środa, 21 lutego 2018

Aukcja GNDM nr 4, czyli z wizytą „na salonach” hotelu Marriott

Dzień dobry, dobry wieczór J. Witam wszystkich miłośników monet Stanisława Augusta Poniatowskiego oraz numizmatyki królewskiej stęsknionych za tradycyjną relacją z niedawno minionej imprezy aukcyjnej. W sumie można by sądzić, że dawno nic nie pisałem. Ale to nie jest prawda, bo tak naprawdę, to coś tam jednak napisałem, ale nic jak dotychczas w lutym nie opublikowałem na blogu. Okazało się, że pisanie symultaniczne wielu tekstów na raz (mam 9 rozpoczętych artykułów, znajdujących się na różnym etapie pracy) nie jest chyba moim przeznaczeniem. W każdym razie, tamte teksty i tak muszą poczekać, bo przecież była aukcja, stąd nadchodzi czas by ją krótko zrelacjonować z punktu widzenia uczestnika.

Tym razem z rozmysłem dałem wyprzedzić się wszystkim mediom relacjonującym tą ogromną imprezę. Już Damian Marciniak zdążył ją ładnie podsumować z punktu widzenia organizacyjno-biznesowym TU LINKJuż popularny numizmatyczny reporter Krzysztof Jurko na łamach Youtuba zdążył opublikować filmik, by podzielić się swoimi odczuciami z punktu widzenia fachowca TU LINKA kilka dni temu, całość trzydniowej kampanii zgrabnie podsumował Marcin Żmudzin na łamach bloga „Spod Stempla” z punktu widzenia pracownika i pasjonata tematu TU LINKTym samym zakładam, że wszystkie informacje na temat samej imprezy są już każdemu bardzo dobrze znane i dzięki temu mam „czyste przedpole” by w swojej relacji skupić się wyłącznie na monetach SAP i swoich z nimi zmaganiom. Ale zanim do tego przejdę, to nie mogę odmówić sobie skomentowania najgłośniejszego wydarzenia imprezy, jakim był niezwykły koniec licytacji unikalnego tymfa portretowego Jana II Kazimierza z 1664 roku. Mnie także zupełnie zaskoczyła decyzja muzealników z Zamku Królewskiego w Warszawie o skorzystaniu z prawa pierwokupu by wzbogacić zbiory o kolejny ekstremalnie rzadki obiekt. Chylę czapkę przed takim pojmowaniem misji muzeum i pracy, jaką wykonano by w tych trudnych dla kultury i sztuki czasach znaleźć finansowanie dla tego przedsięwzięcia. Ciekawy jestem czy ten precedens znajdzie swoich naśladowców w innych instytucjach i muzea masowo zaczną na aukcjach pozyskiwać monety i medale do swoich kolekcji. To krótkie rozważanie chciałbym zakończyć ilustracją z przymrużeniem oka. Z całkiem możliwym scenariuszem, który może napisać życie już za kilka dni J.
To tyle żartów, a teraz na początek napisze o odczuciach, jakie towarzyszyły mi sprzed imprezą. Najważniejsza informacją jest ta, że była to dla mnie długo wyczekiwana aukcja, na której planowałem pojawić się osobiście by wziąć udział w licytacji. To duża zmiana i taki trochę debiut na salonach. Miałem oczywiście pewne obawy, głównie z cyklu „jak to będzie” i czy wygodnie będzie mi licytować będąc na sali. Z fotela w domu miałem to świetnie przetrenowane, więc świadomie wypełzałem na światło dzienne ze swojej zacienionej strefy komfortu, licząc po cichu, że to nowe, nieznane mi uczucie będzie choćby trochę warte tego mojego „poświęcenia”. Tu oczywiście musze przyznać, że tak do końca to wcale nie rzucałem się na głęboką wodę. Gabinet Numizmatyczny Damiana Marciniaka, to dla mnie firma już nieco zaprzyjaźniona. Ludzie, którzy tam pracują to w zdecydowanej większości pasjonaci, a przy tym tacy „numizmatycznie zakręceni” do tego stopnia, że nie tylko interesy, ale i zwykła rozmowa/kontakt to dla mnie czysta przyjemność. Słowem, organizatorem dzisiaj opisywanego eventu, jest „pika i awangarda” stołecznego rynku monet. Dotychczas moje bezpośrednie kontakty ograniczały się praktycznie jedynie do odbioru zakupionych numizmatów, teraz to się miało zmienić. Byłem nieco podekscytowany zbliżającym się terminem.

