Dzień dobry, dobry wieczór J.
Witam wszystkich miłośników monet Stanisława Augusta Poniatowskiego oraz
numizmatyki królewskiej stęsknionych za tradycyjną relacją z niedawno minionej
imprezy aukcyjnej. W sumie można by sądzić, że dawno nic nie pisałem. Ale to
nie jest prawda, bo tak naprawdę, to coś tam jednak napisałem, ale nic jak
dotychczas w lutym nie opublikowałem na blogu. Okazało się, że pisanie
symultaniczne wielu tekstów na raz (mam 9 rozpoczętych artykułów, znajdujących
się na różnym etapie pracy) nie jest chyba moim przeznaczeniem. W każdym razie,
tamte teksty i tak muszą poczekać, bo przecież była aukcja, stąd nadchodzi czas
by ją krótko zrelacjonować z punktu widzenia uczestnika.
Tym razem z rozmysłem dałem wyprzedzić się wszystkim
mediom relacjonującym tą ogromną imprezę. Już Damian Marciniak zdążył ją ładnie
podsumować z punktu widzenia organizacyjno-biznesowym TU LINK. Już popularny numizmatyczny reporter Krzysztof
Jurko na łamach Youtuba zdążył opublikować filmik, by podzielić się swoimi
odczuciami z punktu widzenia fachowca TU LINK. A kilka dni temu, całość trzydniowej kampanii
zgrabnie podsumował Marcin Żmudzin na łamach bloga „Spod Stempla” z punktu
widzenia pracownika i pasjonata tematu TU LINK. Tym samym zakładam, że wszystkie informacje na temat
samej imprezy są już każdemu bardzo dobrze znane i dzięki temu mam „czyste
przedpole” by w swojej relacji skupić się wyłącznie na monetach SAP i swoich z
nimi zmaganiom. Ale zanim do tego przejdę, to nie mogę odmówić sobie skomentowania
najgłośniejszego wydarzenia imprezy, jakim był niezwykły koniec licytacji
unikalnego tymfa portretowego Jana II Kazimierza z 1664 roku. Mnie także
zupełnie zaskoczyła decyzja muzealników z Zamku Królewskiego w Warszawie o
skorzystaniu z prawa pierwokupu by wzbogacić zbiory o kolejny ekstremalnie
rzadki obiekt. Chylę czapkę przed takim pojmowaniem misji muzeum i pracy, jaką
wykonano by w tych trudnych dla kultury i sztuki czasach znaleźć finansowanie
dla tego przedsięwzięcia. Ciekawy jestem czy ten precedens znajdzie swoich
naśladowców w innych instytucjach i muzea masowo zaczną na aukcjach pozyskiwać
monety i medale do swoich kolekcji. To krótkie rozważanie chciałbym zakończyć ilustracją
z przymrużeniem oka. Z całkiem możliwym scenariuszem, który może napisać życie
już za kilka dni J.
To tyle żartów, a teraz na początek napisze o odczuciach,
jakie towarzyszyły mi sprzed imprezą. Najważniejsza informacją jest ta, że była
to dla mnie długo wyczekiwana aukcja, na której planowałem pojawić się
osobiście by wziąć udział w licytacji. To duża zmiana i taki trochę debiut na salonach.
Miałem oczywiście pewne obawy, głównie z cyklu „jak to będzie” i czy wygodnie
będzie mi licytować będąc na sali. Z fotela w domu miałem to świetnie
przetrenowane, więc świadomie wypełzałem na światło dzienne ze swojej
zacienionej strefy komfortu, licząc po cichu, że to nowe, nieznane mi uczucie
będzie choćby trochę warte tego mojego „poświęcenia”. Tu oczywiście musze
przyznać, że tak do końca to wcale nie rzucałem się na głęboką wodę. Gabinet
Numizmatyczny Damiana Marciniaka, to dla mnie firma już nieco zaprzyjaźniona.
Ludzie, którzy tam pracują to w zdecydowanej większości pasjonaci, a przy tym
tacy „numizmatycznie zakręceni” do tego stopnia, że nie tylko interesy, ale i
zwykła rozmowa/kontakt to dla mnie czysta przyjemność. Słowem, organizatorem
dzisiaj opisywanego eventu, jest „pika i awangarda” stołecznego rynku monet.
Dotychczas moje bezpośrednie kontakty ograniczały się praktycznie jedynie do
odbioru zakupionych numizmatów, teraz to się miało zmienić. Byłem nieco
podekscytowany zbliżającym się terminem.
