienionych nominałów jest specyficzny rodzaj fałszerstwa polegający na wprowadzaniu zmian w oryginalnych monetach. Od razu dodam, że przerabianie monet, bo do tego zmierzam, to nie jest jakiś pospolity typ fałszowania i trzeba się naprawdę na tym znać, żeby nie zostawiać oczywistych śladów ingerencji. Najprostszym i zapewne najczęściej spotykanym efektem tego rodzaju działania była zmiana rocznika na monecie. Szczególnie dotyczy to ostatniej cyfry w dacie, którą najłatwiej przerobić bez utraty kontekstu, rozumianego, jako odmiana lub wariant stempla. Każdy amator numizmatyki, który zbiera monety wie jak ważną zmienną dla kolekcjonera jest rocznik i jak przeważnie trudno jest skompletować wszystkie możliwe roczniki danego typu. Nie mówiąc już o rocznikach „nie możliwych”, których dziś wiemy, że nie było, bo nie bito w nich określonych rodzajów monety, ale w XIX wieku i w początkowych latach XX wieku, ta wiedza nie była jeszcze tak powszechna jak dziś. Zatem czasami wymyślano „nowe” roczniki.  Idąc dalej uświadommy sobie ile można stworzyć „nowych wariantów” stempla usuwając zgrabnie z popularnej monety występujące na niej ważne dla kolekcjonerów elementy takie jak inicjały, herby, znaki interpunkcyjne czy też drobne elementy dekoracyjne. I na tym dążeniu do zbierania wyjątkowych okazów bazuje właśnie ten typ fałszerstwa. Ten rodzaj stosowano głównie po to by ze „zwykłej monety” na przykład w popularnym roczniku zrobić „wyjątkowy egzemplarz”, czyli numizmat rzadki, poszukiwany i… drogi J.  Nic dziwnego, zatem, że głównym celem ataku byli kolekcjonerzy.

Istnieje nawet sporo literatury dotyczącej fałszowania monet, jednak tylko nieliczne pozycje skupiają się na monetach historycznych rozumianych, jako numizmaty z epoki polski królewskiej. Jedną z takich pozycji, którą cenie, za jakość opisów i trafność przykładów fałszerstw jest książka Henryka Mańkowskiego „Fałszywe Monety Polskie” z 1930 roku. Co ciekawe książka ta została wydana już po śmierci autora staraniem rodziny i przyjaciół pod redakcja Mariana Gumowskiego. Zanim pokaże przykład na monetę SAP przerobioną w taki właśnie sposób, pozwolę sobie wykorzystać tezy autora by przybliżyć techniczne (i nie tylko) aspekty powstawania tego rodzaju przeróbek. Autor pisze tak, cytuję „Metal miękki i elastyczny jak dobre srebro, a także i złoto, mają tę właściwość, że warstwy ich drobne dają się dość łatwo cienkim narzędziem, dłutkiem czy rylcem, z miejsca na miejsce bez ukruszenia przesunąć, jak również nietrudno jest dolutować jakiś drobne części. W ten sposób robiąc z szóstki lub dziewiątki zero, z trójki piątkę, z piątki szóstkę, bez zbytnich trudności stwarzano z lat pospolitych lata rzadkie, a nawet dotąd nieistniejące wcale.” Przykłady na te przeróbki, jakie podaje autor nie dotyczą dzisiejszych nominałów, wiec użyje ich w kolejnym odcinku gdy będę pisał o półtalarach i talarach ostatniego króla. Oczywiście trzeba dodać, że nie każda przeróbka daty, jaką spotykamy na monetach SAP jest fałszerstwem. Powiem więcej, praktycznie żadna z nich nim nie jest J. Jak to możliwe? Otóż w czasach SAP bardzo częstą metodą na oszczędność było przerabianie stempla, po to by przedłużyć możliwość jego wykorzystania, co z reguły znaczyło, by móc użyć go jeszcze w kolejnym roku. Jeśli narzędzie było w dobrym stanie technicznym a jedyną zmianą pomiędzy rocznikami była jedynie zmiana daty, to tego rodzaju czynności były powszechnie stosowane. I to właśnie ich efekty spotykamy tak licznie na monetach Poniatowskiego a dzięki temu mam, o czym pisać na blogu. Gdzie jest haczyk? Otóż z założenia mincerz dokonujący takiej zmiany z reguły nie krył tego faktu, żeby nie powiedzieć szczerze, że nie przykładał do tego zbyt wielkiej wagi i swojej uwagi. Zatem wszelkie tego typu zmiany są z reguły dobrze lub chociaż nieźle widoczne. Koncentrując się na dacie, ludzkie oko z łatwością, „że cos jest nie tak” a często nawet więcej, choćby to, z jakiej cyfry, na jaką wykonano zmianę. Inaczej jest z fałszerstwami. Tam właśnie cały „wic poległa na tym, żeby zmiana nie była widoczna, żeby przeróbkę ukryć. I tu właśnie często fałszerstwo się wydaje, szczególnie, gdy po wnikliwej analizie dochodzimy do wniosku, że data wyglądała nawet lepiej niż reszta monety. Z takim przykładem dzisiaj będziemy mieć do czynienia. Oczywiście nie każdy fałszerz ma wystarczające zdolności by dokonać zmiany w porządny sposób, stąd znane są również i mniej udane ingerencje w datę. Wydawałoby się, że tym sposobem brak zdolności artystycznych lub kompetencji mechanicznych wyjdzie szybko na jaw i fałszerstwo zostanie odkryte. Jednak czasem i nawet takie „niezbyt udane dzieła dłuta” zyskiwały sobie przychylność kolekcjonerów, w których posiadaniu była fałszywa moneta. Nie raz nawet do tego stopnia, że fałszywki te, jako wybitne okazy wchodziły nawet do katalogów i poprzez lata uznawane były za oryginały. I z takim przykładem dziś również się zetkniemy w dalszej części wpisu.

W wyżej wymienionej książce autor bardzo dokładnie analizuje te przypadki. Podaje, że często na dukatach z przerobiona datą można zobaczyć, że po odwrotnej stronie monety niż ta, na której jest data mamy defekt wyglądający jak „miejsce sklepane”. Ślad ten pochodzi od kowadełka, w którym montowano numizmat podczas obróbki dłutkiem. Kolejnym sposobem uzyskiwania fenomenów numizmatycznych, jakie stosowano ówcześnie było przepiłowywanie monet na pół, tak ze
uzyskiwano dwie osobne blaszki rewersu i awersu. Preparując w ten sposób kilka monet, łączono je w różne konfiguracje uzyskując „nieznane wcześniej numizmatyce okazy”. Tego rodzaju przeróbki można poznać po śladach lutowania na rancie, bo w końcu jakoś te dwie strony monety musiano ponownie połączyć ze sobą. Nie raz nie wychodziło to zbyt dokładnie i gołym okiem można było uznać, że cos tu się nie zgadza. Oprócz tego odgłos tak spreparowanej monety rzuconej na stół jest głuchy, stąd ta cecha również może okazać się przydatną w ocenie dziwnych okazów. Jeśli jednak fałszywka wykonana jest wybitnie dobrze to możemy nie dostrzec gołym okiem śladów łączenia a i odgłos czasem też nie jest dyskwalifikujący, wówczas nie pozostaje nic innego jak badanie obu stron monety. Autor w takich przypadkach sugeruje badanie na skład chemiczny, co w tamtych czasach pewnie znaczyło zmierzenie próby srebra obu stron. Rewers i awers oryginału wykonane są oczywiście z jednego fejnu, stąd, jeśli podczas badania znajdziemy odchylenia wyników sugerujące, że każda strona monety ma delikatnie odmienny skład i może pochodzić z innej partii metalu, to powinno się nam zapalić „czerwone światło”. Zapewne obecnie analiza spektrometrem dałaby nam na te pytanie jasną odpowiedź, jednak 20-200 lat temu kolekcjonerzy musieli radzić sobie sami. W nieco podobny sposób fabrykowano klipy, które ówcześnie również należały do wielkich numizmatycznych rzadkości. W kawałek metalu z odpowiednio wyciętym otworem wlutowywano monetę. Ślady łączenia dokładnie zacierano. Generalnie, czym okaz rzadszy, tym więcej pracy fałszerze wkładali w uzyskanie odpowiedniego efektu końcowego. Co zwykle pokrywało się z cena, za jaka taki „unikat” był sprzedawany. Tak produkowano nie tylko rzadkie klipy ale również i jeszcze rzadsze monety próbne, których najczęściej z racji swojej unikalności nikt wcześniej na żywo nie widział. Fałszerze żerowali na braku materiału do porównania i tworzyli własne dzieła. Trzeba dodać, że nie wstydem było dać się nabrać i wielcy numizmatycy, jakich znamy, jako autorów numizmatycznych dzieł, katalogów, czy znakomitych kolekcji byli najczęstszymi ofiarami tego sposobu podrabiania monet. Znane są liczne przykłady, w których znawcy nabywali „białe kruki”, które później okazywały się fałszywkami lub nawet monetami fantazyjnymi, które nigdy nie istniały. Ale dziś nie o tym, jeśli kogoś to interesuje, to ciekawe przykłady są w książce Mańkowskiego. Ostatnią metodą mechanicznego przerabiania monet, o jakiej chce dziś wspomnieć jest obcinanie napisów otokowych. Oczywiście nie dotyczy to monet SAP wiec wspominam o tym tylko, jako ciekawostka. Znane są przykłady monet z kolekcji Potockiego i Czapskiego, w których w celu uzyskania rzadkich roczników denarów litewskich Zygmunta Augusta, obcinano otok z pospolitego półgrosza. W ten prosty sposób otrzymywano „denara”. Oczywiście fałszerstwo można poznać po tym, że orzeł i pogoń na tak spreparowanej monecie jest większa od tej, jakie występowały na oryginalnych denarach. Jednak jak widać, metoda ta była na tyle skuteczna lub interesująca dla wybitnych kolekcjonerów, że włączali tak podrabiane numizmaty do swoich zbiorów. Obok tekstu fotka okładki książki, jaką dziś cytuje i polecam z aukcji WCN na której została sprzedana za ponad 500 złotych. Link do cyfrowej wersji znajduje się na końcu wpisu. 

No dobra, to weźmy się teraz za konkretna robotę i zobaczmy te fałszywe 6-cio i 10-cio groszówki Poniatowskiego. Zatem startujemy. Na pierwszy ogień biorę sześciogroszówki z 1794 roku. Poniżej pierwsza moneta, której zdjęcie pochodzi z udostępnionych zbiorów Muzeum Narodowego w Krakowie.
Co widzimy? Niestety na zdjęciu jest tylko awers, ale za to mamy dokładny opis wykonany ręką (?) kustosza zbiorów muzealnych Anny Bochnak. Jest to o tyle pomocne, że z samego zdjęcia trudno w ogóle odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z fałszerstwem. Moneta wygląda poprawnie, tak jak wiele znanych numizmatów tego rodzaju z 1794 roku. Jednak dzięki opisowi wiemy, że zdaniem Pani kustosz krążek wykonano ze stopu metali koloru srebrnego i użyto techniki bicia. Technika o tyle oryginalna, że trudno sobie wyobrazić powód jaki popchnął ewentualnego fałszerza do wykonania stempla (idealny jak oryginalny) i bicia tak nic nie wartych monet. Być może wskazówką jest fakt, że zdaniem opisującego numizmat został wykonany po 1794 roku. Zatem być może użyto oryginalnych stempli jakie zostały po zlikwidowanej mennicy warszawskiej i tylko metal. Druga tajemnicą (jak dla mnie) jest stop użyty do wybicia tej sztuki. Oryginalne monety Insurekcji Kościuszkowskiej również miały srebra tyle, co „kot napłakał” – próba 0,219, stąd pozostaje tylko mieć nadzieję, że to fakt znany i nie uszedł niczyjej uwadze w MNK. W razie, czego tu LINK do wpisu, w którym na blogu opisuje dokładnie ten rocznik 6-cio groszówki. Ok, ale załóżmy, że tak jest i rzeczywiście mamy do czynienia z późniejszą kopią nic nie wartej (nawet wtedy) monety z 1794 roku. Sprawdźmy, zatem cechy fizyczne krążka, takie jak średnica i waga oraz porównajmy je z katalogiem. W opisie fałszerstwa mamy średnicę 19,2mm i wagę 1,61 grama. Oryginalne sześciogroszówki SAP z 1794 roku według ustawy mają średnicę 19mm i wagę 1,584 grama. Teraz wydaje się nam jasne, że całkiem prawdopodobne są tezy Pani kustosz o podróbce, gdyż obie zmienne są nieco wyższe od katalogowych. Normą, jaka znamy w numizmatyce byłoby gdyby waga była niższa od katalogowej i oscylowała gdzieś w granicach 1,3-1,5 grama, w końcu moneta w obiegu traci swoją masę. Jednak czy tak jest w tym przypadku? 

Przypominam, że mamy rok 1794, w kraju wojna, trwa Insurekcja Kościuszkowska, warunki są trudne, srebro na monety pochodzi z przetopionych darów. Czy rzeczywiście trzymano się kurczowo wytycznych z ustawy, czy raczej bito „al macro”, w ten sposób żeby zgadzała się ogólna liczba monet wybitych z grzywny i nie zwracano uwagi na to, ze poszczególne egzemplarze posiadają różną wagę. Grubsze nominały, jak talary czy dwuzłotówki nawet wówczas ważono pojedynczo i justowano ściągając nadmiar metalu, jednak, kto by zwracał uwagę na pod wartościowe 6-cio groszówki. Zapewne nikt, bo nie spotkałem jeszcze się z justowanym egzemplarzem tego nominału. Zatem bito jak leci, taki jest mój wniosek. Jednak to nie koniec. Trudno to zweryfikować, jednak, od czego mamy kwerendę. Postanowiłem to sprawdzić w moich ulubionych archiwach aukcyjnych i prześledzić wagę monet 6-cio groszowych, z 1794 jakie sprzedawano w ostatnich latach. Niestety szybko okazało się, że również i dla organizatorów aukcji moneta jest niezbyt istotna i w praktyce nie podaje się jej wagi. Nie pozostało mi nic innego jak rozpoznać temat w swoim zbiorze, w końcu po coś się te prywatne katalogi prowadzi J Posiadam niemałą grupę 10 monet tego rodzaju i na tej bazie dokonam krótkiej analizy. Zakładając, że waga katalogowa to 1,58g a monety, które posiadam (niestety) nie są mennicze, to normą jest, że ich waga będzie niższa. Jakie odczyty? Nic bardziej mylnego. Trzy monety są cięższe niż podaje katalog, maja dokładnie 1,67g 1,65g i 1,61g. Kolejne dwie monety mają dokładnie 1,58g. Tylko 5 na 10 zachowuje się „normalnie” i waży w przedziale od 1,43g do 1,54g. Wniosek jest taki, ze 6-cio groszówki były ewidentnie bite „al macro” i na podstawie wagi trudno jest jednoznacznie określić czy moneta prezentowana na stronach MNK jest rzeczywiście falsyfikatem. Zdjęcie tego nie potwierdza, moneta wygląda typowo i jeśli rzeczywiście jest wykonana techniką bicia to moim zdaniem może być oryginalna. W każdym razie trudno jest mi to stwierdzić i mam pewne uzasadnione wątpliwości. Cały czas w tyle głowy dźwięczy mi pytanie, w jakim celu ktoś trudziłby się by po 1794 roku podrabiać tak bezwartościową monetę. W dodatku jeden z jej dość popularnych wariantów. Czyżby, dlatego, że „miał pod ręka” oryginalny stempel i postanowił go wykorzystać? Na to pytanie nie znam odpowiedzi. To tyle o pierwszej, drobnej acz interesującej monecie.

Drugi egzemplarz dotyczy również sześciogroszówki z 1794 roku. Tym razem jest to odlew lub kopia galwaniczna sprzedawana nie tak dawno na znanym portalu aukcyjnym. Popatrzmy na zdjęcie.
Na początek w oczy rzuca się niezbyt staranne wykonanie otoku. Moneta tylko stara się być okrągła i w wielu miejscach jej się to nie udaje. Oczywiście to wina jej twórców, którzy zapewne jeszcze wiele się muszą natrudzić, żeby ich „dzieła” nie wyglądały na III ligowe podróby z jarmarku. Jak widzę, moneta nadal jest do kupienia za symboliczna kwotę, jako „piękna kopia”, która nie reaguje na magnes i posiada średnicę 19mm i wagę 1,4 grama. Któż mógłby się skusić na tą ofertę, zaprawdę trudno sobie mi to wyobrazić. Dla poczatkujących kolekcjonerów rekomenduje kupno jednego z licznych oryginalnych egzemplarzy, które za niewielkie pieniądze można dołączyć do kolekcji i cieszyć się z posiadania ciekawego kawałka historii schyłku Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Moim zdaniem nie warto dotykać tej ze zdjęcia J

Teraz czas na 10-cio groszówki. Najpierw znów zaglądamy do Muzeum Narodowego w Krakowie i jego udostępnionych zdigitalizowanych zbiorów. Fałszywka to moneta z 1793 roku, której zdjęcie prezentuje poniżej.
Znów dostępna jest tylko jedna strona, awers. Jednak patrząc na ten „twór” to może i lepiej J. W 1793 roku 10 groszy stanowiło niezbyt oszałamiającą swoja wartością 1/3 cześć złotówki, więc być może jej fałszowanie było celem jakiś poczatkujących złoczyńców z epoki. Dla speców, raczej temat nie był atrakcyjny, bo narobić się trzeba jak przy talarze a zysk marniutki. Ok, wróćmy do opisu muzealnego. Mamy tu wykonaną po 1793 roku. Od razu mój komentarz: zapewne wykonano ja w okresie, kiedy ten typ monet obiegał, więc między 1793 a 1795 rokiem. Materiałem, z jakiego ją wykonano, a właściwie odlano - jest bliżej nieokreślony stop metalu. Średnica monety wynosi 21,2mm a waga 2,01 grama. Oryginalne 10 groszy powinno ważyć 2,48g i mieć 21-22mm stąd można uznać, że te cechy sa typowe i jakoś nie odstają od standardu. Zdecydowanie jednak wygląd monety od tej normy odstaje i na pierwszy rzut oka rozmyte rysunki i litery oraz nierównomierne tło doskonale świadczą o tym, z czym mamy tu do czynienia. Odlew jak byk J.

Dalej będzie jeszcze ciekawiej. Oto przechodzimy do monet, które już opisywałem na blogu w nieco innym kontekście w artykule pod znamiennym tytułem „10 groszy z 1794 i 1795, czyli rzecz o monetach, których nie wybito…” tu LINK Nie po to podałem linka, żeby dziś się powtarzać i pisać o tym samym. Wówczas ogłosiłem wszem i wobec to, co można było już od wielu lat wyczytać w różnych publikacjach poddających wątpliwość oryginalność istnienia monet 10-cio groszowych z roczników 1794 i 1795. Mimo tego monety te nie znikały z katalogów, były w dalszym ciągu publikowane a nawet sprzedawane na aukcjach. Występują w katalogach Plage a potem są powielone przez Kopickiego i Parchimowicza. Dopiero w najnowszym katalogu monet SAP przedstawiono je, jako „dyskusyjne”. Dziś, zatem tylko ogólnie, podkreślę te cechy, które świadczą o fałszerstwie metodą opisaną w książce Mańkowskiego, gdyż idealnie pasuje do ilustracji przerabiania elementu popularnej monety w celu uzyskania „prawdziwego okazu”. Na początek rocznik 1794 to ordynarny falsyfikat i niezbyt udana przeróbka daty. Poniżej zdjęcie.
Jak widać gołym okiem czwórka w dacie jest naprawdę niezdarnie przerobiona z innej cyfry. Czy była to „1”, która mogła by najprościej posłużyć fałszerzowi – nie sądzę, bo wówczas musiał by przerabiać także inicjały, które w 1791 roku należały jeszcze do Efraima Brenna, czyli było tam E.B. Pewnie „4” zrobiona została poprzez usunięcie „3”, która była tam przedtem i niezdarnym nałożeniu nowej warstwy ukształtowanej w coś na pozór przypominającego cyfrę cztery.  Znane dziś dane o mennicy warszawskiej nie notują bicia dziesięciogroszówek w 1794, jednak dawniej nie była to jakaś popularna informacja, stąd przez lata traktowano ten rocznik, jako istniejący a monety jak oryginały. Na zdjęciu z internetowego katalogu poniżej, moneta jest normalnie notowana, opisana i wyceniana.
Teraz czas na hit, czyli rocznik 1795. Jeszcze bardziej nieistniejący niż poprzednik, moneta, która nie miała nawet prawa powstać, gdyż zawarte na niej napisy pochodzą z rocznika 1793 i są niezgodne z ustawą obowiązującą w dwa lata później. Nic to, nie przeszkadzało to notować tego typu monet. Co do zasady są dwa rodzaje fałszerstwa istotne dla tego rocznika. Poniżej zdjęcie podstawowego rodzaju, jaki występuje.
Pierwsza metoda to wykorzystanie monet z przebita datą 1792 na 1793, w których ostatnie cyfra nieco przypomina 5. Tak już jest w mennictwie, że przebicie daty z 2 na 3 zwykle przypomina 5. I nie ma w tym nic dziwnego i nie traktuje się tego, jako podróbka. Jednak, jeśli nieuczciwy posiadacz „podrasuje” nieco to przebicie, jeśli ukształtuje je w ten sposób by nie przypominało dość popularnego przebicia dat a „prawdziwą 5”, to mamy do czynienia z machinacją, jaka opisywał Mańkowski. Na zdjęciu powyżej mamy właśnie do czynienia z taka monetą. Niby to przebitka dat, jednak ktoś zadał sobie nieco trudu by wyglądało jak „5” a co najważniejsze… by sprzedać ja, jako z roku unikat z roku 1795.

Druga moneta jest nieco inna. Przez to że pochodzi ze zbiorów Muzeum Narodowego w Krakowie i należała kiedyś do sztandarowych numizmatów z kolekcji hrabiego Emeryka Hutten-Czapskiego przez wielu traktowana była jak „Święty Graal”. Poniżej prezentuje zdjęcie monety ze zbiorów muzeum.
Ten okaz chrakteryzujący się „czystą cyfrą 5”, nieposiadający śladów przebicia daty z 2 na 3, bardzo długo pełnił rolę wzorca i poniekąd uzasadniał istnienie innych przeróbek. Dopóki w MNK istniał „oryginał” monety z 1795 dopóty inne, gorzej podrobione monety uchodziły za gorzej zachowane egzemplarze monety z kolekcji Czapskiego. Niemniej jednak numizmatycy nie ustawali w próbach rozgryzienia tej szarady i z tego, co wiem, jako pierwszy oficjalnie Pan Rafał Janke ogłosił i opublikował opinię, że jego zdaniem ta moneta jest przerobiona i ktoś ewidentnie majstrował przy dacie. To właśnie koronny przykład na przeróbkę metoda opisana w Mańkowskim, w której data wygląda lepiej niż reszta monety. Do tego wnikliwi badacze zwrócili uwagę na tło daty, które nosi znamiona poprawiania a do tego Rafał Janke udowodnił, że punca z cyfra, „5” jaka użyto w tym egzemplarzu jest inna niż punce używane na monetach w tym roczniku.
Uznałem, że warto powtórzyć ten przekaz i w kolejnym wpisie znów wykorzystać ilustrację z ustaleniami Rafała Janke, gdyż to niemal idealna podróbka. Przez wiek nie udało się udowodnić, że to falsyfikat i dopiero poprzez badania pasjonata temat został wyjaśniony. Co prawda na stronie krakowskiego muzeum moneta nadal opisana jest, jako oryginał Stanisława Augusta Poniatowskiego, wybity w 1795 roku w mennicy w Warszawie, jednak zakładam, że obiekt oczekuje na aktualizacje swojego opisu. Na koniec winien jestem jeszcze informację, że egzemplarz ma średnicę 21,6mm i waży 2,41g, co jest standardem i niczym negatywnym się nie wyróżnia. Co również potwierdza fakt, że moneta została przerobiona z dobrze zachowanego oryginału. Ile innych monet tego typu czeka na podobne odkrycia? Nie podejmuje się stwierdzać, jednak chciałbym uczulić amatorów innych okresów numizmatyki polski królewskiej, że jest tego zapewne trochę i warto się pokusić o wnikliwsze badania odmian, które jakimś elementem nie pasują do stylu lub rocznika. W okresie SAP jest kilku speców, którzy tropią tego typu historie i może warto upowszechniać tą tendencje.

Na koniec prawdziwa wisienka na torcie. Pomimo tego, że moneta nie jest koronna, być może nie jest też srebrna, a do tego całkiem możliwe, że…. nie istnieje w oryginale – to pokusiłem się o przedstawienie numizmatu gdańskiego o nominale 60 groszy. Postanowiłem nieco nagiąć swoje dotychczasowe standardy, gdyż zmusiła mnie do tego ciekawa historia, jaka stoi za ta monetą. Zobaczmy jak prezentuje się w najnowszym katalogu monet SAP autorstwa duetu Parchimowicz/Brzeziński.
Moneta, z 1767, której nakład jest nieznany a rzadkość według Edmunda Kopickiego wynosi R8. Problem polega tylko na tym, że w naszych czasach nikt nigdy na żywo takiej monety nie widział i nie dysponujemy zdjęciami oryginalnego numizmatu. Powodów takiej sytuacji jest kilka. Moneta była projektowana w Gdańsku, jako próbna. Miała to być dwuzłotówka, stąd te 60 groszy, oznaczające jej nominał w groszach miedzianych według ustawy z 1766 roku. Jak wiemy monety z mennicy warszawskiej miały nominały wyrażone w srebnych groszach i na dwuzłotówce koronnej widnieje nominał 8 groszy. Niemniej jednak po przeliczeniu groszy srebrnych na miedziane, wszystko jest OK i 60 groszy jest jak najbardziej nominałem do przyjęcia. Jednak gdańszczanie byli przeciwni reformom monetarnym Poniatowskiego i nie zgadzali się na bicie monet według nowej stopy. W efekcie mennice w Gdańsku zamknięto i powyższa moneta powstała jedynie, jako projekt. I tu znów jest ciekawie. Podobno jednak zdążono sporządzić stemple i wybić nieznana ilość 60-cio groszówek w ołowiu. Monety te notuje Plage, Kopicki i Parchimowicz a jako ciekawostka dodam, że średnica tej dwuzłotówki wynosiła ponoć 37mm – ot coś jak 6 złotowy talar SAP. Pierwszy z nich być może nawet ja widział w kolekcji prywatnej – pozostali pewnie tylko przepisali jego ustalenia i rysunki. Dość powiedzieć, że jeśli nawet istniała taka moneta,, to przepadła jako zdobycz wojenna jakiegoś okupanta i do dziś nie odnaleziono choćby jednego egzemplarza. Stąd nawet, jeśli istniał oryginał i dowód na takie bicie to i tak nie jest to moneta srebrna.

Po więc o tym piszę. Otóż, od czego się ma „przyjaciół”? Przyjaciół w cudzysłowie, rozumianych, jako wszelkiej maści podejrzanych producentów i dystrybutorów kopi i podróbek. To właśnie ci mili „Chińczycy” w swoich chińskich fabrykach postanowili dopomóc polskiej numizmatyce i wybijają nam teraz te monety w srebrze J. Poniżej dowód, na istnienie 60-cio groszówki z Gdańska.
Śliczna moneta, na której król Stanisław Poniatowski z „kinolem” jak zakapior mętnym wzorkiem wbitym w I Rzeczpospolitą prezentuje się całkiem zacnie. Nawet odznaczenie jakieś dostał, pewnie od kolegów prusaków w uznaniu zasług za utratę Gdańska J. Na rewersie lwy leniwie opierają się o tarczę miasta pomrukując zapewne melodię z „Despacito”, która co prawda nie jest jeszcze oficjalnym hymnem tego miasta, jednak w tym roku zdobyło wśród mieszkańców wystarczająca popularność, żeby go za ten hymn uznać. Oczywiście nabijam się trochę J. Koszt monety to jedyne 1,92 $. To odlew z miedzi ze sztuczna patyną. W sam raz żeby uznać go za ozdobę kolekcji, bo w końcu handlarze tym złomem tak reklamują ten niezwykły produkt, jako „jedyna szansa” na posiadanie jej w kolekcji. Tym razem trafili w punkt. Na dowód oczywistego faktu, że „Despacito” może z powodzeniem być hymnem Gdańska mruczanym przez lwy na 60-cio groszówce, proszę zerknąć na ten teledysk zrobiony w tym nadmorskim kurorcie J

Że niby to nie Gdańsk, bo fale, ludzie i klimat nie ten tego…. sorry to taka mała podróbka, tyle ich ostatnio na rynku. Przepraszam, ale nie wiem, dlaczego te ordynarne kopie i podróbki skojarzyły mi się akurat z tą wakacyjną melodią. Czyżby dlatego, że od poniedziałku zaczynam urlop J. W sumie to nie ważne, bo to ja muszę z tym teraz jakoś żyć J. To tyle, jeśli chodzi o dzisiaj. Kolejne dwa artykuły na ten temat dotyczyć będą fałszywych półtalarów i talarów SAP. Od razu mogę zapowiedzieć, że będą to ciekawe artykuły, bo materiału do pokazania jest aż nadto. Do zobaczenia niebawem.

W dzisiejszym wpisie wykorzystałem Henryka Mańkowskiego „Fałszywe Monety Polskie LINK ,katalogu „Monety Stanisława Augusta Poniatowskiego” Janusz Parchimowicz i Mariusz Brzeziński, dane uzyskane dzięki pomocy Rafała Janke oraz moje poprzednie artykuły z bloga. Zdjęcia pochodzą z Muzeum Narodowego w Krakowie, archiwów aukcyjnych Warszawskiego Centrum Numizmatycznego i Antykwariatu Numizmatycznego Michała Niemczyka. Dodatkowo użyłem zdjęć z wyżej wymienionego katalogu monet SAP i z katalogu internetowego FORTRESS  LINK oraz innych zdjęć wyszukanych za pomocą usługi google grafika. Filmik oczywiście pochodzi z Youtube. 

2 komentarze:

  1. Witam , Panie Mariuszu czy pokazany 6-tak na zdjeciu ten galwaniczny powiedzmy tak nie jest czasem powiazany ze zlotowka ,, ostatnio na znanym portalu sprzedawany i u Pana tez opisany ,, moze???? to te samo zrodlo ??? na fb w jakiejs grupie odradzilem zakupu takich monet ,, facet kupil zlotowki wytrawione oraz z innej epoki ,, na koniec dowiedzialem sie ze kupujacy zwrocil sprzedawcy te monety i odzyskal pieniadze ,, martwic moze to ze coraz czesciej jest pojawiajacy sie proceder monet pospolitych np zlotowka 1767 dla zwyklego wyjadacza chleba ktory chcial by miec monete w ladnym stanie w kolekcji a ladnie zrobiony odlew przyciaga oko

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam Panie Łukaszu,
    Dobrze Pan zauważył, ta 6-cio groszówka i złotówka z 1767 to to same źródło.
    Jest jeszcze 2gr z 1767 roku i wszystko jest cały czas do kupienia na "znanym portalu".
    Dobrze, ze Pan odradza zakupy tego złomu na fb, bo trzeba pietnować tych handlarzy.

    OdpowiedzUsuń