Czekając na imprezę, miałem okazje spokojnie przeanalizować ofertę monet Poniatowskiego wystawionych na sprzedaż. Z biegiem czasu coraz trudniej mnie czymś niezwykłym zaskoczyć, stąd od początku moim faworytem była mennicza pruska złotówka z 1766 roku, która dodatkowo oznakowana była rzadką puncą „PG”, którą w XVIII wieku nabijano na falsyfikaty. Takie monety i takie punce, zostały już wcześniej opisane na blogu w artykule dedykowanym pruskim podróbkom srebrnych czterogroszówek, stąd pewne było, że wystawiona moneta to klasyczny „DZIOBAK” J. To był mój zdecydowany faworyt na 4 aukcji i nie kryłem tego zainteresowania. Oczywiście nie samymi fałszywkami żyje człowiek zbierający okres SAP. Miałem okazję przeanalizować całą srebrną ofertę, gdyż organizatorzy byli tak mili by jeszcze na wstępie, skonsultować ze mną prawidłowość własnych opisów monet Poniatowskiego. Oczywiście pomogłem jak tylko potrafiłem i dzięki temu miałem okazję przekazać kilka własnych opinii, które zostały później odzwierciedlone w katalogu. Tu chciałbym też przy okazji podziękować za podlinkowane kilkunastu opisów monet do wpisów na moim blogu. Zostałem tym faktem bardzo pozytywnie zaskoczony. Nie znam niestety opinii użytkowników katalogu, jednak mam nadzieję, że taki odsyłacz do bardziej rozbudowanych informacji na temat monet Poniatowskiego okazał się pomocny.

Teraz trochę więcej napiszę o wystawionych monetach. Spośród ogromnej oferty 1982 pozycji, jakie zaplanowano sprzedawać przez trzy dni trwania imprezy, znalazło się 36 numizmatów z okresu SAP. Liczba można napisać, standardowa jak na porządną aukcję, jednak w obliczu ogromu innych wystawionych obiektów ginęła nieco w tłumie. Szczególnie, że tym razem ten okres polski królewskiej nie odgrywał żadnej szczególnej roli w ofercie. Jak się okazało, na tą ilość numizmatów Poniatowskiego składały się nie tylko same monety wybite z różnych kruszców, ale były tam nawet dwa odważniki wagi dukata. Przyznam, że dla mnie takie ciężarki to nieco peryferia zainteresowań, ale i tak z zaciekawieniem przeczytałem ich opisy, bo zawsze warto się trochę lepiej zorientować w niszowych tematach. W tym niezwykłym mixie oferty SAP, znalazło się nawet sporo srebrnych monet koronnych ze stołecznej mennicy. Co prawda była to taka „lekka zbieraninka”, zawierająca z jednej strony monety mennicze w slabach a z przeciwnej, monety mocno podmęczone obiegiem. Słowem dla każdego znalazło się coś dobrego. I tak właśnie w tym kociołku ofert postanowiłem łyżką zamieszać i znaleźć coś naprawdę interesującego dla mnie. Pierwsza moneta, jaka mi się spodobała to dukat z 1783 roku. No nie zbieram złota, ale trzeba przyznać, że akurat ten krążek mógł się podobać każdemu. Gdybym był miłośnikiem królewskich dukatów, to z pewnością zawalczyłbym o ten egzemplarz. Ale nie jestem, więc nie będę kontynuował tego wątku i już teraz skoncentruje się na srebrze i to jedynie tym koronnym. Poniżej ilustracja początku oferty monet Poniatowskiego wybitych ze stopu argentum..
Na pierwszej stronie oferty SAP najbardziej w oczy rzucał się ładnie zachowany talar zbrojarz z 1766 roku. Uważałem, że cena wywołania 10 tysięcy złotych to spora przesada, jednak miałem okazje obejrzeć ten egzemplarz przed licytacją i musze przyznać, że na żywo prezentował się zdecydowanie lepiej. Nie mniej jednak nie miałem w planie wydawać kroci za jednego talara i zdecydowanie nastawiałem się na drobniejsze nominały. Przemknąłem obok par obiegowych talarów z 1794 i półtalarów z 1788 bez większej analizy. Zdjęcia półtalarów przydadzą się w tym roku, bo mam w planach wpis na ich temat. Mój wzrok wędrował już dalej w stronę zachęcająco wyglądającej trójcy dwuzłotówek.  Pierwsza z nich pochodząca z roku 1766 była nawet ciekawą propozycją dla kolekcjonerów zbierających ładne i czytelne monety w słabszych stanach zachowania. Na drugiej z 1768 zatrzymałem się dłużej i to nie tylko z racji tego, że aktualnie przygotowuje się do napisania artykułu o tym roczniku dwójek. Zdjęcie oczywiście sobie zapisałem i być może nawet uda się je wykorzystać we wpisie. Sama moneta wyglądała bardzo zachęcająco. Stan II to mój główny cel, stąd nie kryję, że podczas „pierwszego czytania” byłem nią wstępnie zainteresowany. Jednak nie trwało to długo, bo za później okazało się, że mam już ten wariant i jedynie okazyjna cena mogła mnie zachęcić do zakupu tej monety „na wymianę”. Trzecia dwuzłotówka z rocznika 1794 zapakowana w slab z oceną MS, to z pewnością nie moja półka. Trudno mi wciąż akceptować wysokie ceny wywoławcze i osiągane, przez ten niezwykle popularny rocznik dwuzłotówek. Ok, tu mieliśmy do czynienia z menniczą sztuką, ale i tak uznałem, że cena końcowa z pewnością będzie dla mnie nie do zaakceptowania. I to tyle o największych srebrnych nominałach monet SAP. Podsumowując ten fragment, nie zakładałem swojego udziału w licytacji tych ofert. I teraz przejdziemy do ciekawszej części dzisiejszej relacji, bo dalej napotkałem kilka monet, do których mocniej zabiło mi moje zbierackie serce. Pierwszą z nich, której zdjęcie prezentuje poniżej to opisana już na wstępie pruska fałszywa złotówka z 1766 roku z puncą.