Czekając na imprezę, miałem okazje spokojnie przeanalizować
ofertę monet Poniatowskiego wystawionych na sprzedaż. Z biegiem czasu coraz
trudniej mnie czymś niezwykłym zaskoczyć, stąd od początku moim faworytem była
mennicza pruska złotówka z 1766 roku, która dodatkowo oznakowana była rzadką
puncą „PG”, którą w XVIII wieku nabijano na falsyfikaty. Takie monety i takie
punce, zostały już wcześniej opisane na blogu w artykule dedykowanym pruskim
podróbkom srebrnych czterogroszówek, stąd pewne było, że wystawiona moneta to
klasyczny „DZIOBAK” J. To był mój zdecydowany faworyt na 4
aukcji i nie kryłem tego zainteresowania. Oczywiście nie samymi fałszywkami
żyje człowiek zbierający okres SAP. Miałem okazję przeanalizować całą srebrną
ofertę, gdyż organizatorzy byli tak mili by jeszcze na wstępie, skonsultować ze
mną prawidłowość własnych opisów monet Poniatowskiego. Oczywiście pomogłem jak
tylko potrafiłem i dzięki temu miałem okazję przekazać kilka własnych opinii,
które zostały później odzwierciedlone w katalogu. Tu chciałbym też przy okazji
podziękować za podlinkowane kilkunastu opisów monet do wpisów na moim blogu.
Zostałem tym faktem bardzo pozytywnie zaskoczony. Nie znam niestety opinii
użytkowników katalogu, jednak mam nadzieję, że taki odsyłacz do bardziej
rozbudowanych informacji na temat monet Poniatowskiego okazał się pomocny.
Teraz trochę więcej napiszę o wystawionych monetach.
Spośród ogromnej oferty 1982 pozycji, jakie zaplanowano sprzedawać przez trzy
dni trwania imprezy, znalazło się 36 numizmatów z okresu SAP. Liczba można
napisać, standardowa jak na porządną aukcję, jednak w obliczu ogromu innych
wystawionych obiektów ginęła nieco w tłumie. Szczególnie, że tym razem ten
okres polski królewskiej nie odgrywał żadnej szczególnej roli w ofercie. Jak
się okazało, na tą ilość numizmatów Poniatowskiego składały się nie tylko same
monety wybite z różnych kruszców, ale były tam nawet dwa odważniki wagi
dukata. Przyznam, że dla mnie takie ciężarki to nieco peryferia zainteresowań,
ale i tak z zaciekawieniem przeczytałem ich opisy, bo zawsze warto się trochę
lepiej zorientować w niszowych tematach. W tym niezwykłym mixie oferty SAP, znalazło się
nawet sporo srebrnych monet koronnych ze stołecznej mennicy. Co prawda była to
taka „lekka zbieraninka”, zawierająca z jednej strony monety mennicze w slabach
a z przeciwnej, monety mocno podmęczone obiegiem. Słowem dla każdego znalazło
się coś dobrego. I tak właśnie w tym kociołku ofert postanowiłem łyżką
zamieszać i znaleźć coś naprawdę interesującego dla mnie. Pierwsza moneta, jaka
mi się spodobała to dukat z 1783 roku. No nie zbieram złota, ale trzeba
przyznać, że akurat ten krążek mógł się podobać każdemu. Gdybym był miłośnikiem
królewskich dukatów, to z pewnością zawalczyłbym o ten egzemplarz. Ale nie jestem,
więc nie będę kontynuował tego wątku i już teraz skoncentruje się na srebrze i
to jedynie tym koronnym. Poniżej ilustracja początku oferty monet
Poniatowskiego wybitych ze stopu argentum..
Na pierwszej stronie oferty SAP najbardziej w oczy
rzucał się ładnie zachowany talar zbrojarz z 1766 roku. Uważałem, że cena
wywołania 10 tysięcy złotych to spora przesada, jednak miałem okazje obejrzeć
ten egzemplarz przed licytacją i musze przyznać, że na żywo prezentował się
zdecydowanie lepiej. Nie mniej jednak nie miałem w planie wydawać kroci za jednego
talara i zdecydowanie nastawiałem się na drobniejsze nominały. Przemknąłem obok
par obiegowych talarów z 1794 i półtalarów z 1788 bez większej analizy. Zdjęcia
półtalarów przydadzą się w tym roku, bo mam w planach wpis na ich temat. Mój
wzrok wędrował już dalej w stronę zachęcająco wyglądającej trójcy dwuzłotówek. Pierwsza z nich pochodząca z roku 1766 była
nawet ciekawą propozycją dla kolekcjonerów zbierających ładne i czytelne monety
w słabszych stanach zachowania. Na drugiej z 1768 zatrzymałem się dłużej i to nie
tylko z racji tego, że aktualnie przygotowuje się do napisania artykułu o tym
roczniku dwójek. Zdjęcie oczywiście sobie zapisałem i być może nawet uda się je
wykorzystać we wpisie. Sama moneta wyglądała bardzo zachęcająco. Stan II to mój
główny cel, stąd nie kryję, że podczas „pierwszego czytania” byłem nią wstępnie
zainteresowany. Jednak nie trwało to długo, bo za później okazało się, że mam
już ten wariant i jedynie okazyjna cena mogła mnie zachęcić do zakupu tej
monety „na wymianę”. Trzecia dwuzłotówka z rocznika 1794 zapakowana w slab z
oceną MS, to z pewnością nie moja półka. Trudno mi wciąż akceptować wysokie
ceny wywoławcze i osiągane, przez ten niezwykle popularny rocznik dwuzłotówek.
Ok, tu mieliśmy do czynienia z menniczą sztuką, ale i tak uznałem, że cena
końcowa z pewnością będzie dla mnie nie do zaakceptowania. I to tyle o
największych srebrnych nominałach monet SAP. Podsumowując ten fragment, nie
zakładałem swojego udziału w licytacji tych ofert. I teraz przejdziemy do
ciekawszej części dzisiejszej relacji, bo dalej napotkałem kilka monet, do
których mocniej zabiło mi moje zbierackie serce. Pierwszą z nich, której
zdjęcie prezentuje poniżej to opisana już na wstępie pruska fałszywa złotówka z
1766 roku z puncą.
Nie spotkałem wcześniej „DZIOBAKA” z 1766 z nabitą
puncą probierza generalnego. Były owszem inne monety oznaczone tym znakiem, ale
żadne nie prezentowała konkretnie tego wariantu. Ta wiedza oczywiście zdecydowanie
podnosiła atrakcyjność numizmatu. Jednak tak naprawdę kluczowy był cudowny stan
zachowania, w jakim znajdowała się ta złotówka. Już zdjęcia prezentowały ją
jakby minutę temu wyszła z mennicy, jednak dopiero, gdy miałem okazję trzymać ją
w ręku przed licytacją, zdecydowałem się na dobre o nią powalczyć. Dodatkowo
planowałem zakupić ją nie tylko do zbioru, ale także do badań, ponieważ miałem
kilka wątpliwości, co do oryginalności puncy. Jakoś mi te litery nie układały
się w to, co wcześniej znałem i nijak mi z nich to „PG” nie wychodziło. Zresztą
proszę się samemu przyjrzeć na porównanie kontrasygnat, które przygotowałem z
dostępnych zdjęć monet i wysłałem do organizatorów.
Powyższą ilustrację wysłałem mailem do GNDM przed swoim
przybyciem na aukcje, żeby fachowcy zapoznali się z materiałem i mieli czas na
wyrobienie sobie szybkiej opinii. Miałem wątpliwość, czy czasem ta punca to nie
jest „lewe CB” nabite na monetę w celu podniesienia jej wartości dla
kolekcjonerów. Swoją tezę opierałem o to, że żadna z wcześniej znanych mi punc
nie wyglądała w ten sposób. Jak widać na zdjęciach powyżej, zwykle dwie litery
były ze sobą trwale połączone w jedną kompozycję, stąd przez lata trudno było
jednoznacznie odczytać, jakie konkretnie litery wyrażone są na tym stemplu.
Historycznie, przez wieki było to opisywane, jako „CB” i do tego właśnie inicjału,
w moim mniemaniu „niebezpiecznie zbliżała się” punca wybita na tej konkretnej
menniczej złotówce. Miałem przed oczyma zagadkę i układało mi się to jakby ktoś
dawno temu wydłubał nieco nieudolne „własne CB”, po to żeby podrobić ten znak.
Teraz, kiedy Pana Rafał Janke ogłosił, że tak naprawdę jego zdaniem na puncy
widnieją inicjały „PG”, jako skrót od funkcji „probierz generalny” to okazuje
się, że nabite na analizowanej złotówce inicjały „CB” są już… trochę „passe” J.
W każdym razie miałem spore wątpliwości, co do oryginalności znaku. Po
przybyciu na miejsce, przed samą licytacją obejrzałem monetę dokładnie pod
szkłem powiększającym i moje rozterki wcale nie zmalały. Oczywiście trafiały do
mnie argumenty „w drugą stronę”, zasadnie podnoszone przez znawców tematu próbujących
pomóc mi rozwikłać tą zagadkę. Szczególnie trzy spośród nich były całkiem
celne. Pierwszy dotyczył menniczego stanu zachowania złotówki i tezy, że właśnie
takie sztuki były z reguły puncowane do okazania, jako wzór. Drugi argument
mówił, że moneta sama w sobie jest sporo warta i nikt rozsądny nie chciałby
oszpecać tak świetnie zachowanego numizmatu nieudolną grawerką. A już
szczególnie - dłubaniem w niej fałszywej puncy. Bardziej mógłby jedynie uszkodzić
cenną monetę niż zyskać na niepewnym zarobku. Ostatni argument „ZA” był faktem,
że punca wyglądała na uszkodzoną lub wybitą uszkodzonym narzędziem. A o tym, że
jest „z epoki” świadczą widoczne ślady gryszpanu w kącikach i zakamarkach
litery „B”. Trudno mi było z tym wszystkim dyskutować. Chwile biłem się z
myślami, czy starać się ją kupić, czy też potraktować ją, jako „element potencjalnie
niepewny” i sobie odpuścić. Czasu na decyzje wiele nie miałem. Zdecydowałem się
jednak powalczyć do pewnego poziomu ceny, zakładając, że menniczy „DZIOBAK” z
1766 przedstawia dla mnie określoną wartość, a jak punca jednak okaże się
oryginalna to będzie dodatkowy bonus dla zwycięzcy J.
To tyle o tej monecie i idźmy dalej w stronę
kolejnych złotówek, które moim zdaniem, jako nominał były najciekawszym
elementem oferty SAP. Nie będę opisywał ich wszystkich i skoncentruje się
jedynie na tych, którymi byłem bardziej zainteresowany. Pierwsza z serii
pochodziła z rzadkiego rocznika 1769. Nie często spotyka się złotówki z tego
rocznika, niemniej jednak stan monety był opłakany. Nie dość, że strasznie
podniszczona obiegiem, to również (moim zdaniem) agresywnie wyczyszczona. Szczególnie
bardzo słaby awers zupełnie nie zachęcał do zakupu. Odnotowałem tylko jej
niezwykłą obecność na aukcji, jednak kupować tego „złomka” nie miałem zamiaru.
Widziałem w swoim życiu kilkanaście monet z tego roku, jednak chyba żadna nie
była w tak marnym stanie. Wspomniałem o niej tylko, jako ciekawostka. Kolejna, która mnie jakoś ujęła to była
koronna czterogroszówka z 1771 roku. Tych również nie spotyka się często. Co
ciekawe o wiele popularniejsze są jej „próbne siostry”, które występują
praktycznie na każdej imprezie a i „w interentach” można je kupić za często
całkiem wygórowana kwotę. Te zwykłe, koronne są naprawdę cennym okazem.
Proponowany egzemplarz skłonił mnie do jego głębszej analizy. Na dokładnych
zdjęciach widać było wszelkie niedoskonałości, jakich niestety sporo znajdowało
się na obu stronach krążka. Uznałem, że mimo wszystko awers jest zbyt mocno
porysowany i wytarty by rozważać jej zakup. Rewers nawet znośny, jednak
uznałem, że wstrzymam się i poczekam na coś nieco lepszego. Szkoda, bo bardzo
brakuje mi tego rocznika w zbiorze, ale pewne standardy trzeba trzymać, bo
potem nawet się nie zorientujemy jak nasze szuflady wypełnią się zbiorem
„złomków-ułomków”, które często są w miarę dostępne. Mam tak czasem, że coraz
bardziej krytycznym okiem oceniam swoje dawne zakupy i trudno mi jest teraz
zrozumieć, co mną kierowało, kiedy dochodziło do tych transakcji J.
Kolejne złotówki mimo licznych zalet jakoś nie
skupiły na sobie mojej wyjątkowej uwagi. Egzemplarz z 1788 jak to mennicza
sztuka przykuł na krótko mój wzrok jednak to nie moja liga, nie jestem jeszcze
na tym etapie by kupować mennicze egzemplarze popularnych roczników płacąc za
nie ceny talarów SAP w niezłym stanie. Dwie sztuki z 1789 niczym mnie nie
urzekły, a złotówka z 1790 roku nawet zasmuciła ze względu na fatalny justunek
na menniczo zachowanym egzemplarzu. Nie lubię takiego justunku, pod którym giną
spore obszary napisów otokowych. Trzeba jednak przyznać, że błysk blachy tej
monety mógł się spodobać. Następne roczniki złotówek prezentowały bardzo udane
egzemplarze, dając dowód by sądzić, że w przypadku tego nominału mamy do
czynienia z dekompletacją czyjejś kolekcji monet Poniatowskiego. Ja jednak
miałem już dość złotówek jak na jeden wieczór i chciałem dobrać się do jakieś
drobniejszego deseru, który przychodząc po głównym daniu jeszcze bardziej
podkreśla smak wykwintnej uczty, w jakiej miałem zamiar wziąć udział. Po
złotówkach, zaplatał się jeden jedyny półzłotek, ale za to z ciekawego rocznika
1774. Stan jeszcze wcale nie najgorszy, co sprawdziłem podczas osobistego
zapoznania się z ofertą przed licytacją. Nie była to jednak moneta dla mnie,
gdyż mam już podobny egzemplarz i to akurat w tym samym wariancie stempla
awersu.
Dalej mieliśmy samotną 10-cio groszówkę z 1788 roku
w slabie z ocena MS. Ciekawa oferta, mimo tego, że ostatnio kilka menniczych
sztuk dokładnie z tego rocznika pojawiło się w sprzedaży. Jednak przy bliższej
analizie stanowczo nie spodobała mi się struktura tła monety. Blacha po obu
stronach pełna była drobnych pęcherzyków, które fatalnie psuły całkiem odblaskowy
efekt menniczej sztuki. Na tyle to mnie odepchnęło, że nie zapisałem jej „do swojego
kajetu”. Kolejną pozycją w bogatej ofercie sreber SAP na 4 Aukcji Gabinetu
Numizmatycznego Damiana Marciniaka był srebrnik z rocznika 1782. Rocznik nieco
rzadszy, ale nie jakoś ekstremalnie. Moneta obiegowa w stanie trzecim, niezbyt
piękna, ale w pełni czytelna po obu stronach. Zapisałem sobie zdjęcie. Na
koniec koronnego srebra Poniatowskiego mieliśmy do czynienia z dwoma
egzemplarzami bilonowych szóstaków z czasów Insurekcji Kościuszkowskiej.
Pierwsza moneta z 1794 była niezwykłej urody zapuszkowanym w slab egzemplarzem.
Lubię tą odmianę szóstaków. Szczególnie podziwiam nietypowego orła, który na
menniczo zachowanych sztukach jest dość wyraźnie odbity. Akurat temu
egzemplarzowi, te liche srebro i słaba blacha nie pomagała. Jednak, jeśli komuś
akurat brakuje taka moneta, to ta blaszka warta była rozważenia zakupu. Mi
akurat nie brakuje szóstaków z 1794 roku. Co z reszta udowodniłem oddając dwie
sztuki do sprzedaży na grudniowej aukcji PTN, stąd nie planowałem licytacji. Jednak
to nie wszystko. Oto ostaniem srebrem z mennicy warszawskiej była (jak to
zwykle bywa) 6-ciogroszówka z 1795 roku. Tu akurat byłem zainteresowany, gdyż zaciekawił
mnie stempel rewersu. A właściwie nie cały stempel, tylko sposób zapisania
daty. Ten rocznik czeka na swoje 5 minut na blogu, jednak mam na ten temat swoje
przemyślenia i raczej nie podzielam pomysłu autorów najnowszego katalogu na
wyznaczenie dwóch „odmian” różniących się zapisem daty. Ponoć jedne monety mają
tą datę bardziej rozstrzeloną a inne mniej. To bardzo subiektywne do oceny, co
nie spotyka się u mnie ze zrozumieniem. Krzywo bili te szóstaki i tyle. To, co
konkretnie zaciekawiło mnie w tym egzemplarzu to umiejscowienie ostatniej cyfry
w dacie. Na wielu dostępnych do analizie monetach, zwykle ta „piątka” nieco
„odpada” od reszty, gdyż nabito ją krzywo i niechlujnie. W monecie sprzedawanej
na aukcji zauważyłem, że data jest wybita jakoś wyjątkowo prosto, co musi
oznaczać, że istnieją też takie stemple z rocznika, 1795 w których mincerze
mimo nieciekawych czasów – trafili
dobrze młotem i nabili cyfrę jak należy. Ciekawe jak ten egzemplarz
zakwalifikowaliby autorzy katalogu?. Czyżby szykowała się kolejna „odmiana” –
data nabita prosto J. Mnie akurat brakuje ładnego szóstaka z
ostatniego roku bicia sreber SAP, stąd zainteresowałem się tym egzemplarzem.
Podsumowując na swojej liście życzeń miałem jedynie
4 monety Poniatowskiego i każdą z nich, bez wyjątków zamierzałem kupić!. W tym
celu, u najukochańszej z żon z odpowiednim wyprzedzeniem wyrażającym dozgonny
szacunek, zamówiłem niedzielny obiad kapkę wcześniej niż zwykle. W dniu aukcji,
już od rana, co godzinkę wchodziłem na stronę OneBid by skontrolować jak idzie
licytacja i jakie jest jej tempo, by mój zamówiony obiad nie skończył się
czasem na szybkim hot-dogu zjedzonym gdzieś w biegu. Ale wszystko szło zgodnie
z planem i bez większych opóźnień zmierzało w stronę monet SAP. Zanim o tym, to
dodam, że przez czysty przypadek włączyłem się do oglądania relacji w
internecie akurat podczas licytacji słynnego tymfa portretowego z 1664. Z zaskoczeniem
zarejestrowałem deklaracje muzealników o prawie pierwokupu, gdyż nie znałem
takich praktyk i byłem ciekaw jak to się skończy. Po tej emocjonującej akcji, zakończyłem
swój zdalny udział w aukcji i przestawiłem się na osobiste doznania.
Około godziny 13:30 siedziałem już w samochodzie i
ruszałem na numizmatyczne zakupy J. Ach jak ja
lubię te weekendowe przejazdy przez centrum Warszawy, te rzadkie momenty, w
których można wykorzystać do jazdy kilka dostępnych pasów i wrzucić wyższy bieg
niż 3 J.
Daleko nie mam, więc przejazd trwał 10 minut i upłynął w miłej atmosferze
ekscytacji tym, co zastanę „tam na miejscu”. A miejsce jest mi doskonale znane
i zaprzyjaźnione. Jeszcze tydzień wcześniej, właśnie w gościnnych progach
hotelu Marriott brałem udział w konferencji biznesowej i… całonocnej imprezie.
Stąd wspomnienia miałem świeże, choć niezbyt wyraźne J.
W każdym razie po przekroczeniu progu hotelu, a raczej po sforsowaniu jego
obrotowych drzwi swoje kroki nieomylnie skierowałem w stronę ruchomych schodów
prowadzących do części konferencyjno-wystawowej. Nie zawiodłem się, okazało się
że aukcja jest właśnie „tam” i już na parterze napotkałem pierwsze, nieśmiałe
plakaty informacyjne o odbywającej się tu imprezie. Pokonałem schody i po
chwili byłem już na terenie aukcji. W sobotnie popołudnie była to jedyna
impreza realizowana w tym miejscu, stąd miejsca było sporo i trudności z
dotarciem na aukcje nie było żadnych. Oto jestem "CAŁY NA BIAŁO" J.
Po szybkim zlustrowaniu okoliczności, w których
przyszło mi przebywać, zorientowałem się, że nie na darmo na facebookowej
stronie GNDM na pytanie zainteresowanego potencjalnego klienta, „czy na pewno
starczy miejsc i czy organizatorzy nie obawiają się tłumu uczestników” – w
odpowiedzi pojawiły się tylko buźki z uśmiechem… jakby pobłażania.
Zdecydowanie, tłoku to tam nie było. Zderzając ten fakt z moimi wyobrażeniami,
mogę napisać śmiało, że było „pustawo”. Jednak
z drugiej strony, z mojej prywatnej perspektywy, kto miał być to się stawił J.
Byłem godzinę wcześniej niż licytacja monet SAP, więc wykorzystałem ten wolny
czas na „własnooczne” obejrzenie interesujących mnie monet, rozejrzenie się po
sali by poznać panujące tam zasady i zwyczaje oraz na kuluarowe rozmowy przy
kawie i ciastku. Do udziału w aukcji zapisałem się u kolegi bloggera Marcina,
który zarządzał tym odpowiedzialnym posterunkiem i rejestrował uczestników. Tam dostałem swój numerek do licytacji, który
dziś jest już… pamiątką J. Wszystkie monety SAP w spokoju
obejrzałem razem z innym zaprzyjaźnionym bloggerem Tomkiem, który służył pomocą
nie tylko merytoryczną, ale również dysponował odpowiednim sprzętem bym mógł
się im dokładnie przyjrzeć. To był świetnie spędzony czas, który doskonale
przygotował mnie do licytacji. Na Augusta III dołączyłem do sali i już z tej
perspektywy obserwowałem przebieg licytacji. Czekałem na swoje momenty chwały,
w głowie rozpatrując scenariusze, w jakich może przebiegać aukcja monet
Poniatowskiego. Co ciekawe podczas licytacji monet SAP na sali było zaledwie
kilka osób, w tym dwie (ze mną, nie licząc prowadzącego) były zainteresowane
prezentowaną ofertą i brały czynny udział w grze o numizmaty.
Zgodnie z planem walczyłem o 4 zaplanowane wcześniej
monety. Musze napisać, że licytacje przebiegały szybko i sprawne a ja całkiem sporo
razy podnosiłem kartkę ze swoim numerem. Fałszywą złotówkę z puncą licytowałem
spokojnie, dając czas internetowym uczestnikom na wielokrotne wzajemne
przebicia. Jak tylko wyczuwałem, że dynamika ofert opada to włączałem się do
gry z sali. Nie ma, co ukrywać, że udało się ją wygrać i byłem zadowolony z ceny,
na jakiej skończyłem. Kolejne dwie złotówki następowały jedna po drugiej.
Monetę nr 1092 z 1787 roku wygrałem przy minimalnym oporze z internetu. Również
bez wielkiej bitwy na oferty, okazałem się zwycięzcą kolejnej zaplanowanej do
kupienia monety. Obie złotówki nabyłem za cenę poniżej swojego limitu, stąd
byłem z tego potrójnie zadowolony. Po tym zakupie nastąpiła dla mnie krótka
przerwa, ponieważ do licytacji trafiały monety, których nie planowałem
pozyskać. Czwarty w kolejności na mojej liście był szóstak z 1795 roku. Tu
niestety nie mam dobrych wieści, bo licytacja tej monety była zadziwiająco
burzliwa i długa. Cena rosła stopniowo, ale na moje oferty zawsze znajdował się
„jakiś cwaniak”, co mnie w internecie przebijał. Przyznajcie się teraz, który
to był taki mądry? J Gdy cena niebezpiecznie zbliżała się do
tysiąca złotych (dawno mijając mój limit), to grzecznie wycofałem się z zabawy
i opuściłem salę by na gorąco przedyskutować moje nowe nabytki przy pysznej
kawie. Generalnie te spotkania i dyskusje to rzeczywiście spory argument za tym,
by jak jest możliwość, to jednak pojawiać się na aukcjach osobiście. Oprócz
wymienionych już wyżej znajomych bloggerów, Marcina i Tomka udało mi się też zamienić
kilka zdań z głównym „kierownikiem zamieszania”. Damian Marciniak oprócz
prowadzenia licytacji, jak na prawdziwego gospodarza przystało - dwoił się i troił,
aby choćby chwilę zagadać z każdym uczestnikiem. Pochwaliłem się nabytkami i
wymieniliśmy opinie na temat przebiegu imprezy. Jednym słowem pełen profesjonalizm
i nikt nie mógł się czuć „zaniedbany” J. Warto
wspomnieć, że miałem okazję również spotkać niekoronowanego króla numizmatycznego
Youtuba, czyli goszczącego już kiedyś na moim blogu „orła/sokoła” Krzysztofa
Jurko. Świetny młody człowiek, obdarzony ugruntowaną wiedzą i sporym doświadczeniem,
z którym numizmatyczne dyskusje są prawdziwą niekończącą się przygodą. Z takim
bajerem, to na pewno nie zginie w tłumie i osiągnie sukces J.
Czas mijał szybko. I jak tu nie żałować, że tak miło spędzone niedzielne
popołudnie powoli się kończyło i uznałem, że czas wracać na Pragę. To z
pewnością nie była moja ostatnia aukcja stacjonarna. Piękne monety to jedno,
jednak ludzie dzielący naszą pasję, z którymi można podyskutować to
zdecydowanie nie mniej ważna część aukcji u Damiana. W każdym razie, ja taki
wniosek dla siebie wyciągnąłem po tej imprezie i na kolejną w czerwcu się tez
wybieram.
Podsumowując mój udział, kupiłem 3 z 4 zaplanowanych
monet. Ceny jak dla mnie były całkiem spoko, a atmosfera sprzyjała zakupom i
integracji środowiska miłośników numizmatyki J.
Co ciekawe dla mnie, jako zatwardziałego użytkownika
aukcji przez internet, dostrzegłem też tą istotną różnicę, że po wygraniu
licytacji na Sali istniała kusząca możliwość zapłaty i natychmiastowego odbioru
monet. Tym samym miałem okazję wrócić z nimi do domu i cieszyć się nowymi
nabytkami już 5 minut po licytacji. Kolejnym plusem dla mnie, który jak ten
przysłowiowy szewc, sam zbiera monety, ale raczej ich przy sobie zbyt wiele nie
posiada, była możliwość zapłaty kartą kredytową. Aż wstyd się przyznać, ale na
co dzień posługuje się kartami znacznie częściej niż monetami czy banknotami NBP.
I pewnie właśnie przez takich ludzi jak ja, całkiem niedługo monety obiegowe staną
się jedynie fanaberią i niszową ciekawostką.
Mając takie nowe opcje do wyboru, zdecydowałem się
jednak z nich nie skorzystać i postąpiłem jak zwykle, czyli zapłaciłem za
monety przelewem już „z domu” , by odebrać je później, przy okazji, gdy znów będę
w centrum miasta. Tym samym, taktycznie dałem sobie szansę na kolejną wizytę w
Gabinecie Numizmatycznym. Czasem trzeba ich sposobem podejść J.
Teraz oczywiście żartuje, nie jestem aż tak zdeterminowany, chociaż zawsze z przyjemnością
przekraczam próg firmy Damiana Marciniaka i nie narzekam na… wysoki poziom
obsługi jakim mnie tam atakują J .Powód tego, że nie odebrałem monet zaraz
po aukcji jest inny. Wstyd się przyznać, ale ostatnio wcale nie ciągnie mnie do
tego by nowo zakupione monety zaraz u siebie posiadać. Na przykład z WCN-u potrafię
odbierać monety po miesiącu od zakupu, bo zwyczajnie zapominam lub mam nie po
drodze. Dokładnie tak samo jest w innych sytuacjach, jakoś ostatnio nie mam
parcia. Powód tego oziębienia stosunku do posiadanych monet jest prosty. Od
czasu, kiedy zapoznałem się z ogromem monet SAP zalegających w zbiorach Muzeum
Narodowego w Warszawie, to moja ekscytacja skierowana do pojedynczych
egzemplarzy jest lekko przytłumiona. Tysiąc, setka, no OK minimum paleta cudnych
sreber Poniatowskiego - to jeszcze rozumiem i serce zbije mocniej, ale trzema
drobiazgami to już się teraz zbytnio nie podniecam To taka „czarna strona” częstego
przebywania w otoczeniu wielkich zbiorów. A takim jest właśnie kolekcja
zgromadzona w stołecznym Muzeum Narodowym. Po czymś takim tracisz na moment umiłowanie
do pojedynczej, choćby najładniejszej sztuki, wiedząc dobrze, że takich monet
jak ta, „to na pęczki” mają w zaprzyjaźnionym muzeum tuż za mostem.
Czyli, monet nie odebrałem od razu, tylko zrobiłem
to trochę później, przy okazji. Te kilka dni potrzebowałem by pooglądać zdjęcia,
poczytać relacje z aukcji by za nimi zatęsknić. Ale jak już trafiły w moje ręce
to bardzo szybko zdobyły moje serce. Gdy je trochę pomacałem, pomierzyłem, dokładnie
opisałem i zarejestrowałem w kartotece, wydłubując z plastikowych trumienek, fotografując
i przygotowując do włączenia do zbioru, to „na dobre” zachwyciłem się ich
wyjątkowym pięknem. Dotykając moich nowych blaszek uśmiechałem się do siebie
jak dzieciak. To piękne sztuki. Musze przyznać, że chyba jeszcze nigdy dotąd za
jednym razem, nie włączałem do kolekcji takich trzech srebrnych ślicznotek. Pięknie
się prezentują, choć przy uwalnianiu ze slabów (jak widać na zdjęciu poniże)j,
z reguły używam dość ciężkiego sprzętu. Mam już jednak w tym pewną praktykę,
stąd monety były bezpieczne w rękach szaleńca z brzeszczotem J.
Finiszując, dla mnie 4 aukcja GNDM przeszła do
historii, jako najlepsza, w jakiej dotąd brałem udział, za co jeszcze raz
serdecznie dziękuje organizatorom, doceniając ogrom pracy, jaki musieli włożyć
by 3-dniowa impreza stała się niezapomnianym świętem numizmatyki. Proszę o
więcej i życzę by kolejne imprezy były równie udane. Pozdrawiam wszystkich
miłośników monet, z którymi miałem okazję się spotkać i do zobaczenia na
kolejnej imprezie u Damiana. Dziękuję i do usłyszenia/zobaczenia J.
W
dzisiejszym wpisie wykorzystałem materiały i zdjęcia z 4 Aukcji Gabinetu
Numizmatycznego Damiana Marciniaka oraz wyszukane za pomocą google grafika. Oczywiście liczę na to, że Kamil Stoch nie ma sie czego obawiać i jego złoty medal jest bezpieczny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz