sobota, 26 listopada 2016

10 groszy z 1794 i 1795, czyli rzecz o monetach których nie wybito…

Dzisiejsza opowieść będzie szczególna, ponieważ poruszę temat dwóch roczników monet, które z ogromnym prawdopodobieństwem (graniczącym z pewnością) nie zostały nigdy wybite w mennicy warszawskiej.  Temat jest o tyle ciekawy, że monety z roczników 1794 i 1795 istnieją fizycznie, są bardzo rzadkie a dodatkowo są też notowane w niektórych katalogach, wystawione w niektórych muzeach a czasem nawet jak te „białe kruki” pojawiają się w sprzedaży na aukcjach. Już w pierwszym, tytułowym zdaniu pozostawiłem tezę i przedstawiłem swój pogląd, więc w dalszej części dzisiejszego wpisu pozostaje już mi tylko postarać się to udowodnić posiłkując się faktami i opiniami osób uznanych powszechnie za autorytety w tej dziedzinie. Moim zadaniem w tym wpisie będzie zebranie tych wszystkich informacji w jednym miejscu i ułożenie tego materiału w miarę składny ciąg myślowy. Ale na początek zacznijmy od krótkiej charakterystyki czasu, w jakim te monety miały by (hipotetycznie) zostać wyprodukowane i obiegać.


Rok 1794. Kraj znajdował się w rozkładzie po zdradzie Targowiczan, po przegranej wojnie w obronie Konstytucji 3 maja a w efekcie po II Rozbiorze Polski. Jakie to mogły być czasy dla patriotów, którzy poddawani byli represji okupantów z Rosji i Prus, którzy uchwalali swoje prawa i rozwijali administracje swojej dominacji i terroru. Kto mógł emigrował do Saksonii lub dalej do Francji nasiąkając tamtejszymi rewolucyjnymi klimatami.  Napięcie pomiędzy społeczeństwem a zaborcami było wówczas wyczuwalne fizycznie i każda iskra mogła wzniecić pożar powstania. Jak wiemy już wiosną 1794 decyzja o zmniejszeniu polskiej armii o połowę i obowiązku służenia w obcym wojsku wywołała burzę. Kraj a z nim jego polityczni i wojskowi przywódcy podjęli ostatnia w XVIII wieku próbę ratowania tego, co pozostało po niepodległości. Król popierał walkę z zaborcami, lecz oficjalnie się nie opowiedział, co spowodowało, że został zmarginalizowany. Będzie jeszcze o tym okazja więcej napisać, kiedy zabiorę się za Insurekcje Kościuszkowską, jako osobny temat. Wróćmy jednak do stolicy i do mennicy w Warszawie. Od początku 1794 roku mennica działała normalnie, bijąc monety zgodnie z aktualna w tym czasie ustawą menniczą z 1787 roku. Jednak zaraz po wybuchu powstania, kraj potrzebował pilnie gotówki na zakup broni, sprzętu i wypłatę żołdu dla walczących. Mennica została wyjęta więc z pod władzy Stanisława Augusta i przejęta przez rewolucjonistów. Jej rola w tym czasie była kluczowa dla powodzenia zrywu i obok fabryk broni była pod szczególnym protektoratem nowych polskich władz. Nic dziwnego, bo w tym czasach mennica była głównym ekonomicznym narzędziem a jej rolą było bicie ogromnych ilości monet na niespotykana dotychczas skalę. Milionowe nakłady, wymagały pracy na full-etat w trudnym i niepewnym czasie.

Pisałem, że na początku roku aktualna była jeszcze ustawa z 1787 roku. Teraz podam więcej szczegółów. Jest wiele publikacji mówiących o trzech reformach menniczych z czasów SAP, praktycznie w każdej, która opisuje ten okres z punktu widzenia numizmatyki krajowej znajdują się informacje na ten podstawowy temat. Ja osobiście preferuje opis tego procesu, jaki zaproponował Rafał Janke w swojej najnowszej książce „Źródła z dziejów mennicy warszawskiej 1765-1868”, która jak zaznaczył autor jest pierwszym tomem studiów i materiałów na temat numizmatyki polskiej XVIII i XIX wieku. Pan Rafał znany jest z tego, że przykłada niezwykle dużą wage do ustalania faktów i do swoich tez wykorzystuje swoje długoletnie badania materiałów źródłowych, w tym oryginalnych tekstów z epoki. Dobrze jest, więc posiadać pod ręką (a najlepiej w swojej biblioteczce) takie opracowanie i sięgać do niego często, a już koniecznie właśnie w takich momentach jak dziś. Druga reforma to nowe stopy mennicze, które zostały potwierdzone przez Komisję Skarbową i Komisję Menniczą królewską już w styczniu, 1787 ale monety zaczęto bić według nich dopiero od dnia 1 marca 1787. Ustawa z 1787 roku była aktualna aż do czasu wprowadzenia w życie nowej reformy przez władze rewolucyjne, czyli w praktyce aż do dnia 14 czerwca 1794r. Znaczy to nic innego, jak to, że praktycznie po połowy roku 1794 dziesięciogroszówki mogłyby być produkowane na mocy ustawy z 1787 roku a później, od drugiej połowy 1794 roku aż do zamknięcia mennicy w styczniu 1796 roku – już zgodnie z trzecia reformą. Ok., zobaczmy, zatem jak według tych dwóch reform i ustaw zahaczających o interesujące nas dzisiaj roczniki, powinny wyglądać monety 10 groszowe. Według pierwszej ustawy z 1787 roku, parametry monet w tym nominale zostały określone dokładnie a jedną z podstawowych zmiennych była oczywiście próba srebra. Z jednej grzywny kolońskiej czystego srebra wybijano wówczas 250 ½ sztuk dziesięciogroszówek w próbie 6 łutów. To przekładało się na parametry: średnica 22 milimetry, waga 2,49 grama, próba srebra 0,373. I takie monety dobrze znamy z roczników od 1787 aż do 1793. Następnie na mocy trzeciej reformy w czasie insurekcji ułożono nowa stopę menniczą, która ogólnie była o jeden złoty na grzywnę gorsza od poprzedniej, co miało oczywiście przełożyć się na zatamowanie procederu wywozu monet srebrnych za granicę. Co zresztą zostało jasno wyrażone w treści dokumentu „Uniwersał względem bicia monety na stopę nowo ustanowioną”, jaki zawiera wspomniana wyżej książką Rafała Janke. Możemy tam przeczytać właśnie, że decyzja o zmniejszeniu stopy do 84 ½ złotego z grzywny kolońskiej, co w praktyce równana stopę polską z pruską (i przybliża do rosyjskiej, która wynosiła ówcześnie 86 złotych) jest spowodowane tamowaniem wywozu srebrnej monety za granicę. Czyli w sumie niby nic nowego, ale tym razem szlus J.  Bicie monet rozpoczęto od dnia 14 czerwca 1794 roku. Jak według tego nowego rozporządzenia miała wyglądać dziesięciogroszówka?. Otóż w wyniku osłabienia próby srebra, z jednej grzywny kolońskiej nakazano wybijać 253 ½ sztuk w próbie 5 łutów 17 granów.  Zakładając, że ani waga ani średnica nowej dziesięciogroszówki się nie zmieniła, to próba srebra być oczywiście gorsza. Ok., zatem możemy podsumować, to, czego dowiedzieliśmy się do tej chwili. Monety dziesięciogroszowe były uwzględnione zarówna w drugiej jak i w trzeciej reformie menniczej za czasów SAP. Stąd teoretycznie nic nie stało na przeszkodzie, żeby wybijać je w latach 1794 i 1795 zgodnie z ustawami. Dla podkreślenia czasu, w jakim rozgrywa się akcja dzisiejszego wpisu, prezentuje poniżej mniej znany olej Wojciecha Kossaka z 1908 roku pod tytułem „Jan Kiliński prowadzi jeńców rosyjskich przez ulice Warszawy”, który jak w tytule opowiada scenę z wyzwolenia stolicy na początku polskiej rewolucji w 1794 roku.


OK., skoro już wiemy, że co do zasady nie było przeszkód, aby takie monety produkowano w mennicy, to skąd ten sceptycyzm i teza, że mimo ustawowych możliwości, nie wybito w tych latach ani jednej sztuki?. Pierwszym dowodem na słuszność tej tezy jest fakt, że w żadnej dokumentacji menniczej, raporcie lub publikacji nie ma żadnych informacji na temat ewentualnego nakładu tych monet w tych latach. I dotyczy to zarówno okresu do połowy roku 1794, przez wybuchem Insurekcji Kościuszkowskiej oraz drugiego rewolucyjnego. Mając XXI wieczną wiedzę i dysponując książką Rafała Janke możemy z łatwością prześledzić pisane źródła wiedzy o nakładach. Podstawowym źródłem wiedzy o ilości poszczególnych roczników i nominałów monet z okresu SAP, jaki prezentuje autor jest raport ostatniego dyrektora warszawskiej mennicy Stanisława Puscha. Co ciekawe autor książki nie ogranicza się tylko do zacytowania danych z tego raportu, lecz także komentuje go, tłumaczy a tam gdzie trzeba nawet go poprawia. Z raportu tego jednoznacznie wynika, że monety dziesięciogroszowe nie były wybijane w latach 1795-1795. Drugim poznanym źródłem wiedzy na ten temat nakładów jest rękopis Jerzego Antoniego Schrodera, który swoja wiedze o czasach SAP czerpał z doświadczenia, ponieważ pracował w mennicy od 1765 roku aż do jej zamknięcia i w czasach Insurekcji Kościuszkowskiej był jej ostatnim dyrektorem. Po zamknięciu mennicy opracował w 1797 roku jej monografie w języku niemieckim, której rękopis znajduje się w Bibliotece Czartoryskich. Stanowi ona podstawowe źródło wiedzy o mennictwie w okresie stanisławowskim. Dla nas istotne jest to, że ostatni dyrektor nie wspomina ani słowem (ani liczbą) o żadnej monecie 10-cio groszowej wybitej w dwóch ostatnich latach. Trzeba założyć, że jako znawca wiedział, co pisał. Trudno, zatem dyskutować i udowadniać sobie, że jednak wbrew źródłom, takie monety zostały wybite bez wiedzy zarządcy. To mrzonki. Żeby było trio trzech tenorów to dodajmy głos trzeciego dyrektora mennicy. Władysław Terlecki w swojej monografii ‘Mennica warszawska” również określa ilość dziesięciogroszówek wybitych w latach 1794 i 1795 na okrągła liczbę „0”. Więcej o nakładach roczników 1794 i 1795 oraz o ksiażce Rafała Janke napisałem przy okazji artykułu o dwuzłotówkach TU . Skąd, więc ten cały szum i jak wytłumaczyć fakt, że monety są opisane i publikowane w katalogach. Tym zajmiemy się już teraz.

Zastanówmy się skąd autorzy katalogów, książek i publikacji czerpią informacje o nakładach? Dzisiejsze katalogi, zarówno książkowe jak najnowszy i mój ulubiony „Monety Stanisława Augusta Poniatowskiego” autorstwa Janusza Parchimowicza i Mariusza Brzezińskiego oraz te internetowe, w tym dostępne na moim blogu w sekcji LINKI TU czerpią wprost z innych, wcześniejszych katalogów i publikacji. O oznacza, że co do zasady nie prowadza swoich badan na ten temat i ograniczają się do powielania tych danych podając, jako źródło wcześniejsze publikacje. To może świadczyć pośrednio o tym, że błąd, jaki został popełniony kiedyś tam dawno temu może do dzisiejszego dnia być traktowany, jako informacja aktualna a do tego po za wszelkim podejrzeniem. Jak jest, zatem teraz w kontekście naszej dziesięciogroszówki z roczników 1794 i 1795?. Otóż dostępne dzisiaj katalogi internetowe, co do zasady podają informacje o nakładach zaczerpnięte wprost ze starych i uznanych katalogów monet Poniatowskiego. Najczęściej kilku na raz, prześledźmy jeden przykład żeby wyrobić sobie zdanie. Weźmy mój ulubiony katalog fortress, który prezentując monetę z 1794 roku przywołuje opisy ze wcześniejszych katalogów, i tak: Plage 240, Kamiński 147, Kopicki 2296. Dalej informuje, że mimo tego, że nakład monety jest nieznany to stopień rzadkości wynosi R6 (według Kopickiego) oraz publikuje rysunek (nie dysponuje zdjęciem monety) skopiowany z książki Czesława Kamiński i Edmund Kopicki „Katalog Monet Polskich 1764-1864” Warszawa 1977.  Tak się składa, że mam w biblioteczce te książki, więc możemy prześledzić ten tok rozumowania. Weźmy na początek wyżej wspomniany katalog. Tam rzeczywiście duet Kamiński/Kopicki pod pozycją 147 prezentuje rysunek monety (zdjęć nie ma, jednak w 1977 to był standard, wiecie rozumiecie…PRL J), stopień rzadkości R1! (zadziewająco niski ?), brak informacji o nakładach monet (dotyczy wszystkich numizmatów w katalogu).  Skąd, zatem autorzy wzięli rysunek dziesięciozłotówki z 1794 roku? Widzieli ich wiele skoro dali tylko R1? Trudno dziś stwierdzić, jednak być może zaczerpnęli go z jakiegoś wcześniejszego źródła. Może to katalog Karola Plage z 1913 roku, sprawdźmy co o tej monecie napisał ten autor. Pod hasłem Plage 240 znajdujemy nie mniej nie więcej tylko suchy opis z napisów otokowych oraz rysunek monety. Rysunek pasuje do tego z katalogu z 1977 roku, więc można przypuszczać, że był źródłem lub inspiracja dla autorów. W katalogu Plage nie ma jednak żadnych danych o nakładzie i o stopniu rzadkości. Sięgnijmy, więc do katalogu Parchimowicza „Monety Polskie od Władysława IV do 1916” z roku 2008 i zobaczmy, co o dziesięciogroszówce pisze ten autor. Notuję ten i kolejny rocznik, stosuje znak zapytania, jako ilustracja nakładu, nie pokazuje zdęcia monet (taka jest niestety konwencja tego katalogu) ale najciekawsze na końcu – podaje że próba srebra w obu rocznikach wynosi 0,373 czyli według ordynacji z 1787 roku. Można, zatem podsumować, że internetowe katalogi (wszystkie bez wyjątku) czerpią z najlepszej wiedzy z książkowych publikacji, jednak w tym przypadku, informacje są jak na XXI wiek wyjątkowo skąpe i raczej niespójne. Poniżej kilka przykładów, co o monetach 10-cio groszowych z 1794-1795 mówi dziś internet.
Spora dawka informacji, sporo różnic ale generalnie wszedzie podobnie powielone informacje.

No to zobaczmy, co na ten temat pisze najnowszy katalog wydany w bieżącym roku w postaci ksiazkowej. Mamy tam wiele nowych danych o monetach w obu rocznikach. Przede wszystkim we wstępie do opisania dziesięciogroszówek autorzy Parchimowicz i Brzeziński zaznaczają, że aktualnie toczą się dyskusje nad oryginalnością monet z 1794 i 1795 roku opisanych wstępnie w katalogu Plage a potem powielonych przez każdy kolejny katalog monet SAP. To nie wszystko, dalej autorzy przywołują dwa ważne argumenty na poparcie tezy, że to są to jednak fałszywe monety. Jednym z nich są napisy określające próbę srebra na monecie a drugim, jakość wykonania daty. Oba te argumenty dokładniej opisze i wykorzystam w dalszej części wpisu. Najciekawsze są jednak zdjęcia. Mamy tam wyraźne fotografie, które są jedna z najmocniejszych stron tej publikacji, zatem nic dziwnego, że często ten katalog traktowany jest, jako album. Dla naszej analizy to właśnie zdjęcia okazują się bezcenne. Mamy tam monetę z rocznika 1794 oraz aż trzy odmiany dziesięciogroszówek z 1795 roku. Popatrzmy na nie i je przeanalizujmy.

Na początku popatrzmy na zdjęcie monety z 1794 roku pochodzącej z kolekcji prywatnej. Jest spore podobieństwo, więc być może jest to ta sama moneta, co sprzedana na aukcji WCN w 1991 roku za, uwaga… 31 złotych J. Moneta opisana jest jako 1/285, ale zdjęcie w archiwum WCN jest zbyt słabe żeby porównać obie sztuki, jednak wystarczająco żeby mieć wątpliwości co do oryginalności tej monety. Można je zobaczyć TU . Czwórka wygląda dziwnie i podejrzanie. W każdym razie zdjęcie w katalogu jest bardzo wyraźne, proszę zobaczyć poniżej.


To, co rzuca się w oczy to dziwaczna, jakby "niedorobiona" lub przerobiona czwórka w dacie. Tym samym gołym okiem widać, że jedyna znana moneta z 1794 roku jest "mutantem", czyli w najlepszym przypadku kontrowersyjną przebitką z innego rocznika. Monetą, która posiada napis „250 ½ Z GRZ: KOL: „, czyli według ustawy menniczej teoretycznie mogłaby zostać wybita w pierwszej połowie tego roku. Z jakiego roku ją przebito tworząc niezdarną cyfrę „4”?. Moim zdaniem to może być zarówno rok, 1793 o czym świadczy użyty inicjał „M.W.” Jednak to „M.W” też jest kontrowersyjne, niewyraźne jakby do litery „V” dobito drobny element tworząc „W”. Zatem może to być także rocznik 1792. Wydaje się, że dla fałszerza najłatwiej byłoby cyfrę „4” zrobić, z „1”, zatem przebić rocznik 1791 jednak w tym przypadku musiał by się także uporać ze zmiana inicjałów mincerza, ponieważ jak wiemy w 1791 żył jeszcze Efraim Brenn, który kładł swoje „E.B”., zatem byłaby to większa robota. W każdym razie, z jakiego rocznika fałszerz nie wyprodukowałby ten egzemplarz pozostaje fałszerstwem na szkodę kolekcjonerów. Jako, że był odnotowany w katalogu Plage sugeruje nam to, że jest to działo z epoki, ja jednak stawiam na XIX lub XX wiek.

Teraz przejdźmy do kolejnego rocznika. Dziesięciogroszówka z 1795 roku w katalogu opisana jest aż w 3 odmianach a mimo to ja niezmiennie twierdze, że te monety nie są oryginalne. Pierwsza moneta opisana, jako 18.i jest najciekawsza z kilku powodów. Poniżej prezentuje ten egzemplarz.

Po pierwsze jak widać, jej źródłem jest Muzeum Narodowe w Krakowie, a dokładnie jego ulubiony oddział dla amatorów monet, czyli Gabinet Numizmatyczny hr. Emeryka Hutten-Czapskiego. Pierwszoligowa proweniencja. Po drugie cyfra „5” w dacie 1795 na pierwszy rzut oka wygląda pięknie. Cała data 1795 jest świetnie wybita i bardzo czytelna. Tym samym na dobrych zdjęciach widać jednak, że tło monety w obszarze obejmującym datę jest umiejętnie przerobione. Zakładając, ze moneta trafiła do zbiorów hrabiego w XIX wieku, fałszerz bardzo się na trudził, lecz i tak musiał być wyjątkowo uzdolniony by wykonać taką dokładna robotę. Skąd we mnie taka pewność. Otóż dysponuje dodatkowym dowodem, jakim jest opracowanie autorstwa Rafała Janke, który przeanalizował krój cyfry „5” użytej w tej konkretnej monecie. Według jego badań punca cyfry „5” używana we wszystkich nominałach w roczniku 1795 charakteryzuje się identycznym krojem, który jak łatwo się można domyślić różni się od puncy użytej do wyprodukowania prezentowanej monety. Oczywiście jest w tej monecie (jak i w innych) taka „drobnostka” jak napis „250 ½ Z GRZ: KOL: „, który nie miał prawa istnieć na monetach dziesięciogroszowych w tym roczniku. Nie był jak widać nasz fałszerz zbyt perfekcyjny, jednak zwiódł dawnych specjalistów i dopiero teraz dysponując odpowiednimi danymi możemy z większą pewnością obalić tezę o oryginalności tej monety. Poniżej prezentuje opracowanie porównujące cyfrę „5” według danych autorstwa Pana Rafała.
Dwie pozostałe odmiany zaprezentowane w katalogu, tez wzbudzają uzasadnione wątpliwości. Obie to gołym okiem widoczne przebitki lub przeróbki z rocznika 1793, w których z cyfry „3” starano się lepiej lub gorzej wykonać cyfrę „5”. Pierwsza z nich opisana w katalogu, jako 18.i1 charakteryzuje się zdjęciami w dobrej rozdzielczości, gdyż ich źródłem jest archiwum aukcyjne Antykwariatu Numizmatycznego Michała Niemczyka, w którym została sprzedana w 2014 roku za 2 600 złotych. Popatrzmy na to zdjęcie rewersu.
Co widzimy?. Każdy widzi, co chce J, ja jednak skłaniam się do tego, ze to po prostu przebitka dat z 1792 na 1793. Wydaje się jednak, że tej konkretniej monecie „ktoś pomógł” żeby to przebicie przypominało cyfrę „5”. Lifting wykonany został na tyle przekonująco, że uznany dom aukcyjny sprzedał ta monetę, jako rocznik 1795. Chociaż z drugiej strony inna monetę z wyraźnym przebiciem z 2 na 3 też tam sprzedano, jako 1795, więc trudno się dziwić.Pozostałe monety to już wyżej wspomniane przebitki dat. Poniżej prezentuje kilka egzemplarzy.

Jak widać powyżej, normalnych monet, takich, które nie są kontrowersyjne lub nie sugerują przebicia daty lub jej fałszerstwa w rzeczywistości nie ma. Stąd można bez cienia wątpliwości założyć, że ich nigdy nie było i złożyć wszystkie znane nam fakty „do kupy”, żeby stwierdzić ile danych na to wskazuje i to potwierdza.

Ale to jeszcze nie koniec, ponieważ udało mi się połączyć ze sobą parę spraw i wyniknęły z nich dodatkowe fakty, które potwierdzają tezę o niewybijaniu dziesięciogroszówek w tych rocznikach i chciałbym je teraz przytoczyć. Po pierwsze wiemy, że podczas insurekcji żeby w ogóle wybijać monety w mennicy wszelkimi sposobami kombinowano skąd wziąć metale do ich produkcji. W narodzie trwała wielka akcja mająca na celu wsparcie działań wojennych. Jednym z takich działań było dodatkowe opodatkowanie. W III tomie dzieła Tadeusza Korzona „Wewnętrzne dzieje Polski za Stanisława Augusta 1764-1794” z 1897 roku, od strony 373 przez 100 stron tekstu, zdjęć i zestawień - ciągną się szczegółowe informacje o tym, jakiego wysiłku społecznego wymagało finansowanie ostatniego w tym wieku zrywu narodowo-wyzwoleńczego. Poświęcenia społecznego rozumianego, jako dzieło wszystkich stanów: magnaterii, szlachty, duchowieństwa, wojskowych, żydów a także zwykłych obywateli miast i wsi, którym niepodległość ojczyzny była bliska. Były to podatki obowiązkowe i honorowe.. Jednak to nie wszystko, równolegle przyjmowano także liczne dary rzeczowe i pieniężne – ich lista zajmuje większa cześć spośród 100 stron w tym tomie. Uderza w tym wszystkim naprawdę ogromna ofiarność.  Ale wracając do tematu, w tym kontekście srebro, jakie udało się uzyskać, przeznaczone było w większej części na bicie monet 6 groszowych, które były „wynalazkiem” rewolucji gdyż zawierały mniej srebra niż ich wartość nominalna. Były to monety podwartościowe, których produkcja była najbardziej opłacalna. Stad nie może dziwić, że wybito ich aż ponad 13 milionów sztuk. Żaden inny nominał za czasów SAP nigdy nie zbliżył się do tak wielkiego nakładu. Bito też nowe 6-cio złotowe talary, których wytwarzanie też były bardzo opłacalne a szczególnie ważne było to, że wykorzystywano je w obrocie zagranicznym. Nakłady talarów z 1794 i 1795 są również odpowiednio większe niż wcześniejszych roczników. Zatem w tym kontekście bicie „normalnych” nieopłacalnych dziesięciogroszówek zostało zaniechane i była to uzasadniona decyzja ekonomiczna. Tym samy praktycznie całe srebro szło w 6 groszówki, trochę dwuzłotówek na rynek krajowy oraz grubsze talary do większych transakcji.

Nie znaczy to jednak, że nie było w 10 groszówek z 1794 i 1795 roku. Otóż były i to jest mój drugi argument za fałszerstwem wyżej opisanych monet. Jak to możliwe? Otóż to proste, jeśli się zauważy, że w 1794 roku wprowadzono do obiegu po raz pierwszy Bilety Skarbowe, czyli pierwowzór banknotów.  To był istna rewolucja podczas rewolucji. Społeczeństwo z trudem przekonywało się do kawałka papierka, który zdaniem emitentów miał wartość przedstawioną na nominale. Władza imała się różnych metod na przymuszenie do ich używania. Dawano ogłoszenia w gazetach informujące społeczność o tym, że w obliczu wojny bilety skarbowe są pewnym środkiem płatniczym. Wprowadzano kary dla podmiotów i obywateli, którzy wzbraniają się przed przyjmowaniem w rozliczeniu banknotów. A na końcu wprowadzano przepisy regulujące ile procent ceny za dane dobro lub usługę trzeba zapłacić w biletach (było tego aż 50%). Zatem widzimy jak ogromną wagę przykładano wówczas do powodzenia finansowania insurekcji za pomocą wprowadzenia banknotów do obiegu. Oprócz wysokich nominałów wyrażonych w złotówkach (od 5 do 1000 złotych), wprowadzono także banknot o mniejszym nominale – nie jest wielką tajemnicą, że oczywiście był to bilet dziesięciogroszowy. Przykład banknotu 10-cio groszowego prezentuje poniżej.
 Zatem mamy kolejny racjonalny dowód na to, że znani ze swojego pragmatyzmu przywódcy rewolucji, przykładając ogromna wagę do deficytu srebra za wszelka cenę maksymalizowali powodzenie ekonomiczne przedsięwzięcia bijąc monety podwartościowe i wprowadzając do obiegu papierowe banknoty. Teraz wiedząc już, z jakim trudem i oporem społecznym wprowadzano papierowe pieniądze, nie wydaje się dziwne, że nie produkowano tych samych nominałów w postaci srebrnych monet, całkowicie zarzucając ich produkcje. 10-cio groszówki są tu flagowym przykładem polskiej myśli ekonomicznej końcówki XVIII wieku.

Podsumujmy, zatem wszystkie fakty i teorie potwierdzające tezę, że znane nam monety dziesięciogroszowe z roczników 1794 i 1795 sa falsyfikatami wyprodukowanymi na szkode kolekcjonerów. 
Poniżej wymieniam 16 punktów, które o tym świadczą:
1) Produkcja tych monet nie została odnotowana w żadnym raporcie z mennicy,
2) Nie ma też o nich wzmianki w raporcie dyrektora mennicy, Puscha,
3) Nie notuje ich również dyrektor mennicy w czasach Insurekcji, Schroder,
4) Nie notuje ich też dyrektor Terlecki, twórca monografii „Mennica Warszawska”,
5) Nie ma o nich mowy w innych źródłach i publikacjach opisujących czasy SAP,
6) Ordynacja mennicza teoretycznie pozwala na bicie srebrnych 10-cio groszówek w 1794-1795, jednak w tym okresie był wyjątkowy deficyt srebra i bito inne nominały,
7) Koronny argument, według ustawy monety bite w 1794 i 1795 powinny mieć oznaczenie „253 ½” a wszystkie dotąd znane (falsyfikaty) mają „stare” 250 ½,
8) W roku 1794 wprowadzono banknot papierowy o nominale 10 groszy i bardzo starano się go wypromować,
9) Ostatnie cyfry daty w znanych monetach są zmanipulowane lub przebite,
10) Kształt cyfry „4” w dacie 1794 jest nienaturalny, cyfra wygląda na poprawianą,
11) Kształt cyfry „5” w dacie 1795 wygląda na przebity z innej daty, wiele wskazuje na to, że został uzyskany z przebitej cyfry „2”na „3”,
12) Kształt cyfy „5” w monecie z kolekcji Muzeum w Krakowie jest odmienny od punc z ta cyfrą stosowanych w tym roku, a dodatkowo stempel rewersu jest identyczny ze stemplem monety z 1793 roku, co świadczy o fałszerstwie na szkodę kolekcjonerów,
13) Pierwszy, monety tego typu opisał Karol Plage a pozostałe nowsze katalogi cytowały i bezrefleksyjnie powielały jego ustalenia i rysunki,
14) Występowanie przerobionej monety na 1795 w kolekcji hr. Hutten-Czapskiego i katalogu Karola Plage, może świadczyć o tym, że mamy do czynienia z fałszerstwem popełnionym w XIX wieku,
15) Fałszerstwo ogłosił już wcześniej (przede mną) Rafał Janke w swojej publikacji „Źródła…”,
16) W najnowszym katalogu monet SAP ich istnienie jest również poddane w dużą wątpliwość.

Jak dla mnie powyższa seria argumentów, choć pewnie nie jest pełna - za to jest w zupełności wystarczająca. Zachęcam do dodawania w komentarzach kolejnych argumentów, na które ja pisząc nie wpadłem lub ich wystarczająco jasno nie sformułowałem. Być może to własnie Wasze uwagi jeszcze bardziej wyczerpią temat.

To już koniec tej opowieści o słynnych i drogich monetach, których nie ma. Liczę, że zebrany przez mnie materiał z różnych źródeł lepiej pozwala zrozumieć istotę problemu. Argumenty w liczbie 16, które przytoczyłem powyżej powinny wpłynąć na otwarte traktowanie tych monet, jako falsyfikaty. W każdym razie nie jest to wiedza tajemna, biorąc pod uwagę, że żadna licząca się publikacja (oprócz katalogu Plage) NIGDY nie notowała tych monet. Liczę, że wszystkie kolejne katalogi i źródła wiedzy o mennictwie SAP będą już jawnie głosiły pogląd, że ostatnie monety 10-cio groszowe wybito w mennicy warszawskiej w 1793 roku. Dzisiejszą wypowiedź traktuje, jako swój głos w dyskusji, jaka toczy się na forum TPZN (Towarzystwa Przeciwników Złomu Numizmatycznego, do którego z dumą należę J). Można się o tym przekonać lub nawet do dyskusji dołączyć TU . Dziękuję za doczytanie do końca i zapraszam ponownie niebawem J

W dzisiejszym wpisie wykorzystałem zdjęcia z archiwów WCN, Antykwariatu Numizmatycznego Michała Niemczyka, Muzeum Narodowego w Krakowie, katalogu Parchimowicz/Brzeziński „Monety Stanisława Augusta Poniatowskiego”, opracowania autorstwa Rafała Janke, strony www.pinakoteka.zascianek.pl oraz z internetu wyszukanych usługa Google Grafika. Dodatkowo do napisania artykułu użyłem informacji z książek: Rafała Janke „Źródła z dziejów mennicy warszawskiej 1765-1868”, Władysława Terleckiego „Mennica warszawska”, Tadeusza Korzona „Wewnętrzne dzieje Polski za Stanisława Augusta 1764-1794” tom III. Na końcu wymieniam katalogi, z jakich korzystałem. Katalogi książkowe: Janusz Parchimowicz/ Mariusz Brzeziński „Monety Stanisława Augusta Poniatowskiego”, Karol Plage „Okres Stanisława Augusta w historii numizmatyki polskiej”, Czesław Kamiński/ Edmund Kopicki „Katalog Monet Polskich 1764-1864”, Janusz Parchimowicz „Monety Polskie od Władysława IV (1633) do 1916”. Na końcu katalogi internetowe, wszystkie są oczywiście dostępne w zakładce bloga LINKI: http://fortresscatalogue.com/, http://cenum.pl/, http://www.katalogmonet.pl/ .

wtorek, 22 listopada 2016

Jubileuszowa Aukcja 10 u Niemczyka, czyli kto bogatemu zabroni.

Dziś proponuje kolejny odcinek z cyklu swoich nierównych zmagań z powiększaniem zbioru za pomocą udziału w aukcjach renomowanych domów aukcyjnych. Żeby nie było, że pisze tylko na temat imprez u jednego podmiotu, to dziś zapraszam na krótką relację z 10 Jubileuszowej Akcji Antykwariatu Numizmatycznego Michała Niemczyka. Impreza, która całkiem niedawno, bo 22 października 2016 roku odbyła się w warszawskim hotelu Westin.


W aukcji można było oczywiście także uczestniczyć przez internet i właśnie z tej drogi udziału ja skorzystałem. Tu muszę od razu napisać samokrytycznie o tym, że znowu wiele dziś będzie „o internecie” a mało o realnym życiu. Mógłbym w końcu kiedyś „po Bożemu” uczestniczyć w aukcji na żywo. W końcu mieszkam nieopodal tych wszystkich hoteli w centrum Warszawy toteż bez przeszkód mógłbym pójść (nawet dłuższym spacerem) i zobaczyć jak to jest „w realu” (nie mylić z marketem) uczestniczyć w takim wydarzeniu. Lubię interent ,cenię sobie bardzo łatwość w dostępie do aukcji, szybkość wymiany informacji, jasność przekazu no i anonimowość jaka mi daje. Siedzę sobie wygodnie w otoczeniu, które znam i lubię „jestem w centrum akcji, czyli w samym środku aukcji”. Łamie się jednak powoli i również chciałbym kiedyś doświadczyć udziału w licytacji na żywo, jednak człowiek łatwo przyzwyczaja się do wygody. Zastanowiłem się nad tym jakiś czas temu (taka samoanaliza dla poczatkujących J) i już wiem, jaka jest dla mnie decydująca korzyść ze zdalnego udziału przez internet. Jest tak, że pędząc codziennie przez życie coraz częściej człowiek ma tendencje do robienia kilku rzeczy na raz. Ja na przykład tak mam i łapie się nad tym, że często robię wiele rzeczy jednocześnie, traktując powoli takie zachowanie, niemal jak standard działania. Weźmy na przykład taką sytuację, przeglądając w komputerze kolejny katalog aukcyjny, robiąc to często słucham muzyki przez słuchawki, do tego „rozmawiam” z żoną o tym jak nam minął dzień a jednym okiem obserwuje mecz piłkarskiej ekstraklasy w TV by w „wolnych chwilach” (kiedy piłka jest po za boiskiem a żonka włączyła nadawanie) zastanawiać się nad kolejnym wpisem na bloga i żeby to co mam zamiar napisać miało w ogóle jakiś sens. Masakra. Lubię książki z gatunku SF i znam dobrze temat „wizji życia w przyszłości”, jak się człowiek zastanowi, dokąd to wszystko prowadzi, to dochodzi do wniosku, że ten pochód do nowoczesności już się zaczął oraz to, że ja tez w tym startuję i właśnie przebieram noga za nogą... Jest to jednak trochę straszne. Szczególnie jak ma się jakiś układ odniesienia typu historyczne zainteresowania XVIII wiecznym życiem, pracą i kulturą, które z racji swojej specyfiki najczęściej wcale nie wymagały pośpiechu.  Z drugiej strony, gdy mam takie momenty, że robię jedną rzecz „na raz” często mam uczucie znużenia a do tego dochodzi wewnętrzne przekonanie, że teraz nie wykorzystuje swojego potencjału i przez to „potem” nie zdążę zrobić tego czy tamtego. To właśnie ta świadomość (oprócz ludzkiego lenistwa) blokuje mnie jakoś od ruszenia tyłka i powędrowania na aukcje a jednocześnie dość skutecznie zachęca mnie do udziału w tych wydarzeniach przez internet. Ale obiecuje sobie to dziś przy świadkach (to skuteczna metoda, coś jak z rzuceniem fajek), że niedługo złamię ten zaklęty krąg i ruszę na zakupy w teren. Jednak tym razem było jeszcze tak jak na zdjęciu poniżej J 


To tyle o moich wynurzeniach z granicy teorii psychologii zakupów J Jednak, w jaki sposób bym nie brał udziału, to elementem tego bloga są relacje z aukcji, ponieważ pragnę podzielić się swoimi spostrzeżeniami i komentarzami, co do asortymentu monet SAP będących w ofercie, cenach jakie zostały osiągnięte oraz innych istotnych spraw widzianych z punktu widzenia amatora srebrnych monet Stanisława Augusta Poniatowskiego. Teraz oceniam, że te wpisy nie maja jakiegoś większego merytorycznego sensu, ale zapewne za 20 lat miło mi będzie to przeczytać, więc …piszę i piszę J Dotychczas ukazały się dwie takie relacje i obie były związane z aukcjami WCN, więc teraz kolej na drugi pod tym względem podmiot w polskim świeci kolekcjonerskim.

Na początek wypada napisać, że imprezy aukcyjne organizowane przez Antykwariat Numizmatyczny Michała Niemczyk cieszą się zasłużenie wyjątkową estyma w kolekcjonerskim świecie. Duzy wpływ na taki stan rzeczy, miała pierwsza aukcja zorganizowana przez śp. Pawła Niemczyka 23 października 2010 roku. Inauguracja wypadła okazale, okazy zebrane i wystawione na te aukcje zachwyciły a ceny osiągnięte przez wiele z nich do dziś nie zostały pobite. Nie ma to jak zacząć z przytupem – taki był właśnie początek imprez organizowanych przez ten dom aukcyjny. Przez te 6 lat co do zasady, nie zmieniło się podejście, czyli utrzymana została wyjątkowa dbałość o detale z których zasłynął pierwszy organizator . Stąd chwalebne podejście jakościowe, które góruje nad ilościowym, przekłada się na w sumie niewielką liczbę zorganizowanych imprez.  Dla mnie osobiście poprzednie aukcje nie były szczęśliwe. Brałem udział dawno temu w jednej z nich, jednak nie udało mi się wylicytować żadnej monety. Zawsze zamiast starać się coś kupić raczej zadowalałem się obcowaniem z fotografiami i opisami rzadkich i pięknych monet, w tym wielu SAP, które interesowały mnie najbardziej. Towar był pierwszej, jakości a ceny nie zachęcały. Od jakiegoś czasu postanowiłem coś zmienić w swoim podejściu do zbieractwa i oprócz gromadzenia kolejnych okazów w II/III stanie zachowania, uważam że czasem warto pokusić się, o jakiś piękny okaz, słowem - ozdobę kolekcji. Stąd zainteresowanie do aukcji domu aukcyjnego Niemczyk powróciło. Jednak w ostatniej aukcji oznaczonej numerem 9 nie uczestniczyłem, gdyż dodano kolejny element elitarności temu wydarzeniu i do wyjątkowego piękna prezentowanych monet doszło jeszcze to, że były dostępne tylko w slabach. Ja, jako amator monet historycznych polski królewskiej, bardzo cenie sobie bezpośrednie obcowanie z monetą – a po ludzku – lubię je po prostu dotykać palcami (dobra powiem to, macać J), zmierzyć, zważyć i generalnie poczuć w dłoniach, stąd jestem raczej niechętny umieszczaniem ich w tak zwanych „trumnach”. Czasem jak jest okazja cenowa, kupię jednak i tak zapakowany egzemplarz, jednak pierwsze, co robię, kiedy trafi do mnie to uwalniam go z tego okropnego szczelnego plastikowego opakowania. Cos jak film „Uwolnić Orkę” J Wiem, że wielu amatorów monet historycznych ma podobne podejście, więc jest to jakaś większa sprawa. Przy tym wszystkim, co napisałem powyżej, jestem jednak obiektywny i doceniam korzyści, jakie płyną z praktyk gradingowych. Jednak to nie czas i miejsce żeby o tym pisać, nie chciałby mieszać uznanego domu akcyjnego z moimi smutnymi raczej wynurzeniami na temat handlu i inwestowania w numizmatykę. Obiecuję, że ten temat pociągnę już wkrótce w osobnym wpisie. A teraz nie odbiegam zbyt daleko od pięknych numizmatów i wracam do moich refleksji na temat 10 jubileuszowej aukcji. 

Aukcja nr 10 jak wskazuje sam tytuł, reklamowana była szeroko w środowiskach kolekcjonerskich, jako jubileuszowa.  Jubileuszowa, więc i jako wyjątkowa, taka na która się czeka z zapartym tchem, ponieważ zgromadziła wyjątkowe i starannie wyselekcjonowane numizmaty, których oferta będzie prawdziwą ucztą dla kolekcjonerów. Trafiła do mnie ta oferta. Od uzyskania dostępu do oferty do rozpoczęcia sprzedaży czasu było dużo, więc postanowiłem powoli i metodycznie przeanalizować katalog dostępny na stronie aukcjonera. Oczywiście spodziewałem się tego, że „będzie grubo” jednak na początku najbardziej interesowało mnie czy znów będą slaby czy „normalne” monety. Drugim ważnym punktem programu było oczywiście zorientowanie się jak szeroka jest oferta monet SAP, czy są jakieś, które szczególnie mnie zainteresują w kontekście tego, czy na jakaś z nich jest w moim zasięgu finansowym i może spełniać role ozdoby kolekcji. Od początku, pełna oferta zawierała 519 pozycji wystawionych do sprzedaży, na które składały się przekrojowo wszystkie główne rodzaje, które zwykle znajdują się w sprzedaży na aukcjach numizmatycznych. Wiec obok monet antycznych, średniowiecznych i tych, które najbardziej mnie interesowały, czyli polski królewskiej była tez oferta monet II i III RP oraz nawet PRL. Oczywiście nie zabrakło też monet „luźniej” związanych z naszym krajem, państw sąsiednich a nawet trafiło się kilka egzotycznych. Były tez banknoty, falerystyka oraz okazja do uzupełnienia biblioteki numizmatycznej. Słowem wszystko „po Bożemu”. Ile wśród tych okazów było srebrnych monet Stanisława Augusta Poniatowskiego?  Otóż musze przyznać, że nie była to jakaś wielka i powalająca ilością numizmatów oferta. Ledwie 24 sztuki srebrnych monet obiegowych z mennicy warszawskiej. Nie były to jakieś przypadkowe monety jednak trzeba obiektywnie napisać tez, że akurat oferta SAP nie była tez jakaś wyjątkowo piękna, niewiele z tego jubileuszowego podejścia trafiło akurat w ten okres. Trzeba oczywiście dodać, że aukcje pewnie należy oceniać, jako całość, a tam było wiele pięknych i jak się później okazało mega kosztowanych numizmatów. Jednak mój okres był jakiś taki „miałki”, co przekonało mnie, że być może mam szanse cos kupić i podejmę rękawice i stanę w szranki. A co, kto bogatemu zabroni J ???

Wracając do oferty monet SAP, to jak to u Niemczyka, większość stanowiła „moneta gruba i droga”, czyli talary i półtalary. Złotówek i srebrnych drobiazgów, które stanowią dla mnie główny cel zakupowy nie było zbyt wiele. A z tych, co były w ofercie większość już szczęśliwie udało mi się kiedyś zgromadzić. No może nie wszystkie tak piękne i w takim dobrym stanie jak na tej aukcji, ale „znów nie tam jakiś złom”, więc jak dla mnie wystarczy. Na co mocniej zabiło mi serce? Otóż pomyślałem, skoro są w ofercie „grubasy” (tu przepraszam Augusta III za wykorzystanie jego pseudonimu J) i to raczej w dostępnych dla zwykłych amatorów mocno obiegowych stanach, to może pokuszę się o jakiegoś ładniejszego talara, bo w sumie dawno już żadnego nie zdobyłem.  Spośród oferowanych do sprzedaży 3 sztuki talarów zaznaczyłem sobie wstępnie, jako „obiekty obserwowane”. Pierwszym z nich był nie najpiękniejszy talar „zbrojarz” z 1766 roku w odmianie, której akurat nie posiadam. Przyznam, że skusiła mnie stosunkowo niewygórowana cena wywoławcza wynosząca 2 tysiące złotych. Choć w sumie stan monety nie powalał i raczej nie nastawiałem się na to, że będę się o niego bardzo starał, jeśli cena wzrośnie. Kolejny talarek to ten z 1773 roku z końcówką LITU. Nie mam tego rocznika, cena wywoławcza 3 tysiące mieściła się (ledwo ledwo) w mojej skalali tolerancji. Trzecim muszkieterem talarowym był okaz z 1780 roku. I tu ciekawostka, monet była w slabie, więc zakładając optymistyczny scenariusz mógłbym kolejną monetę uwolnić z tego opakowania. Cena wywoławcza 4 tysiące nie była niska, ale postanowiłem ją zaznaczyć, jako potencjalny cel aukcyjny. Zatem mamy już 3 talary, z których każdy by się mi przydał do powiększenia zbioru, jednak nie była to jakaś I Liga i miałem tego mocną świadomość. 

Znacznie ciekawiej było dalej, kiedy rozpocząłem oglądać wystawione półtalary. Akurat ostatnio miałem dużego smaka na ten nominał, ponieważ mam ich najmniej ze wszystkich nominałów SAP, które zbieram i jakoś za nimi zatęskniłem. Trochę to głupie, ale takie są niestety fakty. Stąd uznałem, ze może już czas to zmienić i rozpocząłem poszukiwania potencjalnej ozdoby mojej kolekcji. Z pięciu monet półtalarowych wystawionych do aukcji, dwa zaciekawiły mnie szczególnie, głównie, dlatego że były to bardzo urodziwe egzemplarze. Obie wystawione za jednakowa kwotę, po całe 5 tysięcy złotych. Uznałem, że to może być ozdoba (jak się później okazało nie byłem sam w tym zachwycie J) i obrałem je obie, jako swój potencjalny cel zakupowy. Pierwsza z nich to przepiękny okaz z 1782 roku w stanie ocenionym na 1 minus.
Druga równie piękna sztuka z roku 1783 z tym charakterystycznym wizerunkiem królewskim. Cudo też ocenione na I minus, więc praktycznie bez obiegowa sztuka. Pomyślałem, że kupić jedną z nich za rozsądną cenę byłoby świetnie. Ale mierzyłem siły na zamiary, dysponowałem limitem aukcyjnym w wysokości 10 tysięcy złotych, ale nie planowałem go przekraczać a najlepiej to …nawet wykorzystywać w pełni.
Ostatnia grupa monet, którymi byłem zainteresowany to dwuzłotówki i złotówki wystawione w okrągłej ilości, 10 sztuk. Listę zaczynały dwie sztuki z 1768 w odmianie F.S. w generalnie bardzo ładnych stanach. Jak wiadomo to dosyć popularny rocznik dwuzłotówek, który dodatkowo charakteryzuje się naprawdę wieloma wariantami (w tym cześć jeszcze czeka na opisanie na moim blogu). Planuje to zrobić w niedalekiej przyszłości, więc zaznaczyłem sobie obie sztuki wstępnie, jako ciekawe. Porównałem je z moimi i uznałem, że mimo tego, że są ładniejsze to jednak prawdopodobnie żadna z nich nie może zostać ozdobą mojej kolekcji i ruszyłem dalej.  Monetą, która zatrzymała mnie na dłużej był egzemplarz z roku 1770, ciekawy rocznik, który bardzo rzadko pojawia się w sprzedaży a dodatkowo trafił się ładnie wybity egzemplarz ze zdrową patyną, a ja po latach zakupów doszedłem do wniosku, że właśnie preferuje takie numizmaty… Preferować to nie znaczy, że będzie mnie stać żeby ją kupić, ale zaznaczyłem ją i na te chwile po półtalarach była moim faworytem.  
Kolejną monetą była dość ładna dwuzłotówka z 1775 roku. Zainteresowała mnie, szczególnie, że organizatorzy aukcji postarali się uwypuklić odmianę, co mogłoby wskazywać na to, że ten zabieg może dodatkowo podbić cenę.  Nie mam dwójki w tym roczniku, jednak wygląd monety miał pewne mankamenty, które zdecydowały, że „posadziłem monetę na ławkę rezerwowych”.  Kolejne ciekawe dwie dwuzłotówki były z roczników 1782 i 1784. Stan nawet OK., dwójka z minusem moim zdaniem całkiem sprawiedliwa. Roczniki ciekawe i raczej rzadkie w sprzedaży, więc całkiem ciekawa oferta. Ostatnią 8-groszówką z kręgu moich zainteresować była dwuzłotówka z 1795 roku, która kusiła praktycznie bez obiegowym awersem. Niestety z powodu jakiegoś błędu w katalogu nie mogłem wyświetlić większego zdjęcia rewersu, a na stronie monety widniały tylko 2 awersy (zdjęcie obok) więc wzbudziło to moją czujność. Muszę przyznać, że traktowałem te monetę tylko, jako okaz do oglądania, ponieważ spodziewałem się, że o „stan 1” powalczą pewnie grubsze ryby ode mnie. Pisałem niedawno o tym roczniku, więc ograniczyłem się tylko do sprawdzenia, jaka to odmiana rewersu i wyszło na to, że ta rzadsza bez przebicia cyfry daty z 1794 na 1795. W każdym razie za cenę wywoławczą to bym ją chętnie przytulił J

Ostatnie trzy srebrne monety SAP w ofercie jubileuszowej aukcji stanowiły złotówki. O ile pierwsza reprezentowała najpopularniejszy wczesny rocznik 1767, dodatkowo w odmianie „z dużymi orłami”, która króluje w sprzedaży. Jedno, na co zwróciłem uwagę to slab z ocena MS oraz to, że jej stan mimo tego, że znacznie lepszy od egzemplarza, jaki mam w zbiorach był mocno „popsuty” przez justunek. Niestety te roczniki już takie były i trafić fajna sztukę za rozsądna cenę bez justunku niszczącego napisy otokowe, czy królewski wizerunek jest dosyć trudno. W efekcie nawet nie zdecydowałem się dodać jej do moich obserwowanych potencjalnych celów zakupowych. Kolejne dwie były maksymalnie ciekawe i to głównie z racji ekstremalnie niskich nakładów. Złotówki z 1773 i 1774, to naprawdę COŚ dla zbieracza monet Poniatowskiego. Oczywiście obu nie posiadam i ich zdobycie dopiero przede mną J Pierwszym krokiem było odrzucenie tej z 1773 z uwagi na słaby stan zachowania, oceniony moim zdaniem właściwie na „IV”. Znając się już trochę na rzeczy spodziewałem się, że ta moneta mimo słabszego stanu i tak ze swoja ceną poszybuje w kosmos, ponieważ ten rocznik praktycznie w ogóle nie pojawia się w sprzedaży a z uwagi na ekstremalnie niski 5-cio tysięczny nakład, druga szansa na zakup mogła się mi szybko nie trafić. Moim zdaniem numizmatyka jest jednak zabawa dla osób cierpliwych, takich trochę „długodystansowców”, stąd uznałem, że kiedyś w dalekiej przyszłości jeszcze trafi mi się jakaś miła okazja na ładną monetkę z tego rocznika. Zapisałem sobie zdjęcie i postanowiłem śledzić losy tej monety. Optymizm to oprócz cierpliwości druga ważna cecha J.  Z kolei druga z nich z 1774 roku była wyraźniej mniej zniszczona obiegiem, jednak ocena awersu na stan II, jaki zaproponowali nam organizatorzy moim zdaniem świadczyła o pomroczności jasnej w chwili podejmowania tej decyzji. Wiemy z historii Prezydentów RP (i ich rodzin) jak ta choroba podstępnie pojawia się znikąd i jak szybko się ulatnia bez śladu, stąd uznam to za chwilową słabość J. Moim zdaniem bardziej adekwatna byłaby ocena (maksymalnie) III z plusem. Ale co znaczy moje zdanie w wielkiej numizmatyce?  Nic, jest jak puch marny, – więc tylko zanotowałem to sobie w „uwagach”. Cena wywoławcza w wysokości 500 złotych była bardzo atrakcyjna, więc i ja się na ta atrakcje złapałem i dodałem ją sobie, jako potencjalny ce ataku. Ciekawe, że obie osiągnęły taka samą cenę, jak siostry bliźniaczki J
Oczywiście później w wolnych chwilach, jakich było wiele od czasu opublikowania katalogu do rozpoczęcia aukcji, jeszcze wielokrotnie wchodziłem na stronę internetową, przeglądając i analizując ofertę. W tym czasie na spokojnie, dokładnie oglądałem monety, analizowałem odmiany i warianty, porównywałem z dostępnym materiałem … a przez to zmieniałem swoje pierwotne wybory. W efekcie lista moich typów znacznie zmalała i nastawiłem się praktycznie tylko na jedną z monet. Dodatkowo napisze, że swoje obcowanie z numizmatyką nie ograniczyłem tylko do okresu SAP, ale z dużym zainteresowaniem obejrzałem cała ofertę. Było tam wiele cudownych numizmatów z okresów lub dziedzin, które kiedyś czasem nawet zbierałem a teraz już tego nie robię. Aukcja jubileuszowa była najeżona prawdziwymi rodzynkami i dla każdego amatora zapewne znalazło się tam wiele obiektów uwielbienia.  Mnie najbardziej oszołomiła niezwykle bogata oferta monet z okresów Władysława IV Wazy i Jana Kazimierza. Boże, czego tam nie było: donatywy, portugały, dukaty, talary w tym medalowe, słowem istne cuda królewskiej numizmatyki. Z drugiej strony cieszyłem się, że nie musze zastawić domu-samochodu-i nerki, żeby kupić sobie jedną z nich J Jak kiedyś wygram w Totka (wcześniej musze kiedyś w niego zagrać), to być może do okresu SAP dodam sobie jakiś dodatkowy. Na te chwile jednak nie jestem dla amatorów pozostałych okresów polski królewskiej żadnym zagrożeniem, co ilustruje na zdjęciu poniżejJ

Ok., wracajmy do dnia aukcji. Kiedy „nadejszła ta wiekopomna chwila” i rozpoczęła się impreza, byłem spokojny i zdecydowany na pozyskanie swojej ozdoby kolekcji. Określiłem jednak przy tym pewną granicę finansową. Tu trzeba dodać, że granica ta była irracjonalnie wysoka. Ale taka być musiała, bo tak zakładał mój plan. W końcu w miałem za zadanie pokonanie podczas licytacji nie tylko kolekcjonerów okresu SAP takich jak ja, ale też całą rzeszę inwestorów, którzy (jak zakładałem nie bez racji) z pewnością będą chcieli zapuszkować „moją ozdobę” w obrzydliwy plastikowy slab. W efekcie po kilku nieudanych aukcjach (w tym opisanej ostatnio WCN), tym razem wróciłem z tarczą. Co prawda biedniejszy o sporą kwotę biletów Narodowego Banku Polskiego ale jak w tytule, kto bogatemu zabroni J ? Po chwili nadeszła refleksja i pomyślałem (znów ten optymizm), że przecież nie zbieram banknotów ani też okres średniowiecza, choć ciekawy, nie jest mi jakoś specjalnie bliski…, więc stosunkowo bez żalu rozstałem się z plikiem podobizn Władysława Jagiełły. W zamian mogłem ściskać ją, mój ozdobnik kolekcji. Co prawda ozdoba nie była wielka, bo przybrała postać niewielkiej dwuzłotówki z 1770 roku. Nie bierzcie proszę ze mnie przykładu, jeśli chodzi o licytacje, widzieliście przecież na zdjęciu powyżej, z jakich to rad od uznanych „osiedlowych speców” korzystam J A na serio, jestem jednak zdania, że budując swoją kolekcję,  raz na jakiś czas warto o odrobinę szaleństwa na zakupach J. To tyle na dziś, już niedługo kolejna aukcja, więc coś tam znów napiszę.

We wpisie wykorzystałem zdjęcia monet i materiały z 10 Jubileuszowej Aukcji Antykwariatu Michała Niemczyka oraz zdjęcia wyszukane usługa Google Grafika z serialu komediowego telewizji Polsat „Świat według Kiepskich”.

środa, 16 listopada 2016

Złotówka z 1792r, czyli mason Brenn wyłazi spod mennicy

Dziś proponuję pozostanie przy nominale jaki opisywałem ostatnio, jedyna modyfikacją będzie tylko przeniesienie się o 25 lat do jednego z kluczowych okresów dla losów I Rzeczpospolitej. Rok 1792 był rokiem szczególnym, w którym to trwała zażarta wojna z Rosją i Konfederacją Targowicką o obronę polskiej państwowości widzianej wówczas przez patriotów, jako obronę dokonań Sejmu Czteroletniego. Jednak dziś to nie walka będzie tłem naszych numizmatycznych poszukiwań, wrócę do tego tematu przy okazji opisywania jakiegoś innego nominału monet SAP w tym roczniku. W tym artykule skupimy się zbadaniu roli, jaką dla rozwoju ówczesnej Polski w II połowie XVIII wieku mogli odegrać (lub nawet odegrali) tajemniczy…masoni. A zrobimy to na przykładzie jednego z nich, który jest nam doskonale znany z monet Stanisława Augusta Poniatowskiego.

Każdy, kto zna, choć trochę aktualny stan wiedzy katalogowej na temat złotówek SAP, kiedy widzi artykuł o monecie z 1792 roku może już na wstępie zakładać, że będzie to wpis wyjątkowo nudny. I to nudny jak „flaki z olejem”… no, bo co tu wiele można napisać o monecie znanej z wyjątkowo dużego nakładu i dodatkowo występującej tylko w jednaj odmianie. Podobnie, nie zagłębiając się mocniej w historię można powiedzieć o polskiej masonerii w epoce Oświecenia. Niby wielu słyszało, że byli i coś tam robili… a raczej wypadałoby powiedzieć, że raczej knuli coś po kątach w wielkiej tajemnicy. Czyli generalnie bujdy na kiju na poziomie „Żydów i cyklistów” służące niegdyś do straszenia małych dzieci. Nic bardziej błędnego. Dziś chcę to trochę karkołomnie połączyć i w jednym artykule pokazać jak wiele jest ciekawych historii ukrytych w czasach i w monetach SAP. Po pierwsze, do jedynej aktualnie znanej i opisanej odmiany złotówki z 1792 roku dodam za chwilę „tę drugą”, plus oczywiście dołączę swoje tradycyjne badania i pomiary. A po drugie wspólnie  odkryjemy (tak, bo ja tez wiem o tym niezbyt wiele) kilka masońskich tajemnic z loży Trzech Braci na Wschodzie Warszawy do której należał Efriam Brenn zarządca mennicy w Warszawie. Tylko wyjątkowemu zbiegowi okoliczności można przypisać fakt, że złotówka w 1792 roku nie wyglądała jak ta poniżej J

Jak zwykle zacznijmy od końca, czyli od naszego menniczego bohatera. Nie ma niestety zbyt wielu dostępnych informacji na jego temat. Te, które są w większości notują występowanie jego inicjałów, czyli znanego nam „E.B.” na rewersach wszystkich monet Stanisława Augusta Poniatowskiego w latach 1774-1792. Efraim von Brenn urodził się (około) roku 1741 nie wiadomo gdzie, ale raczej nie w Polsce. Był szlachcicem niemieckim wykształconym w technikach menniczych. Do załogi mennicy w Warszawie Brenn dołączył w czerwcu roku, 1772 jako mincerz. Pierwotnie miał być probierzem w mennicy w Grodnie, którą planowano otworzyć w 1772 roku. Jednak nic z tych planów nie wyszło i Ephraim został zatrudniony w Warszawie. Miał już wówczas 30 lat, zatem gdy objął to odpowiedzialne stanowisko musiał mieć już odpowiednią praktykę w zawodzie. Jak wiemy wardejn (niemieckie określenie dla probierza) był głównie odpowiedzialny, za jakość stopu metali przygotowanego do bicia monet. Wydaje się, że w XVIII wieku proces uzyskiwania określonej próby srebra a dalej uzyskiwanie powtarzalnej, jakości materiału potrzebnej do bicia monet według określonych w ustawach menniczych zmiennych nie był zadaniem łatwym. Kiedy analizuje się nawet „z grubsza” procesy chemiczne, jakie ówcześnie wykonywano w mennicy, aby otrzymać materiał gotowy do bicia, to dochodzimy do wniosku, że trzeba się było naprawdę posiadać sporą wiedzę z pogranicza chemii i fizyki a dodatkowo… bardzo się postarać J. Widocznie nasz Efraim starał się wyjątkowo dobrze i raz za razem udowadniał swoją wartość, bo w roku 1774 przyjął obowiązku głównego mincerza mennicy po Antonim Partensteinie. I tak właśnie Epraim Brenn został kierownikiem technicznym mennicy królewskiej w Warszawie i trwał na tym stanowisku aż do swojej śmierci w 1792 roku. Nie popełnił przy tym błędów swoich poprzedników na tym stanowisku, którzy pracując realizowali przy okazji swoje „prywatne interesy”. Z nieśmiertelnej publikacji Mieczysława Kurnatowskiego „Przyczynki do historyi medali i monet polskich” wiemy, że jedną z pierwszych decyzji nowego zarządcy mennicy było wystąpienie z żądaniem do Komisji Menniczej sprawującej nadzór nad działaniem zakładu o ustanowienie normy „0,5% złota i srebra na odpadek” …gdyż komisja żąda od mennicy bardzo „dokładnej i czystej roboty” a to bez strat nie będzie możliwe. Widać od razu, że facet znał się na rzeczy i miał praktyczne podejście J Nie znam decyzji komisji, ale zakładam, że była pozytywna, gdyż Eprhraim Brenn przez kolejne 18 lat wiernie służył królowi i nowej ojczyźnie nadzorując wszystkie przedsięwzięcia techniczne i technologiczne warszawskiej wytwórni. Że służył „wiernie” można wywnioskować na przykład ze śladu tej służby, jaki zostawił w roku, 1779 w którym to doniósł królowi o malwersacjach, jakich w mennicy dopuścił się były pracownik niejaki Schroeder. Na inne źródła opisujące działalność Brenna nigdzie nie natrafiłem. Można, zatem domniemać, że nie był postacią kontrowersyjną, dobrze wykonywał swoje obowiązki i nie skupiał na sobie zbytniej uwagi. Można się zapytać, co było nie tak z tym Niemcem? Otóż moim zdaniem to dowód na to, że byli na tym świecie też „dobrzy ludzie od czarnej roboty”, którzy niezależnie od narodowości, wiary i przekonań starają się swoją postawą dawać świadectwo i pracować najlepiej jak potrafią. Efraim nie był Polakiem ani nawet nie był katolikiem. Należał do licznej niemieckojęzycznej załogi mennicy, nie mam żadnych danych na to by stwierdzić, że w ogóle posługiwał się językiem polskim. Zapewne po wielu latach życia w Warszawie znał nasz język, ale w każdym razie na monetach za jego czasów go nie używano. Dalej, Brenn był luteraninem, czyli protestantem jak być może nawet większość ówczesnej niemieckojęzycznej warstwy społecznej w Warszawie. Tu, zatem też nie wpisywał się w katolicki kanon obowiązujący w naszym kraju.  Jak więc taka osoba pełna ograniczeń jak Brenn mogła kształtować swoja pozycję i wpływać na swoje losy w obcym polskim środowisku?

To dobre pytanie. Dziś mamy globalne media. Jednym z nich jest na przykład internet, w którym możemy według woli i pomysłu wyrażać swoje poglądy niezależnie od tego, kim jesteśmy. Wcześniej, zanim nasz świat stał się globalną wioską służyły do tego różne związki i organizacje, które skupiały ludzi o zbliżonym światopoglądzie, dając płaszczyznę do działania w swoich ramach. W drugiej połowie XVIII wieku, żeby czuć się prawdziwie wolnym trzeba się było odpowiednio urodzić. W tych czasach to „urodzenie” było decydującym czynnikiem charakteryzującym człowieka i kształtującym otoczenie, w jakim będzie dalej żył. Ponieważ jak wiadomo ludzie są różni teraz i bywali też różni wcześniej, nie jest dla nas tajemnicą fakt, że jeśli ówczesny człowiek nie dysponował odpowiednim potencjałem, predyspozycjami i charakterem, ale jednak los sprawił, że urodził się w uprzywilejowanej warstwie społeczeństwa, jako szlachcic – to nie miało to większego wpływu na rolę, jaka był zmuszony (lub chciał) pełnić w społeczeństwie. Stąd „na skróty” można dojść do wniosku, że tak wielu wówczas było sprzedajnych magnatów, niemoralnych biskupów, narwanych szlachciców, ograniczonych umysłowo wysokich urzędników, którzy sprawowali odpowiedzialne funkcje mimo swojego „nieprzystosowania”. Ale i na ten defekt społeczny wymyślano rozwiązania. Jednym z takich XVIII wiecznych wynalazków, jako remedium na rządy „nieprzystosowanych urodzonych” była wówczas właśnie Loża Masońska. Organizacja, która w zamyśle miała za zadanie skupiać elitę społeczeństwa. Elitę jednak nierozumianą, jako tych najlepiej urodzonych i najbogatszych, ale raczej śmietankę intelektualistów, która w ramach swoich struktur mogłaby wpływać na kierunki rozwoju społeczności. Była to wiec tak zwana dzisiaj „grupa trzymająca władzę”. Definicje nurtu wolnomularstwa są różne, ale większość zawiera w sobie określenia „międzynarodowy ruch”, „duchowe doskonalenie” oraz „braterstwo ludzi różnych narodowości, religii i poglądów”. Nie jestem znawcą tajemniczych struktur i obrządków lóż masońskich, ale co do zasady widzę pozytywną wartość, jaka mogła wynikać z działania w jej strukturach, szczególnie w burzliwej II połowie XVIII wieku w Polsce, kiedy to jak kania dżdżu potrzebowaliśmy światłych przywódców, gdyż państwowość i niepodległość wisiała na włosku. Pozwolę sobie zacytować definicję z publikacji Witolda Sokały, którą autor rozpoczął publikacje „Wolnomularstwo i polityka” na stronie wszystkoconajwazniesze.pl: „Wolnomularstwo. Inaczej: masoneria, Sztuka Królewska lub – bardziej uczenie i egzotycznie, bo po łacinie – Ars Regia. Zdaniem wielu: tajemnicza i groźna sekta, realizująca ambitne plany polityczne, zwalczająca Kościół katolicki, przygotowująca grunt pod powstanie rządu światowego lub nawet inwazję z Kosmosu. W opinii innych: zacny ruch filozoficzno-etyczny, promujący samodoskonalenie i duchowy rozwój jednostki, stanowiący syntezę tego, co w dorobku naszej cywilizacji najszlachetniejsze. A może, jak nieco złośliwie twierdzą niektórzy: ani jedno, ani drugie, tylko nieszkodliwe towarzystwo wzajemnej adoracji, pozwalające starszym wiekiem damom i dżentelmenom miło spędzać wieczory…?”

Obok ilustracja (autor nieznany) przestawiająca inicjację nowego członka loży w XVIII wieku. Jak można przypuszczać, loża masońska była całkiem ciekawą alternatywa dla naszego bohatera. W 1775 roku Efraim Brenn wstąpił w szeregi loży Trzech Braci na Wschodzie Warszawy.  Z informacji dostępnych w intrenecie wiemy, że była to polska loża wolnomularska, która została założona w 1744 roku przez Andrzeja Mokronowskiego i Stanisława Lubomirskiego. Już sami założyciele gwarantują odpowiedni poziom struktur i członków. Mokronowski pełnił wiele urzędów państwowych jeszcze za króla Augusta III. Na sejmie konwokacyjnym, który wybrał Stanisława Augusta Poniatowskiego na nowego władcę, sprzeciwił się temu i towarzyszącej temu interwencji rosyjskiej i został zmuszony do emigracji. Po powrocie 1768 roku pojednał się z królem i do śmierci aktywnie działał w strukturach władzy I Rzeczpospolitej. Drugi założyciel loży, magnat Lubomirski działał w Familii Czartoryskich i odgrywał ówcześnie bardzo znaczne role w życiu politycznym kraju. Piastował takie funkcje jak marszałek wielki koronny, komisarz komisji skarbowej czy też działacz opozycji na sejmie rozbiorowym w 1773-75. Działał w otoczeniu króla na rzecz oporu przeciwko Rosji i porozumieniu z Konfederatami Barskimi i Francją. Można, zatem powiedzieć, że obaj założyciele byli aktywnymi uczestnikami życia społecznego, szlachcicami, którzy powołani na odpowiedzialne funkcje państwowe działali na rzecz jak najlepszego wypełnienia swoich obowiązków. Obaj byli w pewnym okresie życia związani z Francją i to stamtąd z pewnością przynieśli do kraju idee wolnomularstwa. Zaszczepili ten nurt reklamując go, jako lek na niekompetencję i prywatę toczące nasz kraj. Loża, jaką założyli obaj w 1744 roku nie od razu zyskała wymierny wpływ społeczny i odpowiednich członków, co sprawiło, że z czasem podupadła. Dopiero w roku 1769 została reaktywowana i utrzymała się już na dobre. Co ciekawe w kontekście Efraima Brenna, loża Trzech Braci na wschodzie Warszawy była otwarta właśnie dla prac w języku niemieckim a jej mistrzem, czyli przywódcą był słynny hrabia Alojzy Fryderyk Bruhl. Hrabia znany z tego, że jako syn swego słynnego ojca, pierwszego ministra i faworyta króla Augusta III - był zapalonym żołnierzem, wielkim polskim patriotą oraz posiadał również inne, nietypowe dla generała artylerii talenty takie jak poetycki, pisarski, aktorski J Ot człowiek renesansu w epoce oświecenia. To właśnie młodego Bruhla w roku 1762 zaatakował na sejmiku ówczesny poseł Stanisław Antoni Poniatowski (nasz późniejszy król SAP i członek loży masońskiej) za to, że nie ma prawa zasiadać w izbie poselskiej gdyż nie jest polskim szlachcicem. Jak to historia zatoczyła koło można się przekonać już w 1764 roku, kiedy Bruhl poparł elekcję króla, Stanisław August Poniatowski odwdzięczył się uznaniem go za polskiego szlachcica i potwierdzeniem ważności urzędów, jakie piastuje. Jako mistrz wolnomularski dbał już nie tylko o swoja karierę i wojskowe pasje, ale również aktywnie działał na rzecz państwa polskiego i jego społeczności. Potwierdzeniem tych słów niech będzie ufundowanie przez hrabiego budowy kanalizacji w Warszawie, założenie straży pożarnej, wytwórni prochu i kul (do jego ukochanych armat) na potrzeby polskiej armii. Znany był tez ze swojej dobroczynności zakładając na przykład pierwszy dom ubogich w Warszawie czy tez pierwsze ambulatorium dla ubogich, w których prowadzono masowe szczepieni na ospę. Według informacji, jakie znalazłem na stronie ciekawostkihistoryczne.pl w publikacji „Wszystko, co chciałbyś wiedzieć o polskich masonach, ale boisz się zapytać” Agnieszka Bukowczan-Rzeszut pisze : „Stanisław August Poniatowski wstąpił do loży warszawskiej „Pod trzema hełmami” w 1777 r. Został „Kawalerem Róży Krzyżowej” w siódmym, najwyższym stopniu wolnomularskim. Wniósł za to symboliczną opłatę 76 i ½ dukata. Nie krył się z członkostwem w tajemniczej organizacji: zachowywały się dokumenty skrupulatnie odnotowujące akces do loży. W murach zamku Poniatowski wciąż był Poniatowskim. W loży jednak przyjął zupełnie nowe, zakonne nazwisko: Salsinatus eques a Corona vindicata.W ślady monarchy poszedł cały niemal dwór. Prymas Gabriel Podoski nie tylko ochoczo zgodził się zostać masonem, ale też pożyczył swoje srebra stołowe na wolnomularską uroczystość pod przewodnictwem króla. W przynależności do loży nie przeszkadzał mu nawet zakaz papieski. Groziła za to ekskomunika.” Jak widać elita nie tylko finansowa, ale i intelektualna pełną gębą J. Tworzy to przeciwwagę dla wizerunku całości szlachty polskiej, jako głównego czynnika utraty niepodległości. Było wiele chwalebnych wyjątków i wrzucanie wszystkich do jednego worka nie zbliża nas do obiektywnej oceny tego okresu.  

Wiele by można pisać o dokonaniach masonerii polskiej w XVIII wieku i jak sądzę byłby to głównie pozytywne informacje. Dlaczego dzisiaj wolnomularstwo traktowane jest jak niebezpieczna sekta z cała przynależną do sekt wrogością? Powodów zapewne jest wiele, a jednym z nich, być może jest ta wyprzedzające swoje czasy postawa społeczna, która promowała braterstwo pomiędzy ludźmi o różnej narodowości, wiary i światopoglądach. Wydaje mi się, że taka postawa nie jest dominująca w społeczeństwie, stąd nigdy nie była dobrze rozumiana przez większość. A jak niezrozumiana to i zwalczana. A jak większość to i demokracja. Do tego dochodzi jeszcze wątek religii, wyznań i kościołów oraz takie „drobnostki” jak nacjonalizm i totalitaryzm. Masoni stali się łatwym wrogiem dla ideologii chrześcijańskiej, bo niby mówią o Istocie Nadrzędnej, ale z drugiej strony nie wiadomo, jaki to „konkretnie” Bóg, „ten nasz” czy jakiś inny. Jak do tego dodamy, ze masoni uważają, że człowiek przez swój rozwój i prace może dorównać Bogu, to mamy cały obraz tego, że wolnomularstwo traktowane jest, jako pewien rodzaj niebezpiecznej herezji. Jak widać jest i było wiele powodów wystarczających żeby przez lata zbudować czarny PR. Przez 250 lat nie udało się masonom przekonać do siebie zwykłych ludzi.  Jak nic można w tym miejscu zacytować nieśmiertelne zdanie, jakie wypowiedział swego czasu premier Jarosław Kaczyński: „żadne krzyki i płacze nie przekonają nas, że białe jest białe a czarne jest czarne” J.  


Wracając jednak do II połowy XVIII wieku i polskich dokonań w tym okresie, to przypomina mi opinia, jaką podobno wypowiedział komunista Karol Marks, który nienawidząc pańskiej Polski i jej szlachty, jako klasy uciskającej robotników – jednocześnie twierdził, że nie zna drugiego takiego przypadku w historii nowożytnej, w którym klasa panująca w imię szeroko pojętego humanitaryzmu i sprawiedliwości społecznej sama zrzeka się części swojej władzy i przekazuje ją warstwom nieuprzywilejowanym. Nie wiem czy opinia Marksa wiele dziś znaczy, ale zakładam, że jako wróg potrafił obiektywnie przyznać i docenić wagę polskiej Konstytucji 3 Maja. Moje wywody zmierzają do tego wniosku, że jest wielce prawdopodobne, że to właśnie działalność ówczesnej inteligencji ponad podziałami w lożach masońskich mogła mieć decydujący wpływ na szczęśliwe porozumienie stron i interesów podczas prac nad ustawą z 3 maja 1791 roku. Kto wie, może właśnie loża była tą platformą, w której XVIII wieczni idealiści mogli wspólnie pracować i skutecznie działać? W każdym razie chciałem dziś tylko dotknąć wątku o masonerii w ilości potrzebnej do dzisiejszego artykułu a wyszła z tego jakaś większa epopeja… Na koniec informacja praktyczna. Na zdjęciu obok prezentuje współczesne stroje masońskie dla obu płci, (co do liczby płci jestem raczej konserwatywny) - więc jeśli ktoś gdzieś kogoś… to już wiemy, z kim mamy przyjemność J


A teraz dość o tym i wracamy do naszego mistrza mincerskiego i jego monet. Zakładam, że aż do śmierci działał w loży doskonaląc się i działając na rzecz społeczności w naszym kraju. W 1791 poważnie zachorował i nie był w stanie wykonywać swoich obowiązków. W związku z nieobecnością Brenna jego obowiązki zarządcy mennicy przejął Karol Adolf Mehling, lecz niedane mu było już umieszczać swoich inicjałów na monetach bitych w Warszawie. W samej końcówce 1791 roku komisja mennicza podjęła decyzję i nakazała rozporządzeniem, żeby zamiast inicjałów mincerza Brenna E.B. na monetach zaczęto kłaść nowe inicjały M.V , M.W. – jako skrót od Mennica Warszawska. Co już nie zostało zmienione do końca działalności zakładu za panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego. Ephraim Brenn umiera 1 marca 1792 roku i zostaje pochowany na cmentarzu ewangelicko-augsburskim w Warszawie. Co jeszcze wiemy o Brennie? Był nie tylko mistrzem menniczym ale także numizmatykiem i kolekcjonował monety, medale oraz rysunki. Był żonaty, gdyż mamy informacje, ze po jego śmierci wdowa otrzymała postanowieniem komisji menniczej, dożywotnią comiesięczną rentę w wysokości 150zł. To nie była jakaś wielka suma w tamtych czasach, ale wystarczająca żeby się samodzielnie utrzymać. Można ją porównać na przykład z pensją, jaka otrzymał nowy zarządca mennicy, który nastał po Brennie. Mehling zarabiał rocznie 10 200 złotych (pensja + dodatkowy bonus za nieskazitelną 25 letnią służbę), co daje przychód na poziomie około 850 złotych miesięcznie. Jak widzimy było to aż 5,5 razy więcej niż renta dla wdowy.

Ok., wiemy już wiele o tytule dzisiejszego wpisu. Poznaliśmy Efraima Brenna, znamy rolę, jaką pełnił w warszawskiej mennicy oraz jego przekonania, wiarę i masońskie inklinacje. To, o co chodzi z tym „wyłażeniem spod mennicy”. Otóż właśnie to jego „wyłażenie” jest decydującym czynnikiem do napisania tego artykułu. Jak pisałem powyżej podczas choroby Brenna w końcówce 1791 roku zastąpiono inicjały E.B. bite dotychczas na monetach – nowymi M.V. Czy zatem znamy jakieś nominały, które w 1792 roku mają jeszcze „stare” inicjały, jako pamiątka po Brennie.  Łatwo to można ustalić mając pod ręka najnowszy katalog Parchimowicz/ Brzeziński „Monety Stanisława Augusta Poniatowskiego” wydany w tym roku.  Srebrników i półzłotków już wtedy nie bito, więc te nominały odpadają. Sześciogroszówek jeszcze nie znano. Na monetach 10 groszowych, złotówkach oraz na najgrubszych nominałach, jakimi były niezwykle rzadkie dziś półtalary i talary - cały nakład w roczniku 1792 otrzymał inicjały mennicy. Tylko na dwuzłotówkach z 1792 roku inicjały E.B. utrzymały się przez większą cześć roku i w tym roczniku są według katalogu nawet bardziej popularne niż inicjały M.V. Możemy, zatem dostrzec pewną poważną niekonsekwencje w działaniach mennicy i we wprowadzeniu w życie decyzji komisji menniczej o zmianie inicjałów.

A jak było ze złotówkami z 1792 roku w kontekście tych zmian? Otóż katalog mówi jednoznacznie, w tym roczniku występuje tylko jedna odmiana. Opisana w katalogu, jako 22.f (Plage 300, Kopicki 2381), która na rewersie posiada „nowe inicjały” M.V. Ale czy naprawdę nie ma innego wariantu? Poszukując kilka lat temu informacji o monetach polski królewskiej natrafiłem przypadkiem na niezwykłą stronę w intrenecie nazywająca się po prostu „zbiór.com”. Ta strona prezentuje między innymi bardzo bogatą kolekcje monet polski królewskiej i wśród nich właśnie zwróciłem kiedyś uwagę na nietypowy awers złotówki z 1792 roku. Co ciekawe nie byłem w tym „zwróceniu uwagi” sam, gdyż niedawno okazało się, że nasz dobry znajomy „odkrywca wariantu dwuzłotówki z 1795 roku” @TuniaRadom też znał ten wariant. Więcej, nawet zwrócił mi na to uwagę, czy aby ja o tym wiem i czy to kiedyś odpowiednio nagłośnie. W takim wypadku postanowiłem nie czekać zbyt długo i przesunąłem temat z pozycji „ponad 40” na zaplanowanej liście tematów do poruszenia na blogu. Temat awansował o na tyle, że dziś ujrzy światło dzienne. W końcu oczekiwania czytelników bloga należy traktować z należnym szacunkiem J


Powyżej zdjęcie rewersu złotówki i co my tam widzimy. Otóż mamy do czynienia z klasyczną przebitką. Ciekawe jest to, że podczas obiegu na złotówce z tego roku jakoś wyjątkowo na urodzie traci litera „M”, co skutecznie może maskować przebitkę (pokazuje to dokładniej poniżej na zdjęciu), dlatego zalecam szukanie śladów Efraima Brenna dokładnie analizując literę „V” i sprawdzając czy aby czasem nie wyłazi spod niej poprzednio nabita litera „B. Mamy, zatem bez wątpienia nową odmianę, którą na swój użytek opisałem już w swoich zbiorach (też ją posiadam), jako 22.f1?. A teraz zbadajmy skale tego zjawiska i oszacujmy jak wiele powstało takich przebitych monet. W tym celu przeprowadziłem standardowe badania i pomiary na bogatej próbie monet dostępnych aktualnie w sprzedaży oraz tych w archiwach aukcyjnych. Poniżej prezentuje moje ustalenia.

Na próbie 134 monet stwierdzam i "odkrywam Amerykę", że wariant z przebitymi inicjałami intendenta mennicy jest aż o 20 razy rzadsza niż ta standardowa.

REWERS
WARIANT 1
WARIANT 2
M.V.
M.V. przebite z E.B.
ZŁOTÓWKA z 1792r
95%
5%

Jak widać odmiana z przebitka wystąpiła tylko w ilości 5% badanych monet, co akurat w tej próbie przekłada się na 6 egzemplarzy. Odnosząc rozkład procentowy jaki otrzymaliśmy w badaniu do nakładu całego rocznika 1792, który wynosił aż 2,3 miliona sztuk, możemy wstępnie oszacować jaka ilość monet została przebita.

SZACOWANY NAKŁAD
WARIANT 1
WARIANT 2
M.V.
M.V. przebite z E.B.
ZŁOTÓWKA z 1792r
2 178 947
121 053

Stąd już tylko krok, do wyznaczenia stopnia rzadkości dla nowej odmiany. Podstawowa odmiana złotówki, według najnowszego katalogu monet SAP nie posiada w ogóle stopnia rzadkości. Moje proste badanie potwierdza te tezę, złotówka w tej odmianie jest bardzo popularna i ogólnie dostępna. Z kolei odmiana przebita, zgodnie z wynikami badania jest aż 20 razy rzadsza. Jednak ogromy nakład sprawia, że nawet te „20 razy” teoretycznie przekłada się na ponad 120tysieczny nakład, stąd szacuje jej stopień na R.

SZACOWANY STOPIEŃ RZADKOŚCI
WARIANT 1
WARIANT 2
M.V.
M.V. przebite z E.B.
ZŁOTÓWKA z 1792r
n/a
R

A teraz na koniec standardowe zestawienie obu odmian w roczniku 1792.

ZŁOTÓWKI SAP 1792

27.f – WARIANT STANDARDOWY z inicjałem M.V.
Awers: napis otokowy STANISLAUS AUG.D.G.REX POL.M.D.L.
Rewers: napis otokowy 83 ½ EX MARCA (M.V./4.GR.) PURA COLON: (17-92.)
Szacowany nakład wariantu = 2 178 947
Szacowany rozkład wariantu w nakładzie  = 95%
Szacowany stopień rzadkości = brak stopnia (popularny)


27.f 1?– WARIANT z inicjałem E.B. przebitym na M.V.
Awers: napis otokowy STANISLAUS AUG.D.G.REX POL.M.D.L.
Rewers: napis otokowy 83 ½ EX MARCA (E.B./M.V./4.GR.) PURA COLON: (17-92.)
Szacowany nakład łączny wariantu = 121 053
Szacowany rozkład wariantu w nakładzie  = 5%
Szacowany stopień rzadkości = R

Kończymy na dziś opowieść o popularnej złotówce, mincerzu Brennie i jego masonerii. Pewnie wątek loży wolnomularskiej powróci jeszcze nie raz, być może nawet podczas kolejnych wpisów zahaczających o tematy związane z Konstytucją 3 Maja. Dziękuję za doczytanie do końca J

We wpisie wykorzystałem zdjęcia z archiwum WCN, Antykwariatu Numizmatycznego Michała Niemczyka, ze strony zbiór.com LINK oraz z publikacji Witolda Sokały „Wolnomularstwo i polityka”. Dodatkowo z wyżej wspomnianej publikacji zacytowałem definicje wolnomularstwa, natomiast cytat o masońskiej karierze króla i biskupa zaczerpnałem z publikacji Agnieszki Bukowczan-Rzeszut „Wszystko, co chciałbyś wiedzieć o polskich masonach, ale boisz się zapytać”. Wiedzę o losach Efraima Brenna czerpałem z publikacji Mieczysława Kurnatowskiego „Przyczynki do historyi medali i monet polskich”, książki Władysława Terleckiego „Mennica warszawska”. Użyłem tez informacji z internetu dostępnych na portalach Youtube, Wikipedia oraz stronach wszystkoconajwazniejsze.pl.LINK i ciekawostkihistoryczne.pl LINK .