Nie spotkałem wcześniej „DZIOBAKA” z 1766 z nabitą puncą probierza generalnego. Były owszem inne monety oznaczone tym znakiem, ale żadne nie prezentowała konkretnie tego wariantu. Ta wiedza oczywiście zdecydowanie podnosiła atrakcyjność numizmatu. Jednak tak naprawdę kluczowy był cudowny stan zachowania, w jakim znajdowała się ta złotówka. Już zdjęcia prezentowały ją jakby minutę temu wyszła z mennicy, jednak dopiero, gdy miałem okazję trzymać ją w ręku przed licytacją, zdecydowałem się na dobre o nią powalczyć. Dodatkowo planowałem zakupić ją nie tylko do zbioru, ale także do badań, ponieważ miałem kilka wątpliwości, co do oryginalności puncy. Jakoś mi te litery nie układały się w to, co wcześniej znałem i nijak mi z nich to „PG” nie wychodziło. Zresztą proszę się samemu przyjrzeć na porównanie kontrasygnat, które przygotowałem z dostępnych zdjęć monet i wysłałem do organizatorów.
Powyższą ilustrację wysłałem mailem do GNDM przed swoim przybyciem na aukcje, żeby fachowcy zapoznali się z materiałem i mieli czas na wyrobienie sobie szybkiej opinii. Miałem wątpliwość, czy czasem ta punca to nie jest „lewe CB” nabite na monetę w celu podniesienia jej wartości dla kolekcjonerów. Swoją tezę opierałem o to, że żadna z wcześniej znanych mi punc nie wyglądała w ten sposób. Jak widać na zdjęciach powyżej, zwykle dwie litery były ze sobą trwale połączone w jedną kompozycję, stąd przez lata trudno było jednoznacznie odczytać, jakie konkretnie litery wyrażone są na tym stemplu. Historycznie, przez wieki było to opisywane, jako „CB” i do tego właśnie inicjału, w moim mniemaniu „niebezpiecznie zbliżała się” punca wybita na tej konkretnej menniczej złotówce. Miałem przed oczyma zagadkę i układało mi się to jakby ktoś dawno temu wydłubał nieco nieudolne „własne CB”, po to żeby podrobić ten znak. Teraz, kiedy Pana Rafał Janke ogłosił, że tak naprawdę jego zdaniem na puncy widnieją inicjały „PG”, jako skrót od funkcji „probierz generalny” to okazuje się, że nabite na analizowanej złotówce inicjały „CB” są już… trochę „passe” J. W każdym razie miałem spore wątpliwości, co do oryginalności znaku. Po przybyciu na miejsce, przed samą licytacją obejrzałem monetę dokładnie pod szkłem powiększającym i moje rozterki wcale nie zmalały. Oczywiście trafiały do mnie argumenty „w drugą stronę”, zasadnie podnoszone przez znawców tematu próbujących pomóc mi rozwikłać tą zagadkę. Szczególnie trzy spośród nich były całkiem celne. Pierwszy dotyczył menniczego stanu zachowania złotówki i tezy, że właśnie takie sztuki były z reguły puncowane do okazania, jako wzór. Drugi argument mówił, że moneta sama w sobie jest sporo warta i nikt rozsądny nie chciałby oszpecać tak świetnie zachowanego numizmatu nieudolną grawerką. A już szczególnie - dłubaniem w niej fałszywej puncy. Bardziej mógłby jedynie uszkodzić cenną monetę niż zyskać na niepewnym zarobku. Ostatni argument „ZA” był faktem, że punca wyglądała na uszkodzoną lub wybitą uszkodzonym narzędziem. A o tym, że jest „z epoki” świadczą widoczne ślady gryszpanu w kącikach i zakamarkach litery „B”. Trudno mi było z tym wszystkim dyskutować. Chwile biłem się z myślami, czy starać się ją kupić, czy też potraktować ją, jako „element potencjalnie niepewny” i sobie odpuścić. Czasu na decyzje wiele nie miałem. Zdecydowałem się jednak powalczyć do pewnego poziomu ceny, zakładając, że menniczy „DZIOBAK” z 1766 przedstawia dla mnie określoną wartość, a jak punca jednak okaże się oryginalna to będzie dodatkowy bonus dla zwycięzcy J.

To tyle o tej monecie i idźmy dalej w stronę kolejnych złotówek, które moim zdaniem, jako nominał były najciekawszym elementem oferty SAP. Nie będę opisywał ich wszystkich i skoncentruje się jedynie na tych, którymi byłem bardziej zainteresowany. Pierwsza z serii pochodziła z rzadkiego rocznika 1769. Nie często spotyka się złotówki z tego rocznika, niemniej jednak stan monety był opłakany. Nie dość, że strasznie podniszczona obiegiem, to również (moim zdaniem) agresywnie wyczyszczona. Szczególnie bardzo słaby awers zupełnie nie zachęcał do zakupu. Odnotowałem tylko jej niezwykłą obecność na aukcji, jednak kupować tego „złomka” nie miałem zamiaru. Widziałem w swoim życiu kilkanaście monet z tego roku, jednak chyba żadna nie była w tak marnym stanie. Wspomniałem o niej tylko, jako ciekawostka.  Kolejna, która mnie jakoś ujęła to była koronna czterogroszówka z 1771 roku. Tych również nie spotyka się często. Co ciekawe o wiele popularniejsze są jej „próbne siostry”, które występują praktycznie na każdej imprezie a i „w interentach” można je kupić za często całkiem wygórowana kwotę. Te zwykłe, koronne są naprawdę cennym okazem. Proponowany egzemplarz skłonił mnie do jego głębszej analizy. Na dokładnych zdjęciach widać było wszelkie niedoskonałości, jakich niestety sporo znajdowało się na obu stronach krążka. Uznałem, że mimo wszystko awers jest zbyt mocno porysowany i wytarty by rozważać jej zakup. Rewers nawet znośny, jednak uznałem, że wstrzymam się i poczekam na coś nieco lepszego. Szkoda, bo bardzo brakuje mi tego rocznika w zbiorze, ale pewne standardy trzeba trzymać, bo potem nawet się nie zorientujemy jak nasze szuflady wypełnią się zbiorem „złomków-ułomków”, które często są w miarę dostępne. Mam tak czasem, że coraz bardziej krytycznym okiem oceniam swoje dawne zakupy i trudno mi jest teraz zrozumieć, co mną kierowało, kiedy dochodziło do tych transakcji J.
 Idą dalej. Złotówkę z 1777 mam już w takim wariancie, kolejną z 1779 nie byłem jakoś zainteresowany z uwagi na cenę i stan zachowania. Byłem jedynie ciekawy czy moneta będzie miała więcej szczęścia niż ostatnio i tym razem nowy właściciel ją po licytacji odbierze. I tu dochodzimy do kolejnej monety, która mocniej mnie zaciekawiła. Popularny rocznik 1787 był akurat jednym z tych, które mam zaznaczone, jako „moneta do wymiany”. Oczywiście, wymiany na lepszy stan i tak właśnie odbierałem oferowaną sztukę. Niby nie idealna, daleka od menniczej, ale jednak ładna patynka, dzięki której całkiem świeżo się prezentowała w slabie AU53. Pomyślałem nawet, że plastikowa trumienka nie będzie stanowić dla mnie większego problemu, bo jeśli udałoby się ja wylicytować, to mam już wypracowany proces. Kilka ruchów brzeszczotem a potem tylko podważyć śrubokrętem i po plastiku pozostaje jedynie wspomnienie J.  Zdecydowanie się na nią napaliłem, dodając do obserwowanych ofert. To druga złotówka po pruskim falsie, która była na mojej krótkiej liście do zakupów. Na kolejną monetę, która mnie zaciekawiła nie trzeba było długo czekać, żeby nie powiedzieć „wcale”, bo już następna złotówka wydała mi się znajoma i szczególna. Mieliśmy tu do czynienia z opisaną na blogu a nienotowaną w katalogu, przebitką rocznika 1787 na 1788. Wtedy, kiedy pisałem swój artykuł dysponowałem już własnym egzemplarzem, który dość dawno kupiłem, jako spora ciekawostka. Teraz, kiedy tych monet pojawiło się więcej, mój egzemplarz na ich tle wygląda już bardzo słabo i ewidentnie nadaje się jedynie do wymiany. Uznałem, że oto nadarza się kolejna okazja na pozyskanie monety w akceptowalnym stanie. To, co spodobało mi się najbardziej, to bardzo dobrze widoczna przebitka daty na tym konkretnym egzemplarzu. Na tyle dobrze widoczna, że coś mi przypomniała i szybko sprawdziłem swój stary artykuł. Wzrok mnie nie zawiódł, to właśnie zdjęcie tej monety wykorzystałem wówczas pisząc tekst. Historia zatoczyła koło, wraca w zasięg mojego wzroku moneta, która już kiedyś znałem i podziwiałem. Podjąłem decyzje żeby powalczyć podczas aukcji i postarać się ją zakupić. 
 Kolejne złotówki mimo licznych zalet jakoś nie skupiły na sobie mojej wyjątkowej uwagi. Egzemplarz z 1788 jak to mennicza sztuka przykuł na krótko mój wzrok jednak to nie moja liga, nie jestem jeszcze na tym etapie by kupować mennicze egzemplarze popularnych roczników płacąc za nie ceny talarów SAP w niezłym stanie. Dwie sztuki z 1789 niczym mnie nie urzekły, a złotówka z 1790 roku nawet zasmuciła ze względu na fatalny justunek na menniczo zachowanym egzemplarzu. Nie lubię takiego justunku, pod którym giną spore obszary napisów otokowych. Trzeba jednak przyznać, że błysk blachy tej monety mógł się spodobać. Następne roczniki złotówek prezentowały bardzo udane egzemplarze, dając dowód by sądzić, że w przypadku tego nominału mamy do czynienia z dekompletacją czyjejś kolekcji monet Poniatowskiego. Ja jednak miałem już dość złotówek jak na jeden wieczór i chciałem dobrać się do jakieś drobniejszego deseru, który przychodząc po głównym daniu jeszcze bardziej podkreśla smak wykwintnej uczty, w jakiej miałem zamiar wziąć udział. Po złotówkach, zaplatał się jeden jedyny półzłotek, ale za to z ciekawego rocznika 1774. Stan jeszcze wcale nie najgorszy, co sprawdziłem podczas osobistego zapoznania się z ofertą przed licytacją. Nie była to jednak moneta dla mnie, gdyż mam już podobny egzemplarz i to akurat w tym samym wariancie stempla awersu. 
Dalej mieliśmy samotną 10-cio groszówkę z 1788 roku w slabie z ocena MS. Ciekawa oferta, mimo tego, że ostatnio kilka menniczych sztuk dokładnie z tego rocznika pojawiło się w sprzedaży. Jednak przy bliższej analizie stanowczo nie spodobała mi się struktura tła monety. Blacha po obu stronach pełna była drobnych pęcherzyków, które fatalnie psuły całkiem odblaskowy efekt menniczej sztuki. Na tyle to mnie odepchnęło, że nie zapisałem jej „do swojego kajetu”. Kolejną pozycją w bogatej ofercie sreber SAP na 4 Aukcji Gabinetu Numizmatycznego Damiana Marciniaka był srebrnik z rocznika 1782. Rocznik nieco rzadszy, ale nie jakoś ekstremalnie. Moneta obiegowa w stanie trzecim, niezbyt piękna, ale w pełni czytelna po obu stronach. Zapisałem sobie zdjęcie. Na koniec koronnego srebra Poniatowskiego mieliśmy do czynienia z dwoma egzemplarzami bilonowych szóstaków z czasów Insurekcji Kościuszkowskiej. Pierwsza moneta z 1794 była niezwykłej urody zapuszkowanym w slab egzemplarzem. Lubię tą odmianę szóstaków. Szczególnie podziwiam nietypowego orła, który na menniczo zachowanych sztukach jest dość wyraźnie odbity. Akurat temu egzemplarzowi, te liche srebro i słaba blacha nie pomagała. Jednak, jeśli komuś akurat brakuje taka moneta, to ta blaszka warta była rozważenia zakupu. Mi akurat nie brakuje szóstaków z 1794 roku. Co z reszta udowodniłem oddając dwie sztuki do sprzedaży na grudniowej aukcji PTN, stąd nie planowałem licytacji. Jednak to nie wszystko. Oto ostaniem srebrem z mennicy warszawskiej była (jak to zwykle bywa) 6-ciogroszówka z 1795 roku. Tu akurat byłem zainteresowany, gdyż zaciekawił mnie stempel rewersu. A właściwie nie cały stempel, tylko sposób zapisania daty. Ten rocznik czeka na swoje 5 minut na blogu, jednak mam na ten temat swoje przemyślenia i raczej nie podzielam pomysłu autorów najnowszego katalogu na wyznaczenie dwóch „odmian” różniących się zapisem daty. Ponoć jedne monety mają tą datę bardziej rozstrzeloną a inne mniej. To bardzo subiektywne do oceny, co nie spotyka się u mnie ze zrozumieniem. Krzywo bili te szóstaki i tyle. To, co konkretnie zaciekawiło mnie w tym egzemplarzu to umiejscowienie ostatniej cyfry w dacie. Na wielu dostępnych do analizie monetach, zwykle ta „piątka” nieco „odpada” od reszty, gdyż nabito ją krzywo i niechlujnie. W monecie sprzedawanej na aukcji zauważyłem, że data jest wybita jakoś wyjątkowo prosto, co musi oznaczać, że istnieją też takie stemple z rocznika, 1795 w których mincerze mimo nieciekawych czasów  – trafili dobrze młotem i nabili cyfrę jak należy. Ciekawe jak ten egzemplarz zakwalifikowaliby autorzy katalogu?. Czyżby szykowała się kolejna „odmiana” – data nabita prosto J. Mnie akurat brakuje ładnego szóstaka z ostatniego roku bicia sreber SAP, stąd zainteresowałem się tym egzemplarzem.

Podsumowując na swojej liście życzeń miałem jedynie 4 monety Poniatowskiego i każdą z nich, bez wyjątków zamierzałem kupić!. W tym celu, u najukochańszej z żon z odpowiednim wyprzedzeniem wyrażającym dozgonny szacunek, zamówiłem niedzielny obiad kapkę wcześniej niż zwykle. W dniu aukcji, już od rana, co godzinkę wchodziłem na stronę OneBid by skontrolować jak idzie licytacja i jakie jest jej tempo, by mój zamówiony obiad nie skończył się czasem na szybkim hot-dogu zjedzonym gdzieś w biegu. Ale wszystko szło zgodnie z planem i bez większych opóźnień zmierzało w stronę monet SAP. Zanim o tym, to dodam, że przez czysty przypadek włączyłem się do oglądania relacji w internecie akurat podczas licytacji słynnego tymfa portretowego z 1664. Z zaskoczeniem zarejestrowałem deklaracje muzealników o prawie pierwokupu, gdyż nie znałem takich praktyk i byłem ciekaw jak to się skończy. Po tej emocjonującej akcji, zakończyłem swój zdalny udział w aukcji i przestawiłem się na osobiste doznania.

Około godziny 13:30 siedziałem już w samochodzie i ruszałem na numizmatyczne zakupy J. Ach jak ja lubię te weekendowe przejazdy przez centrum Warszawy, te rzadkie momenty, w których można wykorzystać do jazdy kilka dostępnych pasów i wrzucić wyższy bieg niż 3 J. Daleko nie mam, więc przejazd trwał 10 minut i upłynął w miłej atmosferze ekscytacji tym, co zastanę „tam na miejscu”. A miejsce jest mi doskonale znane i zaprzyjaźnione. Jeszcze tydzień wcześniej, właśnie w gościnnych progach hotelu Marriott brałem udział w konferencji biznesowej i… całonocnej imprezie. Stąd wspomnienia miałem świeże, choć niezbyt wyraźne J. W każdym razie po przekroczeniu progu hotelu, a raczej po sforsowaniu jego obrotowych drzwi swoje kroki nieomylnie skierowałem w stronę ruchomych schodów prowadzących do części konferencyjno-wystawowej. Nie zawiodłem się, okazało się że aukcja jest właśnie „tam” i już na parterze napotkałem pierwsze, nieśmiałe plakaty informacyjne o odbywającej się tu imprezie. Pokonałem schody i po chwili byłem już na terenie aukcji. W sobotnie popołudnie była to jedyna impreza realizowana w tym miejscu, stąd miejsca było sporo i trudności z dotarciem na aukcje nie było żadnych. Oto jestem "CAŁY NA BIAŁO" J.

Po szybkim zlustrowaniu okoliczności, w których przyszło mi przebywać, zorientowałem się, że nie na darmo na facebookowej stronie GNDM na pytanie zainteresowanego potencjalnego klienta, „czy na pewno starczy miejsc i czy organizatorzy nie obawiają się tłumu uczestników” – w odpowiedzi pojawiły się tylko buźki z uśmiechem… jakby pobłażania. Zdecydowanie, tłoku to tam nie było. Zderzając ten fakt z moimi wyobrażeniami, mogę napisać śmiało, że było „pustawo”.  Jednak z drugiej strony, z mojej prywatnej perspektywy, kto miał być to się stawił J. Byłem godzinę wcześniej niż licytacja monet SAP, więc wykorzystałem ten wolny czas na „własnooczne” obejrzenie interesujących mnie monet, rozejrzenie się po sali by poznać panujące tam zasady i zwyczaje oraz na kuluarowe rozmowy przy kawie i ciastku. Do udziału w aukcji zapisałem się u kolegi bloggera Marcina, który zarządzał tym odpowiedzialnym posterunkiem i rejestrował uczestników.  Tam dostałem swój numerek do licytacji, który dziś jest już… pamiątką J. Wszystkie monety SAP w spokoju obejrzałem razem z innym zaprzyjaźnionym bloggerem Tomkiem, który służył pomocą nie tylko merytoryczną, ale również dysponował odpowiednim sprzętem bym mógł się im dokładnie przyjrzeć. To był świetnie spędzony czas, który doskonale przygotował mnie do licytacji. Na Augusta III dołączyłem do sali i już z tej perspektywy obserwowałem przebieg licytacji. Czekałem na swoje momenty chwały, w głowie rozpatrując scenariusze, w jakich może przebiegać aukcja monet Poniatowskiego. Co ciekawe podczas licytacji monet SAP na sali było zaledwie kilka osób, w tym dwie (ze mną, nie licząc prowadzącego) były zainteresowane prezentowaną ofertą i brały czynny udział w grze o numizmaty.

Zgodnie z planem walczyłem o 4 zaplanowane wcześniej monety. Musze napisać, że licytacje przebiegały szybko i sprawne a ja całkiem sporo razy podnosiłem kartkę ze swoim numerem. Fałszywą złotówkę z puncą licytowałem spokojnie, dając czas internetowym uczestnikom na wielokrotne wzajemne przebicia. Jak tylko wyczuwałem, że dynamika ofert opada to włączałem się do gry z sali. Nie ma, co ukrywać, że udało się ją wygrać i byłem zadowolony z ceny, na jakiej skończyłem. Kolejne dwie złotówki następowały jedna po drugiej. Monetę nr 1092 z 1787 roku wygrałem przy minimalnym oporze z internetu. Również bez wielkiej bitwy na oferty, okazałem się zwycięzcą kolejnej zaplanowanej do kupienia monety. Obie złotówki nabyłem za cenę poniżej swojego limitu, stąd byłem z tego potrójnie zadowolony. Po tym zakupie nastąpiła dla mnie krótka przerwa, ponieważ do licytacji trafiały monety, których nie planowałem pozyskać. Czwarty w kolejności na mojej liście był szóstak z 1795 roku. Tu niestety nie mam dobrych wieści, bo licytacja tej monety była zadziwiająco burzliwa i długa. Cena rosła stopniowo, ale na moje oferty zawsze znajdował się „jakiś cwaniak”, co mnie w internecie przebijał. Przyznajcie się teraz, który to był taki mądry? J Gdy cena niebezpiecznie zbliżała się do tysiąca złotych (dawno mijając mój limit), to grzecznie wycofałem się z zabawy i opuściłem salę by na gorąco przedyskutować moje nowe nabytki przy pysznej kawie. Generalnie te spotkania i dyskusje to rzeczywiście spory argument za tym, by jak jest możliwość, to jednak pojawiać się na aukcjach osobiście. Oprócz wymienionych już wyżej znajomych bloggerów, Marcina i Tomka udało mi się też zamienić kilka zdań z głównym „kierownikiem zamieszania”. Damian Marciniak oprócz prowadzenia licytacji, jak na prawdziwego gospodarza przystało - dwoił się i troił, aby choćby chwilę zagadać z każdym uczestnikiem. Pochwaliłem się nabytkami i wymieniliśmy opinie na temat przebiegu imprezy. Jednym słowem pełen profesjonalizm i nikt nie mógł się czuć „zaniedbany” J. Warto wspomnieć, że miałem okazję również spotkać niekoronowanego króla numizmatycznego Youtuba, czyli goszczącego już kiedyś na moim blogu „orła/sokoła” Krzysztofa Jurko. Świetny młody człowiek, obdarzony ugruntowaną wiedzą i sporym doświadczeniem, z którym numizmatyczne dyskusje są prawdziwą niekończącą się przygodą. Z takim bajerem, to na pewno nie zginie w tłumie i osiągnie sukces J. Czas mijał szybko. I jak tu nie żałować, że tak miło spędzone niedzielne popołudnie powoli się kończyło i uznałem, że czas wracać na Pragę. To z pewnością nie była moja ostatnia aukcja stacjonarna. Piękne monety to jedno, jednak ludzie dzielący naszą pasję, z którymi można podyskutować to zdecydowanie nie mniej ważna część aukcji u Damiana. W każdym razie, ja taki wniosek dla siebie wyciągnąłem po tej imprezie i na kolejną w czerwcu się tez wybieram.

Podsumowując mój udział, kupiłem 3 z 4 zaplanowanych monet. Ceny jak dla mnie były całkiem spoko, a atmosfera sprzyjała zakupom i integracji środowiska miłośników numizmatyki J.
Co ciekawe dla mnie, jako zatwardziałego użytkownika aukcji przez internet, dostrzegłem też tą istotną różnicę, że po wygraniu licytacji na Sali istniała kusząca możliwość zapłaty i natychmiastowego odbioru monet. Tym samym miałem okazję wrócić z nimi do domu i cieszyć się nowymi nabytkami już 5 minut po licytacji. Kolejnym plusem dla mnie, który jak ten przysłowiowy szewc, sam zbiera monety, ale raczej ich przy sobie zbyt wiele nie posiada, była możliwość zapłaty kartą kredytową. Aż wstyd się przyznać, ale na co dzień posługuje się kartami znacznie częściej niż monetami czy banknotami NBP. I pewnie właśnie przez takich ludzi jak ja, całkiem niedługo monety obiegowe staną się jedynie fanaberią i niszową ciekawostką. 

Mając takie nowe opcje do wyboru, zdecydowałem się jednak z nich nie skorzystać i postąpiłem jak zwykle, czyli zapłaciłem za monety przelewem już „z domu” , by odebrać je później, przy okazji, gdy znów będę w centrum miasta. Tym samym, taktycznie dałem sobie szansę na kolejną wizytę w Gabinecie Numizmatycznym. Czasem trzeba ich sposobem podejść J. Teraz oczywiście żartuje, nie jestem aż tak zdeterminowany, chociaż zawsze z przyjemnością przekraczam próg firmy Damiana Marciniaka i nie narzekam na… wysoki poziom obsługi jakim mnie tam atakują J .Powód tego, że nie odebrałem monet zaraz po aukcji jest inny. Wstyd się przyznać, ale ostatnio wcale nie ciągnie mnie do tego by nowo zakupione monety zaraz u siebie posiadać. Na przykład z WCN-u potrafię odbierać monety po miesiącu od zakupu, bo zwyczajnie zapominam lub mam nie po drodze. Dokładnie tak samo jest w innych sytuacjach, jakoś ostatnio nie mam parcia. Powód tego oziębienia stosunku do posiadanych monet jest prosty. Od czasu, kiedy zapoznałem się z ogromem monet SAP zalegających w zbiorach Muzeum Narodowego w Warszawie, to moja ekscytacja skierowana do pojedynczych egzemplarzy jest lekko przytłumiona. Tysiąc, setka, no OK minimum paleta cudnych sreber Poniatowskiego - to jeszcze rozumiem i serce zbije mocniej, ale trzema drobiazgami to już się teraz zbytnio nie podniecam To taka „czarna strona” częstego przebywania w otoczeniu wielkich zbiorów. A takim jest właśnie kolekcja zgromadzona w stołecznym Muzeum Narodowym. Po czymś takim tracisz na moment umiłowanie do pojedynczej, choćby najładniejszej sztuki, wiedząc dobrze, że takich monet jak ta, „to na pęczki” mają w zaprzyjaźnionym muzeum tuż za mostem.

Czyli, monet nie odebrałem od razu, tylko zrobiłem to trochę później, przy okazji. Te kilka dni potrzebowałem by pooglądać zdjęcia, poczytać relacje z aukcji by za nimi zatęsknić. Ale jak już trafiły w moje ręce to bardzo szybko zdobyły moje serce. Gdy je trochę pomacałem, pomierzyłem, dokładnie opisałem i zarejestrowałem w kartotece, wydłubując z plastikowych trumienek, fotografując i przygotowując do włączenia do zbioru, to „na dobre” zachwyciłem się ich wyjątkowym pięknem. Dotykając moich nowych blaszek uśmiechałem się do siebie jak dzieciak. To piękne sztuki. Musze przyznać, że chyba jeszcze nigdy dotąd za jednym razem, nie włączałem do kolekcji takich trzech srebrnych ślicznotek. Pięknie się prezentują, choć przy uwalnianiu ze slabów (jak widać na zdjęciu poniże)j, z reguły używam dość ciężkiego sprzętu. Mam już jednak w tym pewną praktykę, stąd monety były bezpieczne w rękach szaleńca z brzeszczotem J.
Finiszując, dla mnie 4 aukcja GNDM przeszła do historii, jako najlepsza, w jakiej dotąd brałem udział, za co jeszcze raz serdecznie dziękuje organizatorom, doceniając ogrom pracy, jaki musieli włożyć by 3-dniowa impreza stała się niezapomnianym świętem numizmatyki. Proszę o więcej i życzę by kolejne imprezy były równie udane. Pozdrawiam wszystkich miłośników monet, z którymi miałem okazję się spotkać i do zobaczenia na kolejnej imprezie u Damiana. Dziękuję i do usłyszenia/zobaczenia J.

W dzisiejszym wpisie wykorzystałem materiały i zdjęcia z 4 Aukcji Gabinetu Numizmatycznego Damiana Marciniaka oraz wyszukane za pomocą google grafika. Oczywiście liczę na to, że Kamil Stoch nie ma sie czego obawiać i jego złoty medal jest bezpieczny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz