sobota, 28 października 2017

12 Aukcja ANMN, czyli doktor Koziełło kupuje prestiżowe numizmaty.

Witam czytelników bloga we wpisie ukazującym się po około tygodniu od chwili zakończenia tytułowej imprezy. Informacja dla stałych czytelników, tak – znów będę narzekał na wysokie ceny J. Ale na serio… Wiele już o tej aukcji napisano w internecie, stąd zapewne czytelnicy mojej strony zapoznali się już z popularniejszymi opiniami wyrażonymi na ten temat. O imprezie, z pierwszej ręki napisał sam organizator i opublikował podsumowanie na swojej stronie na facebooku. Swoje zdanie zdążyli wyrazić już też uczestnicy, biorący udział w imprezie „na żywo”, choćby antykwariusz-filmowiec Krzysztof Jurko w specjalnej produkcji na swoim kanale na Youtube. W wątku na forum monety.pl, dedykowanym zakończonej 12 Aukcji Michała Niemczyka, dyskutują również uczestnicy internetowi oraz miłośnicy monet, którzy jako „kibice” śledzili imprezę w sieci. To jednak nie wszystko. Swoje zdanie, a przy okazji całkiem ciekawe wnioski na przyszłość, sformułowała już nawet „szanowna konkurencja” w postaci Damiana Marciniaka na swojej stronie na facebooku. Słowem wszystko ogólnie już wiadomo, aukcja jest podliczona, zamknięta i temat jest generalnie pozamiatany. Nie zamierzam konkurować z opublikowanymi już wcześniej opiniami, tym samym postaram się zbytnio nie powielać zdania szanownych poprzedników i jedynie z „reporterskiego obowiązku” napiszę tylko kilka zdań wstępu, dodam trochę własnych przemyśleń i uwag oraz oczywiście szczegółowo opisze ofertę monet SAP. Tylko tyle, no może jednak niego więcej. Zatem starujemy J

Co już powszechnie wiadomo i z czym się zgadzam? Aukcja 12, jak to „u Niemczyka” – znów była wyjątkowa. Od pierwszej imprezy do dzisiaj, organizatorzy udowodniają za każdym razem, że ich imprezy mają najwyższy poziom numizmatów wystawionych do licytacji. Od tego już tylko krok, do zachęcenia do udziału prestiżowych uczestników lub inwestorów z grubym portfelem. A w konsekwencji do… bicia kolejnych rekordów cenowych. To też pewna tradycja tych aukcji, więc nikogo to już nie dotyka. Wiele zgromadzonych obiektów zostało opisanych jako unikaty i nie wchodząc w szczegóły, trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić. Szczególnie, jeśli chodzi o okres „Polski królewskiej”, to jak sam zaobserwowałem - nie brakowało pięknych monet, które wzbudzały spore emocje u potencjalnych nowych właścicieli jak i u widowni. Nie dotyczy to, co prawda srebrnych monet koronnych Stanisława Augusta Poniatowskiego, bo tu oferta była jedynie „bardzo dobra”, ale o tym napiszę więcej w dalszej części. Znów wiele obiektów było gotowym do sprzedaży produktem numizmatyczno-inwestorskim, gustownie opakowanym w plastikowe slaby. Te monety, które „jeszcze nie były” zamknięte a zdaniem organizatorów miały odpowiedni potencjał, okraszono opisem „nadaje się do gradingu”. Takie działanie mnie osobiście zawsze martwi, jednak nie mam złudzeń i wiem, że tu nie może być inaczej zważywszy na grupę docelową, do której skierowana jest oferta oraz na znany fakt, że firma Niemczyk jest oficjalnym dealerem NGC i PCGS. A co za tym idzie w promowaniu tego typu produktów ma swój niezaprzeczalnie dochodowy biznes. To nie przestępstwo, idzie do tego przywyknąć. W każdym razie szykowało się prawdziwe polowanie na „grubego zwierza” a nie zwyczajowe „szukanie jelenia” J.

Skoro impreza pretenduje do tego by nazwać ją prestiżową, to z pewnością uczestnicy tego numizmatycznego show, mogą czuć się prawdziwą elitą kolekcjonerów. Ponieważ ja osobiście nie się czuję się w żadne sposób związany z tą elitarną grupą, nie wydaje mi się, żebym był właściwą osobą, która ma w sobie odpowiednie pokłady charyzmy, na to by przeprowadzić czytelników bloga przez relacje z dzisiejszej prestiżowej aukcji. Tym sposobem, założyłem sobie, że funkcja „gospodarza dzisiejszego wpisu”, powinna trafić w ręce bardziej godne od moich. Szukając pomysłu na to, kto mógłby mnie wyręczyć/zastąpić, wpadłem na pomysł, że najlepiej będzie, jeśli do tej odpowiedzialnej roli zaangażuje najsłynniejszego polskiego numizmatyka–kolekcjonera. Ale kto nim jest i gdzie go szukać? I tu znów przyszło olśnienie. Trzeba po prostu popytać ludzi wokół, o to, kto ich zadaniem jest najbardziej znany i popularny. Jak pomyślałem tak zrobiłem, zapytałem kilkanaście znanych i nieznanych mi osób, o najsłynniejszych polskich numizmatyków lub kolekcjonerów monet. Lawiny odpowiedzi nie było, temat okazał się nieco niszowy J…mimo to udało się w dość prosty sposób ustalić i znaleźć tą jedną, najlepszą osobę. Uprzedzając nieco fakty, napisze, że głosami „normalnych ludzi” najsłynniejszym w naszym fachu nie został hr. Emeryk Hutten-Czapski, nie jest nim też nikt z rodu Potockich, to również nie Marian Gumowski, Tadeusz Iger, Władysław Terlecki ani nawet Pan Jerzy Chałupski. Konkurs wygrał nie, kto inny, jak doktor medycyny Tadeusz Koziełło. I to on, jako osoba odpowiednio elitarna, będzie czynił nam dzisiaj zaszczyt, gospodarza tego prestiżowego artykułu J.

Dla tych, którzy, mimo tego, że interesują się monetami, a nie poznali jeszcze Koziełły, napisze kilka zdań wprowadzenia. Doktor Tadeusz Koziełło, którego kreuje znany aktor Andrzej Strzelecki, to jeden z pobocznych bohaterów polskiego serialu-tasiemca „Klan”, który w TVP leci nieprzerwanie od 22 września 1997 roku. Od 20 lat w późne popołudnie miliony naszych rodaków zasiada przed telewizory by pasjonować się pokręconymi losami serialowej rodziny Lubiczów i ich otoczenia. Jednym z bohaterów serialu jest przyjaciel rodziny doktor Tadeusz Koziełło, współwłaściciel kliniki medycznej, w której z sukcesami prowadzi własną praktykę ginekologiczną. Po godzinach, z lekarza przeistacza się w pasjonata muzyki ludowej, golfa i numizmatyki. Co ważne dla naszego grona, bohater jest uczciwy, poczciwy i pozytywny.  Zbiera numizmaty polski królewskiej i posiadł już nawet „niezwykle dobrze zachowanego” talara Poniatowskiego z roku 1794. Słowem – ziomek. Niestety musze też obiektywnie ostrzec, że doktor to niestety… taka, trochę serialowa „pierdoła”. Nieco naiwny i staromodny, bywa czasami wykorzystywany przez otoczenie. Jednak widzowie i Polacy go kochają i kojarzą, jako ikonę polskiej numizmatyki. Nie pozostało mi już nic więcej ponad zaproszenie czytelników na wpis z imprezy, w której doktor Koziełło zagrał jedną z ról. Ale zacznijmy opowieść od początku J.
Jak widać doktor Koziełło już zgłosił się do aukcji i w dalszej części będziemy śledzić jego liczne perypetie z tym związane J.

Nie wiem, jak reagowała elita, ale moje odczucia przed imprezą były wyłącznie pozytywne. Doceniałem wysiłek zgromadzenia wyjątkowego materiału, a co za tym idzie możliwość obcowania z unikatami, którymi wielu miłośników numizmatyki głośno zachwycało się na długo przed rozpoczęciem licytacji. Doceniam wyjątkowo mocną promocję aukcji w kraju i za granicą. Przecierałem oczy ze zdumienia, bo informacje na temat zbliżającego się wydarzenia atakowały mnie z różnych kierunków. Na głównych platformach numizmatycznych w sieci, co chwila natykałem się na reklamy, filmiki promocyjne z ofertą, informacje jak dołączyć do imprezy i jak licytować a nawet na specjalny artykuł w „Pulsie Biznesu” poświęcony zbliżającemu się „świętu numizmatyki”. Marketing podziałał solidnie i z uznaniem należy stwierdzić, że tego typu działań, było znacznie więcej niż dawniej bywało. A na samym końcu, doceniałem również fakt organizacji licytacji stacjonarnej, która dla wielu amatorów monet jest jeszcze doskonałą okazją do towarzyskiego spotkania, wymiany opinii w kuluarach a nierzadko nawet i małego handelku. Te wszystkie zabiegi zwróciły zapewne uwagę licznej rzeszy uczestników. Do aukcji zapisał się Koziełło i mnie też nie trzeba było jakoś specjalnie motywować. Zresztą otrzymałem wcześniej przesyłkę z katalogiem aukcji, wiec i tak czułem się potraktowany indywidualnie i już niejako zaproszony do udziału. Tak pozytywnie nastawiony, kiedy nastał TEN DZIEŃ, byłem dobrej myśli na tyle, że rozpatrywałem nawet możliwość, żeby tym razem „zaszczycić” organizatorów swoją obecnością i stawić się osobiście na miejscu akcji. Niestety mimo tego, że mogłem to zrobić bez przeszkód, to jednak w ostatniej chwili zrezygnowałem i nie zdecydowałem się na ten krok. Po raz kolejny wybierając wygodny fotel w domowym zaciszu gdzie wszystko mogę ogarnąć „przez internety”, zamiast „niepewnego” środowiska pracy, jakie zastanę w hotelu. Trochę mi teraz głupio, bo z relacji znanych mi osób wiem, że warto było się tam pojawić, choćby tylko na części imprezy i to nawet tylko po to żeby poczuć tą wyjątkową atmosferę. Było blisko, całkiem możliwe, że na kolejnej już mnie nie zabraknie. Ok, nic się nie stało, bo jak się okazało, beze mnie impreza nic nie straciła na swojej atrakcyjności J. Kalendarz aukcyjny jest pełen imprez i kolejnych okazji żeby się zintegrować i zapoznać z pewnością mi nie zabraknie.
 Doktor Koziełło z pewnością zapoznał się z katalogiem i ma już swoje typy do licytacji. Przejdźmy teraz do kolejnego rozdziału, jakim będzie mój komentarz do oferty monet SAP zgromadzonych na 12 Aukcji ANMN.  A jest, co komentować, ponieważ numizmaty ostatniego króla prezentowały się całkiem porządnie. Może na tle innych władców nie było wśród nich unikatów na miarę „nigdzie niespotykanych” monet trzech królów Zygmuntów, jednak dla mnie to i tak była to jedna z najciekawszych ofert tego roku. Z reporterskiego obowiązku napiszę, że wystawiono 26 egzemplarzy monet Poniatowskiego, z czego aż 20 sztuk było bezpośrednio w kręgu mojego głównego obszaru zainteresowania, wyczerpując znamiona „srebrnych monet koronnych SAP”. Do ogólnej sumy numizmatów „króla Stasia” należałoby dodać również niezwykle liczną i dobrze zachowaną, czternastoelementową kolekcję medali z serii suita królewska.  Niezwykłe numizmaty, które w swoich oryginalnych XVIII-wiecznych postaciach są naprawdę niesamowite. Ale, dziś nie o tym. Podsumowując na pierwszy rzut oka wydawało mi się, że oferta jest ciekawa, różnorodna i zapewne znajdę tam coś dla siebie. W sensie monety, o które będę starał się powalczyć podczas licytacji. I teraz jest właśnie już ten moment, w którym przejdę po kolei przez wszystkie wystawione srebrne monety SAP. Na początek proponuje ten najgrubszy asortyment, potem średni a monety groszowe na samym końcu. Zaczynamy „przegląd wojsk” od trzech talarów, które prezentuje na zdjęciach poniżej.
I tak się ładnie złożyło, że akurat pierwsza monetą był ładny talar „zbrojarz” z 1766 roku, o którym tydzień temu napisałem na blogu pierwszą cześć artykułu i jestem w trakcie pisania części drugiej. Oczywiste jest, że moneta została przez mnie bardzo dokładnie zlustrowana, każdy zakamarek został sprawdzony a na końcu talar został jednym z kilku setek innych monet tego typu, „zaproszonych” do badania ilościowego. Druga cześć wpisu na ten temat ukaże się najpóźniej w połowie listopada. Wracając do monety. Zapakowany w slab talar z oceną AU 55, czyli stan II. To, co rzuca się w oczy to ładna patyna po obu stronach. To akurat cecha, którą lubię, więc byłbym zainteresowany zakupem i wyjęciem jej z pudła. Moneta została poprawnie opisana według najnowszego katalogu monet SAP, jako 32.a11. Podkreślam, bo nie jest to wcale takie częste. Jednak nie wszystko, co wiąże się z tym talarem było takie super. Nie do przyjęcia dla mnie była cena wywoławcza, która dla mnie osobiście sugerowała, że moneta została wystawiona nieco „na wiwat” z marnymi szansami na sprzedaż. W każdym razie ja do tego swojego portfela nie zamierzałem przykładać. Mam dwa „bardzo ładne” talary z tego rocznika, jednak nie myślę o nich w kategoriach numizmatów wartych takich kwot.  Tym samym, wywołanie na poziomie 7,5 tysiąca złotych to nawet jak na aukcje dla osób szukających prestiżu, uważałem za grubą przesadę. Moneta jednak została raz przebita w internecie i mimo zaporowej ceny - sprzedana. Ok, jak widzę nie będzie miękkiej gry J. Drugi talar wystawiony na aukcji był nie mniej ciekawy. Rocznik 1784, który ostatnio regularnie pojawia się w sprzedaży, więc nie jakiś unikat. To jednak, co wyróżniało tę monetę, to z pewnością bardzo dobry stan zachowania oraz to, że nie była w slabie. I tu organizatorzy pograli na uczuciach inwestorów i to dwojako. Po pierwsze szacując jej stan na nieobiegowe UNC a po drugie dodając notatkę „moneta do gradingu”. Rynek widocznie czekał na tego typu rarytasy, bo dosłownie „oszalał na jej puncie”. Moje uwagi? Moneta ze zdjęcia wygląda na doskonale zachowaną, jednak „nieznacznie” obiegową sztukę. Co akurat dla mnie, osoby, która nie szuka menniczych stanów było jej pozytywną cechą. Na pewno jest to jedna z ładniejszych sztuk, jakie widziałem. Cena wywoławcza na poziomie 7,5 tysięcy również w tym wypadku wydawał mi się nieco zaporowa i nie zamierzałem brać udziału w jej licytacji. Musze przyznać, że akurat mam takiego talara, podobnie jak posiadam dwie sztuki z poprzednio opisywanego 1766, stąd akurat w tych dwóch przypadkach nie czułem presji na powiększanie stanu posiadania. Cena 35 tysięcy, jakie uzyskał ten egzemplarz jest dla mnie jednym z najbardziej niesamowitych wydarzeń aukcji, ale o tym napisze więcej w dalszej części. Na koniec mały błąd w opisie oferty, jako 34.b figuruje w najnowszym Parchimowiczu/Brzezińskim a nie Berezowskiego. Trzecim talarem była moneta z rocznika 1792, którym miałem już przyjemność opisywać na blogu w poświęconym jej artykule. Nakład 339 sztuk, mówi samo za siebie J. Rocznik pojawia się w sprzedaży sporadycznie, więc każda okazja jest dobrą szansą na uzupełnienie zbiorów. Moneta była zdecydowanie w moim typie, stan drugi plus ładna i naturalna patyna. Awers nieco słabszy, bo lekko poprzecierany, jednak rewers rewelacyjny. Ot prestiżowa oferta, która od razu została skierowana do odpowiednich ludzi, dla których cena wywoławcza 15 tysięcy złotych nie stanowi problemu. Na koniec tego ustępu, tylko dodam, że wszystkie trzy monety talarowe były piękne i zdecydowanie były warte by stać się ich właścicielem. O moich poczynaniach w licytacji napiszę jak zwykle pod koniec wpisu.
 Kolejną grupą srebrnych monet koronnych SAP były półtalary. Monety tego typu należą do jednych z moich ulubionych nominałów, co skutkuje tym, że wzbudzają u mnie wyjątkowe zainteresowanie. Nie inaczej było na 12 Aukcji ANMN. Pierwsza monetą z tej grupy był egzemplarz z rzadkiego rocznika 1773. Awers nieco zmęczony, rewers tez nie idealny, jednak jak na stan trzeci jeszcze do przyjęcia. Cena wywoławcza 1,5 tysiąca była zachęcająca. Pomyślałem, że lepsza sztuka może się szybko nie trafić. Po „niebieskim serduszku” na ilustracji na zdjęciu powyżej można poznać, że dodałem ten numizmat do swoich ulubionych. Drugi półtalar z 1775, to moneta z jednego z najrzadszych roczników. Do tego trafiła na aukcje moneta obiegowa, ale bez defektów i całkiem dobrze zachowana. Jej stan organizatorzy ocenili na III +, co moim zdaniem było zgodne z tym, co widziałem na zdjęciach.  Kolejna ciekawa oferta, która wylądowała w „moich ulubionych”, wystawiona za rozsądną cenę 2 tysięcy złotych. Drobną ciekawostką był opis w katalogu aukcyjnym. Organizatorzy nie zdecydowali się określić konkretnie, który z dwóch wariantów oferują. Napisali, co prawda w komentarzu „odmiana z bogatszym zakończeniem przepaski”, ale trudno na tej podstawie wyciągać wnioski. Dla jednych „bogatszy” jest sąsiad, co tydzień temu kupił nową Skodę, dla drugich …królowa Elżbieta II J.  Taki mały kamyczek. Trzecim numizmatem była moneta z popularniejszego rocznika 1778. Nie tak rzadka, ale za to wyjątkowo korzystnie zachowana i po prostu piękna. Szczególnie awers wpadł mi w oko. Włosy króla Poniatowskiego spięte tradycyjną przepaską prezentowały się niezwykle świeżo. Może nie tam zaraz UNC, jak to określili w opisie organizatorzy, jednak dobry stan II to jest to, czego szukam i tu go znalazłem. Rewers jeszcze lepszy, ładna patyna – coś pięknego. Pozycja zdecydowanie warta zakupu, dla miłośników, którzy nie posiadają jeszcze tego rocznika. Ja się do nich niestety nie zaliczam, więc tylko zapisałem zdjęcie w swojej bazie. Warto wspomnieć o tym, że rocznik 1778 mimo tego, że pojawia się na aukcjach regularnie, to przeważnie jednak są to monety o widocznym zniszczeniu obiegiem. W tym przypadku mieliśmy do czynienia z jednym z najlepszych półtalarów bitych w tym roku, jakie kiedykolwiek spotkałem.  Teraz czas na odnotowanie „wpadki” związanej z opisem, proszę popatrzeć na kolejną wystawioną monetę ze zdjęcia poniżej.
 Co my tu mamy? W opisie aukcji pojawia się nagle talar z 1780 roku EB, Warszawa. Z pozoru wszystko się zgadza oprócz tego najważniejszego, czyli z wyjątkiem… nominału. Trudno mi sobie wyobrazić sytuacje, w której organizatorzy przechodzą do porządku dziennego nad tą rażącą nieścisłością i uznają, że w sumie nieważne jest to, jaką monetę sprzedają, bo przecież, „kto ma wiedzieć, to i tak wie” lub „e tam i tak się sprzeda”… Zakładam, że taka sytuacja jest niezamierzoną wpadką i pozostaje tylko mieć nadzieję, że miłośnik, który wydał 7 tysięcy złotych na tego obiegowego półtalara, nie został wprowadzony w błąd i wiedział, co robił. A sama moneta, rzeczywiście rzadka a rewers nawet ładny. Osobiście tak wyobrażam sobie półtalary w III stanie, sprzedawane w granicach 3 tysięcy złotych, stąd nie mogłem zmusić się by brać w tym udział. Nie ma sensu dłużej się zatrzymywać, idźmy dalej do dwuzłotówek.
Monet o nominale 8 groszy było całkiem sporo, bo aż 8 sztuk. Z czego część w slabach, a dwie z dodatkowymi opisami, które miały dodatkowo zachęcać do licytacji. Pierwszą sztuką była moneta z 1766 roku w wariancie, o którym pisałem niedawno przy okazji innej aukcji. To bardzo charakterystyczny awers, który zawsze mnie ciekawił i nie kryję, że szukam okazji by włączyć go do zbioru. Moneta oceniona została przez organizatorów bardzo wysoko, jako niemal nieobiegowa z ceną wywołania na poziomie 1700 złotych. Miałem nieco uwag do tego UNC, jednak nie „robiłem scen”, bo ładna patyna i bardzo dobry stan II, jest nawet bardziej w moim obszarze zainteresowania. Jak cena nie będzie szalona to chciałem o nią powalczyć, stąd na koniec analizy, dodałem tę dwuzłotówkę do ulubionych żeby nie przegapić licytacji. Kolejna moneta reprezentowała popularny rocznik 1768, którego cechą charakterystyczną jest między innymi to, że w trakcie bicia sporego nakładu „popełniono” wiele różnych wariantów stempli. Organizatorzy posiłkując się najnowszym katalogiem monet SAP, dostrzegli, że akurat ten konkretny wariant nie został opisany i oznaczyli numizmat stosownym opisem, który miał ją wyróżnić na tle otoczenia. Moneta już niedługo doczeka się wpisu na blogu, więc będzie okazja przeglądu tego rocznika. Teraz napisze tylko tyle, że to bardzo popularny wariant i to, że nie został opisany w katalogu jest ewidentnym błędem ze strony jego autorów. Z tego, co obserwuje, to wielu sprzedawców posiadających ten wariant orientuje się, że nie wystąpił w katalogu i epatuje ta informacją, czyniąc z niej „sensacje numizmatyczną”. Niestety ze szkodą dla kupców, gdyż jak już wyżej dodałem to „populares”, jakich mało… Po tym wyjaśnieniu, nikogo nie zdziwi, że jak pewnie większość miłośników mennictwa SAP mam ten wariant i nie planuje kolejnych zakupów. Dla porządku dodam, że moneta został oceniona na stan II minus, który w tym popularnym roczniku może być wart max 800 złotych. Cena wywoławcza „za ten nienotowany okaz” wynosiła aż 1500 złotych, co wykluczyło rozsądny udział w licytacji. Kolejne dwie ośmiogroszówki reprezentowały rocznik 1774, który już zdążyłem opisać na blogu. Obie monety w fajnych stanach zachowania, charakterystycznych dla całej imprezy Michała Niemczyka. Pierwsza z pary w stanie około II plus, ciekawa i piękna. Jednak mam już taki wariant, więc nie była to oferta dla mnie. Zaciekawiła mnie średnica krążka określona w opisie na 30mm, bo to całkiem sporo jak na ten typ. Dostrzegłem też błąd w opisie oferty, nie zgadzał się rocznik w napisach otoku. Druga dwuzłotówka była dla mnie bardziej interesująca. Na początek przykuła moją uwagę ładna patyna i nieco przeczyszczony awers. Ogólny stan zachowania tego egzemplarza był widocznie słabszy od poprzedniczki, jednak II to akurat ten, który preferuje. Tego wariantu stempla rewersu jeszcze nie posiadam, więc w rozsądnych kwotach byłbym gotów go nawet zakupić. Cena 1300 złotych oraz sytuacja, że moneta była wystawiona jako druga z tego samego rocznika, dawała mi mgliste nadzieje na przyszły sukces. Dodałem monetę do „ulubionych” i poszedłem dalej.

Piątą monetą był numizmat z ciekawego rocznika 1785. Ciekawego z racji portretu króla Poniatowskiego, który jest tym rzadziej spotykanym w sprzedaży, a przez to pożądanym przez kolekcjonerów. Stan zachowania znacznie odbiegał w dół od średniej i nawet krótkowidz mógł się szybko zorientować, że moneta do gradingu i inwestycji się raczej nie nadaje. Specjaliści wyposażeni zapewne w silne szkła powiększające, doszukali się jakiś przesłanek by przyznać jej notę III plus. Może i nieco zawyżona, ale bez dramatu. Moneta zdecydowanie dla miłośników monet „polski królewskiej” chcący włączyć do swojego przekrojowego zbioru, sporą srebrną monetę SAP w niebanalnym roczniku. Wycena na poziomie 1000 złotych normalnie byłaby irracjonalna, jednak podczas tej imprezy nie raziła zbyt mocno, szczególnie w porównaniu do wielotysięcznych kwot, z jakimi wystawiano inne numizmaty. Mnie ta dwójka nie urzekła, mam podobną, stąd nie planowałem się ubiegać o jej zakup. Trzy kolejne dwuzłotówki były zapakowane w plastikowe trumienki i ocenione przez fachowców z NGC. Pierwsza moneta z tej grupy, została wybita w popularnym roczniku 1792, w nieco rzadszym wariancie M.V. i w II stanie zachowania. Całkiem błyszcząca sztuka, jednak do ideału dobrego zachowania sporo jej brakowało. Obustronny justunek tez nie dodawał jej uroku. Odmiennie niż organizatorzy, nie uważałem, że moneta stanowi jakąś wyjątkową rzadkość. Jednak trzeba uczciwie przyznać, że jeśli ktoś nie posiada jeszcze tego rocznika i wariantu, to była to całkiem ciekawa propozycja… oczywiście o ile cena będzie atrakcyjna. A o to na aukcji Niemczyka nigdy nie jest łatwo J. W końcu monety kupione z tego źródła, są czasem traktowane są, jako te posiadające wyjątkowo dobrą proweniencje. Ja akurat nie zwracam na to wielkiej uwagi, lecz nie mam nic do osób, które tak twierdzą. Dwie ostatnie sztuki monet 8-mio groszowych pochodziły z ciekawego rocznika 1794. Napisze, więc o nich razem, bo dla miłośnika numizmatów Poniatowskiego mogły stanowić interesujący komplet, gdyż reprezentowały dwie podstawowe odmiany związane ze zmianą stopy menniczej, jaka miała akurat miejsce w trakcie trwania tragicznego roku 1794. Jeśli ktoś jest ciekawy większej ilości szczegółów, to zapraszam na odpowiedni wpis na moim blogu. Artykuł znajdziecie po prawej stronie w obszarze „OPISANE MONETY”.  Jedno jest pewne, udowodniłem na blogu, że wbrew pokutującej opinii, wcale nie są to rzadkie sztuki. Sprzedawcy jednak często, jak rzep psiego ogona, trzymają się kurczowo „starych danych”, w których oszacowano je dawno temu na R2. Dziś już niewiele zostało z ich dawnej sławy i moim zdaniem, należy je traktować, jako zwykłe dwuzłotówki z popularnych lat. Pisze to po to, aby nieco pochwalić speców od Niemczyka, bo akurat oni nie wpisali się w ogólny trend „naciągaczy” i nie akcentowali tej R2. Obie monety były w slabach z MS, czyli mennicze co potwierdzały błyszczące krążki zatopione w plastiku. Moneta w odmianie 41 3/4 , której nakład szacowałem na ponad 1 milin sztuk, mimo MS wcale jakoś wybitnie nie przypadła mi do gustu. Fatalny justunek, który nie wpływa na ocenę stanu z numizmatycznego punktu widzenia, wpłynął jednak negatywnie na moje „wrażenia artystyczne”. Druga sztuka, z późniejszej odmiany 42 ¼ , ogólnie bardziej mi się spodobała. Jednak i w tej sztuce dostrzegam jakieś podejrzane machinacje z lustrem menniczym w tle. Czasem wydaje mi się, ze spory procent tych MS jest jakby pokrywany dodatkowym szronem, który ma zakryć ewentualne mankamenty. Są tacy, którzy sądzą, że to „szron menniczy”, mnie jednak to jakoś nie przekonuje. Łatwo jest poprawić i zamknąć w plastiku. Wziąłby człowiek ją w łapy, pomacał, poobracał – to by się przekonał J. Dodatkowo, było mi trochę szkoda, że w opisie nie ma nic o rantach, bo jak wiemy z aukcji Damiana Marciniaka, akurat w tym roczniku, to właśnie „tu jest pies pogrzebany”. W każdym razie to ładne monety, których nie planowałem licytować, bo nie stać mnie na mennicze zbytki. To tyle o dwójkach a teraz przejdę do złotówek SAP.
Monet o nominale 4 groszy wystawiono trzy sztuki i były to dość interesujące oferty. Pierwsza złotówka z rzadkiego rocznika 1778, którego nie posiadam. Tradycyjnie patyna, jaką pokryły się jej obie strony, przemówiła do mnie na korzyść. Moneta zdaniem organizatorów posiadała resztki połysku menniczego, czego jednak nie dostrzegłem na zdjęciu. W takim przypadku rekomenduje by skorzystać z możliwości i przed licytacja zapoznać się z monetą. Stan oceniono na 3 z plusem i tu nie miałem uwag. Ze zdjęć wynikało, że złotówka sporo przeszła przez te prawie 250 lat. Dawno nie widziałem lepszego numizmatu z tego rocznika, stąd, mimo że nie był to jakiś ideał, dodałem do ulubionych z zamiarem licytacji. Druga złotówka, oceniona, jako mennicza była jakaś dziwna. Niby awers bardzo ładny, ze świeżymi włosami króla nie miał znamion bycia w obiegu, to jednak niedobity i porysowany rewers nie zachęcał. Byłem rozdarty, bo mój egzemplarz z 1792 roku jest słaby i nadaje się do wymiany na lepszy. Jednak, czy akurat ten konkretny krążek, miał by ja zastąpić. Wahałem się i dla porządku dodałem ją do potencjalnych celów na aukcje. Acha i jeszcze jedno. Kolejna pomyłka z rocznikiem w opisie rewersu tej sztuki w ofercie aukcyjnej, moim zdaniem świadczy o tym, że robiono to trochę mechanicznie i „na kolenie”. Ktoś powinien to sprawdzać przed drukiem i wrzuceniem na stronę. Ostatnia czterogroszówka pochodziła z rocznika 1794. Z popularniejszego stempla, w którym cyfrę „4” w dacie nabito na „3”. Oczywiście po raz kolejny, musze wskazać na błędy w opisie, tym razem do rocznika doszły inicjały intendenta mennicy. Sama moneta w slabie UNC DEATAILS, co świadczy, że „coś” jest z nią nie tak, skoro nie otrzymała normalnej noty. Złotówki z tego rocznika bardzo rzadko są ładnie wybite, stąd akurat ten krążek na ich tle wydawał się interesujący. Cena 1500 złotych, za jaką ją wystawiono, standardowo wydała mi się za wysoka. Nie byłem pewien czy inwestorzy zainteresują się tak „oszpeconą” sztuką. W końcu to nie MS, tylko znacznie słabiej. Byłem ciekaw jak zakończy się sprzedaż tego egzemplarza, mimo to nie planowałem licytacji. Po złotówkach były już tylko dwa mniejsze sreberka, których zdjęcie prezentuję niżej.
10-cio groszówka z 1793 roku, to nic specjalnego. W opisie oferty wychwalano MAXymalnie menniczy stan. Wydawało mi się jednak, że na każdej ostatniej aukcji była w sprzedaży jakaś podobna moneta. Ładna sztuka, jednak akurat ostatnio kupiłem sobie podobną, stąd nie rzuciła mnie na kolana. Ostatnia z gromady był srebrnik z 1768 roku. To ciekawy rocznik, który zwykłem lustrować nieco dokładniej ze względu na mnogość wariantów. Tu znów slab i kolejny MAX. Ja tam się nie znam, ale jak dla mnie na rewersie widać wyraźne ślady wytarcia obrzeża. Sądzę, że te ślady nie powstały w mennicy. Nie mniej jednak, sam krążek bardzo dobrze wybity, mocno i w miarę centralnie, do tego wyraźny połysk menniczy. To wszystko składało się, że to kolejna piękna moneta Poniatowskiego przeznaczona do sprzedaży podczas imprezy. Mam monetę sporo bardziej obiegową z tego wariantu, znacznie mniej prestiżową - jednak nie planuje jej wymieniać, bo mi się podoba taka, jaka jest. Tym samym, również w tym przypadku, nie planowałem „być jak dr.Koziełło” i włączać się do gry przeznaczonej dla międzynarodowych elit.
Monety SAP, które mnie najbardziej interesowały dodałem do „ulubionych” i na ilustracjach powyżej, oznaczone zostały niebieskim serduszkiem. Łącznie, uzbierała się mi spora grupa licząca aż sześć monet. Jednak dwie z nich były dla mnie kluczowe. Do tej szczególnej pary zaliczyłem półtalara z 1775 roku, który był moim głównym faworytem. Drugą monetą była złotówka z rzadkiego rocznika 1778. Zamierzałem licytować wszystkie sześć, jednak znając realia wiedziałem, że nie jestem faworytem, bo trudno w tak zacnym gronie liczyć na rozsądne ceny. Za cel minimum postawiłem sobie zakup jednego egzemplarza, najlepiej jednej z dwóch moich faworytek. I teraz przechodzę to opisu swoich wrażeń z licytacji.

Licytowałem przez internet. Interesujące mnie monety miały w katalogu pozycje 200 plus, stąd nie spieszyłem się zbytnio i do imprezy dołączyłem około godziny 10. Nie miałem żadnych kłopotów z zalogowaniem do systemu aukcyjnego. Aplikacja działała szybko i bezawaryjnie, co stanowi jedną z wizytówek zespołu z Antykwariatu Numizmatycznego, który organizował tę imprezę. Przed przejściem do monet Poniatowskiego miałem okazję spędzić ponad godzinę na obserwacji jak przebiegała aukcja i teraz podzielę się swoimi opiniami z tego, co zaobserwowałem. Nie będzie to relacja jednolita - będą plusy i minusy. Na początek chciałbym wyrazić swoje uznanie do prowadzącego imprezę. Michał Niemczyk prowadził licytacje z talentem i dużą wprawą. Było tak jak lubię, czyli dynamicznie i sprawnie. Power od początku licytacji obiektu, aż do jej zakończenia, bez zbędnych przerw przechodzenie do kolejnej monety. Tak trzeba było robić, mając „na karku” jeden dzień i kilka setek obiektów do sprzedania. To, co jeszcze udało się zauważyć na pierwszy rzut oka, to fakt, że impreza w dużej mierze opierała się na osobie lidera-prowadzącego. To właśnie prowadzący szybko podejmował kluczowe decyzje, płynnie przechodził z języka polskiego na angielski, jeśli sytuacja i międzynarodowa klientela tego wymagała oraz jednym okiem nadzorował pracę zespołu oraz ogólny postęp ich poczynań. Co ciekawe, jak na chwile się ruszył się z miejsca i opuścił pierwszą linię frontu, to od razu „ktoś” coś źle wcisnął, „komuś” się coś pomyliło, mnożyły się drobne błędy i aukcja sypała się jak domek z kart. Jak lider wracał, to szybko normalizował sytuacje i impreza szła na przód. Poniżej przykładowy obraz z ekranu laptopa, jaki widzi uczestnik licytujący przez internet.
Akurat trafił się fajny moment, bo licytowany był talar SAP z 1784 roku. Na zrzucie widać, dobrze osobę Michała Niemczyka będącego w ogniu licytacji.

Jednak to, co napisałem wyżej, oznacza też, że nie wszystko szło tak jak powinno działać na elitarnej imprezie. I teraz będzie garść obszarów do poprawy lub optymalizacji. Pierwszym i najważniejszym problemem, który był źródłem wszystkich pozostałych kłopotów, jakie towarzyszyły uczestnikom aukcji było kilkusekundowe opóźnienie prowadzącego licytacje na sali, względem sytuacji, jaka rozgrywała się w internecie. Oglądając poczynania Michała Niemczyka realizowane z kamerki live, słuchając w głośnikach komputerów tego jak prowadzi licytacje miało się dziwne wrażenie, że licytujący nie ma świadomości faktu, że jego działania są lekko spóźnione a najczęściej zupełnie nie aktualne. Prowadziło to do rozdźwięku pomiędzy tym, co działo się na sali warszawskiego hotelu Westin a ofertami składanymi przez internet. Licytacja w sieci była bardzo dynamiczna, jedno po drugim nakładało się wiele przebić w ciągu bardzo krótkiego czasu. Stąd, gdy prowadzący dostrzegał jakąś ofertę zgłoszoną z sali i określał jego wysokość (na przykład „3 100 złotych, numer 504”), to najczęściej okazywało się, że w systemie aukcyjnym, który wszyscy w napięciu obserwowali, kwota „3 100 złotych” była już od kilku sekund „zajęta” przez jakiegoś internautę, który zgłosił ją kilka sekund wcześniej. To nie wszystko, bywało często, że te „3 100 złotych” internauty było już nieaktualne, bo kilku kolejnych osób przebiło go dalej i aktualna kwota licytacji w systemie wynosiła już na przykład „3 500 złotych”. To z kolei powodowało, że jeśli prowadzący szybko zorientował się w sytuacji, to wracał do osoby z sali i otwarcie pytał się czy jej oferta może wynosić „3 700 złotych”. Wyglądało to mega nieprofesjonalnie i czasem kończyło się dziwnie, bo albo gość z sali nie zawsze godził się na podniesienie swojej oferty albo licytacja się kończyła i nikt nie wiedział, kto tak naprawdę ją wygrał. Zapewne będzie kilka reklamacji, gdyż w okresie 2 godzin, w jakich uczestniczyłem zaobserwowałem kilka takich sytuacji. Doszło nawet do tego, że, mimo iż w systemie aukcyjnym widniało, że monetę wygrał jakiś internauta za kwotę „3 700 złotych” (przykładowa kwota), to prowadzący kończył licytacje na sali na poziomie „3 500 złotych” – głośno potwierdzając, że wygrał ktoś z obecnych na hotelu. Może był to doktor Koziełło, który miał jakieś preferencje, może to zwykła nieuwaga, wada systemu lub jakieś kuriozalne nieporozumienie. Istotne jest to, że niejednokrotnie prowadzący Pan Michał Niemczyk musiał wracać, cofać licytacje i starać się ją dokończyć „po nowemu” Powodowało to spore zamieszanie, nerwowe komentarze i wrażenie, że organizator nie do końca panuje nad swoją imprezą. Moim zdaniem, to jest koniecznym elementem do poprawy, przed kolejną imprezą prowadzoną „na dwa fronty”. Druga negatywna obserwacja jest drobniejsza, dotyczy obszaru audio i być może również w jakimś stopniu związana jest z wyżej opisanym błędem. Chodzi o podpowiedzi kierowane do prowadzącego, które nagminnie było słychać dochodzące zza kadru. Pan Jacek Michalski zapewne starał się pomagać szefowi i szybko reagować na oferty zgłaszane z sali wskazując je Panu Michałowi. Tylko, dlaczego robił to w formie „Malinowski daje 3 500” o „Kowalski 4 200”. W internecie nie był udostępniony widok uczestników licytujących na sali, jednak po chwili można się było zorientować, kto konkretnie licytuje kolejną monetę pod rząd za grube setki tysięcy złotych. I to po nazwisku J. Rozumiem, że elita numizmatyków-kolekcjonerów to osoby bardzo dobrze znane organizatorom, jednak dla mnie obserwującego wielusettysięczne oferty z boku, słuchało się tego dziwnie. Może jestem przewrażliwiony i cenię sobie swoją pozorną anonimowość, jednak nie chciałbym by ktoś wymieniał, co chwile moje nazwisko w połączeniu z kwotami, jakie „normalny rodak” jak ma szczęście, to zarabia za rok pracy.

Akurat tak się złożyło, że wszystkie opisane tu wydarzenia miały miejsce przed licytacją monet okresu Stanisława Augusta Poniatowskiego. Obserwowałem, więc to zamieszanie nieco zdezorientowany i zaniepokojony jak będzie przebieg licytacji, kiedy ja się do tej zabawy włączę. Na początku notowałem sobie nawet błędy w katalogu wiedząc, że mogą być przydatne podczas pisanie tego artykułu. Lecz jak ciurkiem zapisałem już dwie strony z konkretnymi przykładami „problemów” to zorientowałem się, że nie są to jakieś odosobnione przypadki i nie ma sensu notować dalej… A teraz przejdźmy do zdobyczy doktora Koziełło J.
 Teraz kilka słów o samej licytacji. Jak widać doktor Koziełło ustrzelił nowe numizmaty do swojego serialowego zbioru. Ciekawe czy nie będzie z tego dalej jakiejś draki ? J

O mnie dosłownie kilka zdań, bo i moja licytacja była jedynie drobnym epizodem na spienionym morzu luksusu. Spełnił się czarny scenariusz, który mówił, że ceny będą „jak na Batorym” i aukcje Niemczyka to nie impreza dla każdego. Po pierwszym talarze, z 1766, którego jak już pisałem ktoś jeden raz łaskawie przebił – drugi talar z 1784 roku „wyrwał mnie z butów” i rzucił na wysoką falę, gdzieś daleko po za mój obszar komfortu. Co prawda jak pisałem, nie zamierzałem go licytować, bo mam już ten rocznik, ale cena, jaką osiągnęła ta moneta to prawdziwie głęboki ocean. Mimo, że talar był naprawdę piękny, to głośno uważam, że kwota 35 500 złotych + „młotkowe” w wysokości 15%, to jednak gruba przesada jak za ten rocznik. Od tego momentu myślałem już tylko tym, co będzie dalej i czy chociaż raz wcisnę przycisk z napisem „LICYTUJ”. Pierwsza z sześciu obserwowanych przeze mnie monet, półtalar w średnim stanie z 1773 roku poszedł za niebagatelne 6 000 złotych. Jednak to kolejna licytacja była bardzo dziwna. A była to chwila prawdy dla mojego największego faworyta, czyli półtalara z 1775 roku. Zdębiałem jak to zobaczyłem, licytacja mimo ceny startowej w wysokości 2 000 złotych rozpoczęła się od kwoty… 10 tysięcy i… na tym poziomie, po krótkiej chwili się zakończyła. Nikt nie przebił, bo było już pozamiatane. Na początku pomyślałem, że to jakiś błąd, bo żadna inna licytacja nie rozpoczęła się 5 razy wyżej od kwoty wywołania. Miałem mało czasu na analizy w trakcie aukcji, ale na gorąco sądziłem, że albo system aukcyjny się „posypał” i zamiast „normalnej oferty” pokazał się maksymalny limit osoby, która była zdeterminowana na tyle, że złożyła go w takiej kwocie przed imprezą. Drugim rozwiązaniem był scenariusz, że jakiś niedoświadczony członek elity wklepał do komputera swoją kwotę maksymalną „nie w to miejsce, co trzeba”, złożył normalna ofertę i… pojechał na narty w Alpy. To nie mój problem, ale kwota 10 tysięcy skutecznie zabiła licytacje i była to jedna z najszybszych ofert na całej aukcji, bo nikt jej nie przebił. Tak przeszła mi koło nosa moja ulubiona moneta L. Idźmy dalej. Dwuzłotówka z 1766 – nie dotknąłem nawet klawiatury, kwota szybowała irracjonalnie a poziom 4 600 złotych, mówi sam za siebie.  Dwuzłotówkę z 1774 roku planowałem kupić za około 2,5 tysiąca, stąd kwota 3 800 nie pozwoliła mi zrealizować moich planów. Kolejna była, druga z moich najulubieńszych monet na tej imprezie, czyli złotówka z 1778 roku. Licytowałem dzielnie, a od kwoty 2 000 złotych miałem wrażenie, że toczę bój już tylko z jednym i tym samym konkurentem. Postanowiłem go nieco zmęczyć, stosując aukcyjne taktyki, o których nie chcę tu pisać, bo to moje „know how”. W efekcie tych zabiegów lub może z uwagi na kwotę, wygrałem tą walkę J. Monetę już odebrałem, okazała się sporo ładniejsza niż na zdjęciach. Patyna wygląda naturalnie a nie tak kolorowo jak na stronie aukcji. To akurat duży plus. Ostatnia z szóstki „ulubionych”, złotówka z 1792 roku, została sprzedana powyżej mojego wewnętrznego limitu i jak można się było spodziewać nie zasiliła mojego zbiorku. Tym samym, okazałem się nie gorszy od doktora Koziełło i również z aukcji przytargałem swoje małe trofeum. Ale co to się dzieje u serialowego najpopularniejszego numizmatyka, ulubieńca wszystkich Polaków? Pojawiły się protesty związane z przeznaczeniem funduszy na monety a nie na służbę zdrowia. Proszę tylko zerknąć.
Jak widać, czasem jest tak, że budżet na realizowanie swoich pozazawodowych pasji pochodzi z różnych dziwnych źródeł. Doktor Koziełło wykorzystał kasę przeznaczoną na unowocześnienie kliniki poprzez zakup nowego aparatu rentgena, co nie znalazło zrozumienia… Niektóre wydatki mają swoje konsekwencje. Niektóre budżety są też nie do końca transparentne. Sam miałem kiedyś taki przypadek. Dawno temu jeden z kontrahentów, który kupił ode mnie kilkanaście monet oszukał mnie informując, że zgodnie z zasadami zapłacił przelewem i nieoczekiwanie zjawił się u mnie po „odbiór osobisty”. Nie była to bynajmniej próba oszustwa na moja szkodę, bo jak się okazało cały wic polegał na tym, że kupiec bardzo chciał zapłacić za te wszystkie świecidełka czystą, żywą gotówką. Z niewiadomych dla mnie powodów, jak ognia unikał przelewu bankowego i zostawiania śladu po naszej transakcji. Nic z tego planu nie wyszło, bo wówczas uznałem, że jak raz mnie oszukał na tym, że przelał mi kasę, drugi na tym, że chciał „na chama” odebrać towar osobiście - to nie będę się wystawiał na trzecią próbę i zakończyłem nasze spotkanie trzaskając drzwiami. Złoty łańcuch i markowy dres niemal mu tymi drzwiami przytrzasnąłem, jednak proszę mi wierzyć, nie była to dla mnie wcale wesoła sytuacja. Jeszcze kwadrans wysłuchiwałem „łacińskich” krzyków pod moim adresem pod drzwiami. Zatem dziś, dzięki temu doświadczeniu, jakby bardziej doceniam wszelkiego typu cywilizowane aukcje i jestem nawet często ich uczestnikiem. Wierząc, że to „niewidzialny rynek”, najlepiej wycenia wartość numizmatów. Ale czy tak jest w istocie? O tym kilka zdań w dalszej części. Ale zanim o tym, ostatni raz zerknijmy jeszcze na perypetie naszego dzisiejszego gospodarza, a przy okazji najbardziej znanego polskiego kolekcjonera monet.
Jak widzimy, uczciwy numizmatyk zwrócił talary i tym zakończył strajk Lekarzy-Rezydentów. Mam nadzieję, że czytelnikom przypadła do gustu dzisiejsza historia serialowego numizmatyka. Ot, taki drobny żarcik na deszczowe dni, bo w końcu pasja do monet to wielka siła i mimo tego, że pogody na zewnątrz nam nie poprawi to już „pogodę ducha” może zapewnić bez wątpienia J. „Absolutnie” i „w rzeczy samej” – jak mawiają serialowe postacie ze zdjęcia powyżej. Dodam tylko, że nie jestem żadnym fanem „Klanu”, ot często leci sobie w TVP, kiedy wracam z pracy i czasem zarzucę okiem. Ten tasiemiec trwa już na tyle długo, że jak się coś czasem załapie, choćby raz na 100 odcinków, to i tak często cały czas jest się na bieżąco. Ot taka specyfika J.

Zanim zakończę relacje jeszcze proszę o chwilę. Chciałbym zwrócić uwagę na post, który ukazał się na forum monety.pl w wątku poświęconym 12 Aukcji ANMN. Otóż jeden z uczestników forum poddał w wątpliwość uczciwość organizatorów. I to akurat w obszarze, który od pierwszej aukcji Niemczyka stanowił najsilniejszą stronę tej imprezy. Mowa tu oczywiście o ofercie niezwykłych, unikalnych numizmatów, jakie trafiają na kolejne imprezy tego organizatora. Na początek zastrzegam, że nie jest to moja opinia, ale uznałem temat za na tyle ważny żeby przy okazji dzisiejszej relacji poddać go do wiadomości i oceny licznego grona miłośników monet, do których trafia mój blog. W skrócie, sprawa polega na tym, że zdaniem Kolegi @Wodnik 74, część monet trafiających na aukcje ma je tylko sztucznie uatrakcyjnić, bo wcale nie jest przeznaczona na sprzedaż. Autor tej opinii sugeruje, że organizatorzy „wypożyczają” numizmaty i umawiają się z ich właścicielem, że może je bez konsekwencji i do woli przebijać nie pozwalając nikomu ich wylicytować. A po zakończonej imprezie, zabrać je sobie z powrotem do domu. Jaka może być korzyść z tej „współpracy”? O tym za chwilę, teraz ostatnia dzisiaj ilustracja.
Korzyść wydaje się realna. Teoretycznie twórcy aukcji, gwarantują sobie stały dopływ najrzadszych monet, których w innym przypadku, żaden kolekcjoner by im nie dał na sprzedaż. Mogę sobie łatwo wyobrazić sytuacje, w której organizator na miesiąc przed aukcją ocenia, jaką jakość ma materiał zebrany na aukcje i określa, które okresy numizmatyczne są niedoreprezentowane i wymagają podkręcenia ilościowego lub jakościowego. Bo przecież faktem jest, że każdy szanujący się organizator chce, żeby oferta, jaką wystawia, jak najlepiej zaspokajała potrzeby rynku. Stąd z reguły oferty aukcyjne są doskonałe, kompletne i pokrywają dokładnie cały rynek numizmatyczny, wszystkie okresy i typy monet. W miejscach, w których oferta nie jest jednak wystarczająco dobra, potencjalny nieuczciwy organizator podejmuje dodatkowe działania. W wyniku znajomości kolekcjonerów i ich kolekcji, proponuje użyczenie brakujących mu monet i wystawia je w katalogach obok „normalnej” oferty. Właściciel monet w trakcie aukcji może je licytować jak każdy kupujący, jednak z tym wyjątkiem, że „ON” może przebijać je do woli, bo jak je „wygra” to nie zapłaci młotkowego. W ten prosty sposób, spokojnie wygrywa swoje monety zabierając je z powrotem do domu i wkłada znów do zbioru. Oczywiście teoretycznie dzięki temu może raz na jakiś czas wycenić rynkowo swoje monety, przypomnieć o nich kolekcjonerom lub nawet, jeśli uzna, że oferowana na aukcji cena jest OK, to może pozwolić komuś wygrać i zgarnia kasę. Taka wizja jest straszna i napawa mnie nieudawanym smutkiem. Nie mam żadnych dowodów na tego typu inscenizacje, ale brak mi doświadczenia w kontaktach z organizatorami, stąd mogę być jednym z tych naiwnych, którzy jak doktor Koziełło dają się dymać cwaniakom. Tą końcówką, chciałbym otworzyć dyskusję środowiska kolekcjonerów i jednocześnie ostrzegam, że takie oszukiwanie miłośników monet jest zwykłym chamstwem i ujawnione, może być przysłowiowym gwoździem do czyjeś biznesowej trumny. Liczę, że Pan Michał Niemczyk, którego konkretnie dotyczy ten wpis na forum… a może i inni organizatorzy imprez aukcyjnych, jakoś odniosą się do tych sensacji. Za co z góry dziękuję.

Na dziś koniec emocji. Mam swoją ładną złotówkę z 1778 roku i jestem bardzo zadowolony z udziału w 12 aukcji u Niemczyka. Liczę, że uda się wyeliminować opisane przez mnie błędy i kolejne imprezy będą wolne od tego typu uchybień. Na stronie Antykwariatu pojawiły się zapowiedzi kolejnych aukcji, z których najbliższa planowana jest już w grudniu. Co prawda będzie to aukcja monet w plastikowych slabach, stąd jako ich zdeklarowany przeciwnik – jeszcze nie zdecydowałem czy będę brał w nich udział i/lub je tu komentował. To się jeszcze zobaczy. Dziękuję za doczytanie do tego miejsca i do zobaczenia niebawem, bo już mam na głowie artykuł o fałszywych talarach SAP… a niestety, jest, o czym pisać L.

W dzisiejszym wpisie wykorzystałem informacje ze niżej wymienionych źródeł: strona Antykwariatu Numizmatycznego Michała Niemczyka LINK , strona aukcji monet LINK , strona Niemczyka na facebooku LINK , artykuł Weroniki Kosmali „Wall Street: dukat nie śpi” w Pulsie Biznesu LINK strona na facebooku Damiana Marciniaka LINK , wątek „ANMN aukcja 12” na forum monety.pl LINK zdjęcia z serialu „Klan” wyszukane na google grafika.

piątek, 20 października 2017

Talar „zbrojarz” z 1766, czyli XVIII-wieczna reklama króla i Rzeczpospolitej.

I tak, nadeszła właśnie ta długo oczekiwana przez mnie chwila, w której będę mógł napisać nieco więcej na temat monety, dla której w pewnym sensie zakładałem tego bloga. Talar z 1766 roku był, bowiem jednym z kilkunastu podstawowych tematów, jakie określiłem sobie do zgłębienia na mojej przyszłej stronie. W sumie to akurat nic dziwnego, bo moneta sama w sobie jest fantastyczna i ma wielu miłośników. Jednak dla mnie to „coś więcej”, bo to właśnie od niej od zaczęła się moja pasja i wielka przygoda z mennictwem królewskim okresu Poniatowskiego. Już wiem, że takich osób jak ja, którzy rozpoczynali temat SAP od tego talara jest więcej, więc ten wpis dedykuję specjalnie dla Was J. W moim przypadku, było to około 10 lat temu, tak dawno, że w sumie już dokładnie nie pamiętam, kiedy. Faktem jest, że wpadł mi w ręce wówczas talar z 1766, kupiony nieco przypadkowo i okazyjnie. Moneta chwile po tym jak wziąłem ją w ręce by obejrzeć zdobycz z bliska - z miejsca oczarowała mnie swoim pięknem. Nigdy wcześniej nie miałem w dłoniach nic równie doskonałego. Teraz oczywiście już wiem, że ten popularny wśród kolekcjonerów talar Poniatowskiego jest pierwszym obiegowym rocznikiem tej monety a do tego, ze względu na wyjątkowy wizerunek króla zwany w slangu „zbrojarzem”. Jednak wówczas nie wiedziałem na ten temat absolutnie nic. I tak ze zwykłego zachwytu nad jedną monetą, kropla po kropli, wiadro po wiadrze, zapełniałem puste jezioro mojego umysłu, informacjami o na temat prawdziwej numizmatyki. Na początku na temat samych monet SAP, później na temat króla widniejącego na awersach a jeszcze później postanowiłem wgryźć się w niezwykłe czasy Polski w II połowie XVIII wieku, w którym obiegały interesujące mnie monety. Zapewne jest to typowa droga, jaką przechodzą osoby, które „wpadły” w sidła tej pasji. I tak z pasywnego zbieracza obiegowych monet, które akurat wpadły mi w ręce, powoli stawałem się świadomym kolekcjonerem i miłośnikiem starej, dobrej numizmatyki królewskiej. Pisze o tym, by pokazać moc dzisiejszego talara, który jak się okazuje nawet po 250 latach od dnia wybicia nie stracił niczego ze swojej siły przekazu. Tak jak kiedyś do królewskich poddanych, tak dziś do mnie, ta moneta zdaje się mówić cos w ten deseń: „Oto ja król w lśniącej zbroi, który nikogo się nie boi. Mój majestat jest tak wielki jak piękna i bogata jest kraina, którą rządzić mi przyszło. Zainteresujże się człowieku mym losem i niełatwym czasem, w którym ojczyzna została utracona. Pasuje cię na swego rycerza”. Czy on tak rzeczywiście do mnie zagadał, czy tylko mi się wydawało – trudno mi dziś dociec. Jedno nie ulega wątpliwości, aby ten głos usłyszeć z pewnością przydaje się jakiś kilkuprocentowy katalizator J. W efekcie, zainteresowałem się jak król ładnie prosił i jestem. Poniżej mała wizualizacja tego doniosłego momentu z życia miłośnika monet królewskich.
Ok a teraz, jeśli mamy już za sobą wstępny wstęp, to czas przejść do wstępu właściwego J. Dziś opisywany temat jest naprawdę szeroki, zawiera sporo materiału, zdjęć i informacji, stąd nie będzie w nim miejsca i czasu na znane z poprzednich wpisów dodatkowe wycieczki historyczne. Planuje przedstawić temat pierwszego talara SAP całościowo, ze wszystkimi smaczkami, które ta niezwykła moneta skrywa, a które z pewnością nie są zbyt oczywiste dla sporej grupy miłośników monet. Zatem, żeby dobrze rozpocząć moją dzisiejszą opowieść, zacznę ją od samego początku. Od tego, jak były projektowane pierwsze monety SAP a co za tym idzie, jak to się stało, że „zbrojarz” z roku 1766 w formie, jaką dziś wszyscy znamy w ogóle powstał i jak został pierwszym koronnym talarem Stanisława Augusta Poniatowskiego. Jak ten wątek będzie zakończony to w drugiej kolejności przejdę do opisania konkretnych odmian i wariantów talara wraz ze standardowym badaniem ilościowym, z jakiego znana jest moja strona. Materiału jest dużo, więc zabieram się za to bez zbędnego ociągania.

Pisałem tu nie raz, że co do zasady nie interesują mnie próbne monety SAP. Nie miałem jednak tego na myśli dosłownie. Był to taki skrót myślowy, znaczący dokładnie to, że ich nie zbieram. Zatem nie interesują mnie, jako numizmaty do włączenia do kolekcji. Głównie oczywiście z tego prostego powodu, że są bardzo rzadkie i drogie. Same monety próbne okresu SAP są jednak ciekawym zjawiskiem, które warte jest zgłębienia i analizy. Pisałem o nich ostatnio dość często w artykułach dotyczących fałszerstw poszczególnych nominałów monet Poniatowskiego, gdyż są nagminnie kopiowane i fałszowane. Dziś jednak po raz pierwszy zajmę się nimi, jako monetami oryginalnymi, które odegrały ogromną i często niezbyt znaną rolę w stworzeniu pierwszego talara „zbrojarza” z 1766. Zatem wpis rozpocznę od próbnych talarów a zakończę na monetach, które weszły do obiegu.

No to zaczynamy od projektów. Król, jako osoba oświecona, reprezentował nowoczesny pogląd, mówiący, że monety Rzeczpospolitej mają być nie tylko dobrej jakości i wartości materialnej, ale musi również muszą stać na odpowiednio wysokim poziomie artystycznym. Akurat dobrze się złożyło, gdyż nowo wybrany władca Polski, w temacie sztuki był prawdziwym ekspertem. Dodatkowym bonusem w tej sytuacji był tez fakt, że już od czasów młodzieńczych mocno interesował się sztuką menniczą. Do tego nawet stopnia, że przebywając dłuższy czas w Saksonii, był często gościem mennicy w Dreźnie, gdzie uczył się podstaw rzemiosła oraz studiował probierstwo. Zapewne w tym czasie miał sporo możliwości by nieźle zorientować się w organizacji i działaniu nowoczesnego zakładu produkcyjnego, jakim w tych czasach była saska mennica. Stąd król orientował się, że kluczowe w uczynieniu jego monety niezapomnianym dziełem sztuki będzie odpowiedni dobór formy oraz zaangażowanie najlepszych artystów.  Jeśli chodzi o formę, to nowy król zamierzał jak się tylko da nawiązywać do swoich królewskich poprzedników i chlubnych lat historii Polski. Nawiązaniem do takiej tradycji było przedstawianie władcy w zbroi.. Znamy przecież liczne przykłady talarów poprzednich królów i wiemy, że ta forma była w pewnym stopniu tradycją. Stanisław August Poniatowski szanował tradycje przodków i mimo że był jak na swoje czasy nowoczesnym władcą i miał świadomość, że w II połowie XVIII wieku w Europie jest to już nieco przestarzała konwencja, nie zamierzał rezygnować z narodowych standardów. Badacze czasów SAP i życia króla, często podkreślają, że nie ma częściej portretowanego polskiego króla. Młody władca pozował często i chętnie, przykładając wielką wagę do swojego wizerunku. Najważniejszy wydźwięk polityczny miały portrety królewskie w zbroi, malowane także jeszcze przed koronacją. Poniżej bardzo udany portret Poniatowskiego w zbroi, pochodzący z wystawy Litewskiego Muzeum Narodowego w Wilnie poświęconej naszemu władcy.
Portrety w zbroi przedstawiały króla, jako wodza i rycerza.  Nawiązywały do odnowy starych obyczajów, w tym upamiętniały założenie przez Króla szkoły rycerskiej w 1765 roku. Zamiłowanie Poniatowskiego do portretowania się w zbroi, można także dopatrywać się w częstych nawiązaniach do Henryka IV króla Francji, który zaprowadził pokój w kraju targanym wojnami religijnymi. Henryk IV w Oświeceniu uważany był za wzór mądrego władcy, tak samo Poniatowski chciał być postrzegany, jako Oświecony władca, który połączy konkurujące ze sobą frakcje polityczne i będzie rządzić Rzeczpospolitą w pokoju. Dlatego też młody władca wysyłał do Paryża swoich przedstawicieli i słał listy do swojej „nieformalnej ambasadorki” madame Goeffrin, by dopilnować, aby jego portrety (właściwie grafiki) były jak najbliższe stylowi francuskiemu. Udokumentowane są przykłady wysyłania złotych medali w zamian za przychylność artystów. Generalnie to bardzo szeroki temat, jednak uważam, że dla naszego numizmatycznego użytku wystarczy już danych. Idźmy dalej.

Znając już wagę, jaką Poniatowski przykładał do wymowy swojego wizerunku, nie będzie dla nas dziwne, że do wykonania projektów przyszłych monet zaproszono najwybitniejszych medalierów europejskich. Jednak zanim przejdziemy do kolejnego etapu, trzeba zdawać sobie sprawę, że w czasach, gdy niewielu poddanych umiało czytać i pisać, kluczowe było ustalenie obowiązującego wizerunku króla, tak żeby wszyscy mogli go rozpoznać na monetach. Bo właśnie z monety w II połowie XVIII wieku poddani mogli z bliska poznać swojego króla. To pokazuje jak kluczową rolę spełniał ówcześnie pieniądz kruszcowy, który niósł za sobą nie tylko wartość materialną, ale i przekaz społeczno-polityczny. Na początku panowania, zanim jeszcze zaczęto bić monety SAP - zamawiano u znanych artystów stosowne grafiki przedstawiające osobę nowego władcy. Zaakceptowane projekty, na których król wyglądał odpowiednio dostojnie a przy tym był do siebie podobny, odbijano o drukowano w dużych nakładach oraz kolportowano szeroko po kraju i zagranicy. W ten sposób w II połowie XVIII wieku poddani po raz pierwszy mogli zobaczyć swojego króla. Jednak dla podtrzymania władzy i budowy majestatu, kluczowe były dobre monety i udany portret królewski na awersie. Żaden inny sposób nie był tak skuteczny jak moneta bita w milionowych nakładach. Już w 1765 roku w mennicy w Krakowie rozpoczęto bicie miedzianych trojaków z wizerunkiem króla w zbroi. Istnieją różne poglądy na to, który medalier stworzył stemple do tej monety, gdyż w tym czasie pod zarządem Gartenberga były też mennice saskie i to w nich raczej należy poszukiwać artysty odpowiedzialnego za popiersie królewskie. Rafał Janke sugeruje, że autorem stempla był Ludewig, natomiast Jerzy Chałupski stawiał na Stielera. Dla nas jednak ten problem nie będzie miał znaczenia, gdyż jak się okaże w dalszej części wpisu, król nie chciał powielać swojej podobizny z trojaka na talara i szukał nowego, doskonalszego projektu.

Wracając do grafik, jakie powstały na początku rządów nowego króla. Z pewnością to właśnie tego typu rysunki były przesyłane do zagranicznych medalierów, by stać się podstawą do wykonania wstępnych projektów oraz prób przyszłych monet. Wiemy konkretnie jak wyglądały takie grafiki w odniesieniu do koronacji Poniatowskiego. Poniżej prezentuje dzieło z kolekcji Zamku Królewskiego w Warszawie przedstawiające nowo wybranego władcę Rzeczpospolitej Obojga Narodów.
Jak widać, powyższa grafika mogła być wykorzystana do zaprojektowania pierwszego talara. Popiersie króla w zbroi przepasane szarfą, napisy otokowe, które znamy z obiegowych monet SAP, czy wreszcie wizerunek medalu koronacyjnego sugerują, że mógł to być jeden ze wzorów dla artystów. Jednak z pewnością nie ta rycina została wysłana do medalierów, kiedy król organizował „konkurs ofert” na swojego talara. I tak dochodzimy do najważniejszego momentu dzisiejszego wpisu, czyli do medalierów. Stemple mennicze do nowego talara zamówiono u dwóch znakomitych europejskich rytowników: londyńczyka Thomasa Pingo i szwajcara z Berna, Jana Kaspera Morikofera,. Obaj artyści byli wówczas bardzo popularni, mieli sporo dokonań i znajdowali się w szczytowej formie. Niemniej jednak, zlecenie od króla z pewnością nie trafiało się im znowu aż tak często. Z tego, co dziś wiemy, obaj wywiązali się z zamówień i stworzyli niezwykłe projekty próbnych talarów nowego króla, które wysłali w ilości kilku sztuk do Warszawy celem okazania i oceny. O tym, że zlecenie królewskie musiało być szczegółowe i określać ramy, w jakich mieli poruszać się artyście, świadczy moim zdaniem fakt, że oba projekty nowych monet zawierały sporo wspólnych elementów. Zresztą będzie okazja żeby się o tym przekonać w dalszej części wpisu J.

Pierwszy projektem, jaki chciałbym opisać była moneta przybyła z Anglii. Będzie to talar próbny wykonany przez włoskiego medaliera królewskiej mennicy w Londynie, Thomasa Pingo. Zanim przejdziemy do samej monety, to należy wspomnieć, że ten rytownik miał sporą przewagę nad konkurentem, gdyż już wcześniej współpracował z polskim dworem królewskim i wykonywał medale dla nowego władcy. To właśnie Pingo w 1764 roku stworzył medal upamiętniający koronację Stanisława Augusta Poniatowskiego, który władca rozdawał swoim najznamienitszym gościom. Otrzymał wówczas rysunek profilu króla sporządzony przez warszawskiego malarza Antoniego Zygmunta Aleksandra Albertrandego. Stad można założyć, że Poniatowski znał dobrze jego warsztat a i twórca znał królewskie upodobania. Z tego pewnie też powodu, londyńczyk stworzył dzieło wybitne, numizmat, który zawsze robił na mnie ogromne wrażenie. Ostatnio miałem okazję podziwiać go „na żywo”, a nawet przez chwilę potrzymać… i przyznam, że była to chwila pamiętna J. Szczególnie rewers jest moim zdaniem rewelacyjny. Zobaczmy na zdjęciu, poniżej, jaki projekt talara stworzył londyńczyk.
Niektórych być może zaskoczy nieco fakt, że tą wspaniałą monetę przypisuję Thomasowi Pingo. Tu warto nadmienić, że dotychczas w literaturze numizmatycznej oraz w opisach aukcyjnych, ta próba przypisywana była błędnie drugiemu z artystów, czyli Morikoferowi. To wiele zmienia. Moneta nie jest sygnowana nazwiskiem autora, więc o pomyłkę nie trudno. Jednak dziś po głębszej analizie tematu, nie mam wątpliwości, że rację mieli Ci, którzy twierdzili, że coś się we wcześniejszych ustaleniach nie zgadzało. Pierwszy raz zetknąłem się z ideą błędnej atrybucji tego talara, w artykule Zbigniewa Kutrzeby opublikowanym w Gdańskich Zesztach Numizmatycznych nr 119 z 2013 roku. W publikacji "Stanisław August Poniatowski na medalch i monetach", autor delikatnie poddaje w wątpliwość dotychczasowy, oficjalny stan wiedzy na ten temat. Kolejny sygnał nadszedł po dwóch latach, kiedy w 2015 roku podczas wykładu w stołecznym oddziale PTN, błąd został wskazany przez Rafała Janke. Przyznam, że przy okazji zasiał we mnie jak ziarno myśl, że jest jeszcze w tej dziedzinie wiele do odkrycia. Co prawda nie byłem na tym wykładzie osobiście, ale w końcu, od czego mamy blogi J. Tak się złożyło, że Pan Damian Marciniak był na miejscu i doskonale zrelacjonował to wystąpienie na blogu swojego gabinetu numizmatycznego (link znajdziecie na końcu wpisu).  Okazało się, że nowa idea trafiła na podatny grunt. Już w najnowszym katalogu „Monety Stanisława Augusta Poniatowskiego”, autorzy poszli o krok dalej i nie tylko oficjalnie prostują ten błąd, ale również wskazują jego źródło. Okazuje się, że zdaniem autorów, wcześniejsze nieporozumienie wynikło z nieoczywistego zapisu w katalogu Emeryka Hutten-Czapskiego, w którym przypadkowo połączono nazwiska i „adresy” obu artystów. Tak właśnie powstał „drugi” Morikofer tylko, że rodem z Londynu J.  Oczywiście, dziś zdajemy sobie już sprawę, że ten „drugi z Londynu”, to właśnie Thomas Pingo. Przy okazji wypada odnotować fakt, że taki próbny talar, choć niezwykle rzadki, to jednak wystąpił w sprzedaży. Był oferowany na 1 Aukcji Antykwariatu Numizmatycznego śp. Pawła Niemczyka i osiągnął wówczas zawrotną cenę 609 500 złotych. Zdjęcie pochodzi właśnie z tej aukcji. To prawdopodobnie najdroższa srebrna moneta z okresu SAP. W publikacji Andrzeja Litwiniuka „Najdroższe numizmaty Polski”, próbny talar Pingo zajmuje miejsce 24 na liście 100 najdrożej sprzedanych monet polskich. To nie zmienia jednak faktu, że moneta była na aukcji błędnie opisana, bo wówczas sądzono jeszcze, że to nie Thomas Pingo jest jej autorem.

Skoro moneta jest taka piękna jak na obrazku, to pewnie zastanawiacie się, dlaczego nie została wybrana przez króla i wprowadzona do obiegu. Powodów jest kilka i będzie o tym w dalszej części tekstu. Jednak w tym konkretnym przypadku, decydujące było prozaiczne spóźnienie. Wybite w Londynie próby monet dotarły do Warszawy zdecydowanie zbyt późno. Stało się to już w trakcie 1766 roku, po otwarciu mennicy i zatrudnieniu w niej medaliera. Stąd mimo niezwykle bogatego wyglądu, ten projekt nie mógł być brany pod uwagę przy wyborze wzoru na talara. Przy okazji trzeba dodać, że znając gusta władcy, gdyby nawet tę monetę dopuścić do „konkursu ofert”, to król miałby zapewne sporo uwag, co do swojego wyglądu. Co w efekcie i tak nie pozwoliłoby monecie w takiej formie wejść do regularnej produkcji i obiegu.

To teraz przejdźmy do drugiego artysty by podziwiać wywołany już wyżej, oryginalny talar próbny Morikofera. Johann Kaspar Morikofer pochodził z rodziny znanej z artystycznych talentów, której przedstawiciele trudnili się malarstwem, grawerstwem i medalierstwem. Morikofer przez większość swojego życia rezydował w szwajcarskim Bernie. Tworzył tam stemple do szwajcarskich monet w latach 1762-1796.  Podejmował się również innych, zleconych projektów. Na zamówienia ludzi prywatnych lub instytucji tworzył plakiety oraz wysmakowane artystycznie plomby. Jednak trzeba zaznaczyć, że wybitnie specjalizował się w medalach., a już szczególnie w medalach portretowych. W takim właśnie stylu miał być projekt zamówiony przez Polaków. Stąd mimo ze Morikofer nie znał wcześniej gustów króla, to trzeba przyznać, że temat zleconej pracy trafił idealnie w jego najmocniejszy punkt. Z pewnością, król zamawiając projekt monety u szwajcara znał jego dokonania i nie wybrał tego artysty przypadkowo.  Zanim zacznę na dobre rozpływać się nad szczegółami tej wspaniałej medalierskiej roboty, zobaczmy to dzieło. Moneta z portretem królewskim sygnowana nazwiskiem medaliera, na zdjęciu poniżej.
 Talar z kolekcji Potockich, oznaczony stosowną puncą ‘Pilawa” na awersie, znajduje się z zbiorach Muzeum Narodowego w Warszawie. Teraz już możemy podziwiać ten projekt w pełnej krasie. Król w zbroi na awersie prezentuje się niczym młody bóg wojny. Wszystko ma na swoim miejscu, burza loczków, szarfy, order zawieszony tam gdzie trzeba – istny ideał. Rewers równie udany, nawet mimo widocznego błędu polegającego na odwrotnym, lustrzanym odbiciu napisów na szarfach.. Znamy tę kompozycję, ukoronowana tarcza herbowa, cieniowana drobnymi kreseczkami z symbolami Polski, Litwy i „ciołkiem” rodu Poniatowskich. Do tego znany układ dwóch wieńców dopełnia całości tej udanej koncepcji. Moneta niezwykle spodobała się królowi i zapewne oczyma wyobraźni tak właśnie wyobrażał sobie pierwszego koronnego talara wybitego w Warszawie. Artysta z Berna był profesjonalistą i do stolicy przysłał nie tylko kilka prób monety bitej w srebrze i cynie z datą 1765, ale również i stemple mogące posłużyć do testów menniczych. Narzędzia te są dziś przechowywane w Gabinecie Numizmatycznym Mennicy Warszawskiej, który niestety od dłuższego czasu nie jest dostępny do zwiedzania, gdyż twa tam… „inwentaryzacja”. Poniżej zdjęcie popękanego stempla awersu.
Niestety jak się okazało profesjonalizm nie zadziałał na korzyść szwajcarskiego artysty. Jego projekt został odrzucony przez komisje menniczą i nigdy nie został wprowadzony do masowej produkcji. Gdzie tkwił problem” Otóż, wysoki profil, coś na kształt „high relief”, jakie zbierają dziś maniacy tego typu produkcji, nadawał się bardziej do bicia jednostkowych medali a nie do masowej produkcji monet w mennicy. Dostępne źródła mówią o wykonaniu jedynie 3 odbitek w srebrze. Jak się okazało już tak niewielka ilość spowodowała niebezpieczne pęknięcia na stemplu i dalsze bicie groziło całkowitym zniszczeniem narzędzia. Kilka dodatkowych prób wykonywano w bardziej miękkim materiale jak cyna czy ołów. Odbitki tego talara w cynie, w postaci klipy są dziś prawdziwym rarytasem na rynku numizmatycznym. Pojawiają się niezwykle rzadko i osiągają zawrotne ceny liczone w wielu tysiącach złotych. W opisie tych aukcji również jest błędna atrybucja autora, gdyż wskazuje się go, jako „Morikofera z Londynu”, a jak wiemy taki medalier w rzeczywistości nie istniał Jedną z odbitek w cynie prezentuje poniżej. Klipa nosi ślady pękniętego stempla, szczególnie widoczne na rewersie.
Podsumowując, nadesłana przez Morikofera praca, to naprawdę wspaniała próbna moneta. Próba z popiersiem, które zdobyło serce króla, lecz z czysto technicznych powodów nie dało się wprowadzić tego projektu w życie, bo nie nadawał się do bicia monet na dużą skalę. Przy okazji pochwale się, że zarówno próbnego talara, jak i klipę również trzymałem w rękach. W tym miejscu dziękuję za pomoc kustoszowi zbioru monet SAP z Gabinetu Monet i Medali MNW, Panu Jerzemu Rekuckiemu J.

No i jak widzimy sytuacja króla jest trudna. Rok 1765 się kończy. Dosłownie za chwilę ruszy srebrna mennica w Warszawie… a wzoru talara zdatnego do bicia nie widać. Projekt Morikofera, mimo że piękny, to się nie nadaje, Pingo jeszcze nie odpowiedział i trudno zakładać, że zdąży przysłać swój projekt na czas. Nic dziwnego, że władca szukał alternatywnych scenariuszy. I teraz właśnie o jednym z takich scenariuszy będzie mowa.

Czas na trzeciego „tenora medalierstwa”, Saksończyka, Jana Filipa Holzhaeussera. Artysta ten do grona pracowników mennicy dołączył oficjalnie dopiero w styczniu 1766 roku, kiedy to na stanowisku zastąpił pierwszego medaliera mennicy w Warszawie, Fryderyka Wilhelma de Buta, który sam zwolnił się ze służby i ruszył szukać szczęścia do Petersburga. Jednak zacznijmy od początku. Holzhaeusser do Warszawy przybył kilka miesięcy wcześniej. Nie będąc żadnym sławnym artystą z bogatym dorobkiem, starał się pokazać, na co go stać, aby wyrobić sobie odpowiednią renomę. Niewiele jest informacji o artyście z okresu sprzed przybycia do stolicy. Nieznane są żadne jego wcześniejsze prace medalierskie. Za to w muzeum w Dreźnie znajdują się dwie grafiki powstałe z pracy jego rylca, odbitki miedziorytów sygnowane I.P.H.. Prace te konkretnie przedstawiają popiersia protestanckich duchownych. Można, zatem zakładać, że Jan Filip był bardziej XVIII wiecznym grafikiem biegłym w rytownictwie niż ukształtowanym medalierem. Jednak obie te dziedziny są pokrewne i wymagają podobnych umiejętności rytowania w negatywie. Praktyka czyni mistrza a, że artysta talent miał niezwykły, bardzo pomogło mu to w karierze na dworze królewskim. Jak doszło do spotkania z królem trudno dziś dociec, można jedynie snuć różne teorie. Moja robocza jest taka, że Holzhaeusser do króla zbliżył się, jako grafik, który podjął się współpracy w portretowaniu Poniatowskiego. Polski król, jako znawca sztuki musiał zauważyć niezwykły talent rytownika. I tak od słowa do słowa, dowiedział się o problemach, jakie król ma z medalami i monetami. Jak w powiedzeniu - w życiu trzeba mieć szczęście. I ono właśnie uśmiechnęło się do Saksończyka, gdyż trafił na króla, który nie był do końca zadowolony ze swojego wizerunku na medalu koronacyjnym z 1764 autorstwa Pingo. Nie mając wcześniej „pod ręką” żadnego medaliera, skorzystał z okazji i kazał go przerobić ścisłe według swojego pomysłu. A między innymi pomysł był taki cytuję: „Należałoby sporządzić nowy wzór tej samej wielkości jak dawniejszy medal koronacyjny, ale z odmiennym rewersem. Korona powinna być przedstawiona, jako położona na poduszce z napisem w otoku…”.Młody Holzhaeusser przyjął do wiadomości te informacje i z miejsca przystąpił do tworzenia projektu medalu, który można by wykorzystać do drugiej edycji medalu koronacyjnego i wybić jego „lepszą” wersję z nowym portretem króla. Od doskonałości zaproponowanego modelu zależała jego przyszłość. Medal szybko był gotowy a nowy portret królewski tak bardzo przypadł Poniatowskiemu do gustu, że kazał go odtąd stosować na wszystkich medalach i monetach. W ten właśnie sposób, jeden udany projekt uczynił z nieznanego nikomu artysty, medaliera królewskiej mennicy, który cieszył się mecenatem króla długie lata. Poniżej prezentuje dwie wersje medalu koronacyjnego. Pierwsza to oryginalny medal Pingo z 1764 roku a drugi, to dzieło Holzhaeussera z 1766 roku, datowane wstecznie na 1764.
W sumie jakoś nie dziwię się, że Poniatowski „zakochał” się w swoim nowym wizerunku. Znamy ten typ popiersia nie tylko z medali, ale również z monet próbnych w 1771 roku. Jak widać nie tylko władca wypadł OK, ale i korona (tak jak zalecił król) spoczywa na poduszce. To się nazywa, otrzymać zamówiony produkt J.

Jan Filip Holzhaeusser szybko zadomowił się w Warszawie i w samej mennicy, w której pracowało przecież wielu jego niemieckojęzycznych rodaków.  Od początku miał pełne ręce roboty, bo zamówienia na medale sypały się szeroko. Szczególnie sam król nakręcał dobrą koniunkturę, gdyż na sposób francuski, pragnął, aby zasłużonym poddanym, z urzędu wręczać medale nagrodowe i okolicznościowe. Generalnie jak wiemy, Poniatowski był „zakręcony” na punkcie sztuki medalierskiej i z relacji z epoki wypływa wniosek, że można było zrobić na nim najlepsze wrażenie wręczając mu właśnie jakiś medal lub monetę, jakiej nie miał w zbiorze. Ale to temat na osobna opowieść, wróćmy do talara. Holzhaeusser oprócz medali wziął się również za rzeczy pilne. A taką była niewątpliwie pilna potrzeba stworzenie projektu nowych monet. Do tego celu zamierzał stworzyć kolejny, autorski projekt popiersia króla. Ten z medalu koronacyjnego nie nadawał się na talara koronnego. Teraz potrzebne było pełne popiersie króla okutego w zbroi a nie nowoczesne, popularne w końcówce XVIII wieku przedstawienie króla jedynie od szyi w górę. Jak pomyślał tak zrobił i zabrał się do pracy. A że miał talent, to szybko stworzył własną koncepcję. Poniżej prezentuje efekt jego wysiłków, czyli próbnego talara autorstwa Holzhaeussera z 1766.
Ta bardzo rzadka odbitka wykonana w ołowiu, z puncą hr. Emeryka Hutten-Czapskiego, pochodzi ze zbiorów Muzeum Narodowego w Krakowie. Srebrny oryginał z kolekcji Potockich zaginął i jego aktualny los nie jest znany. Moim skromnym zdaniem, z punktu widzenia artystycznej kompozycji, to bardzo interesująca koncepcja. Tym bardziej ciekawa, że odległa od monet obiegowych z 1766, które dziś tak dobrze znamy. Awers przypomina nieco ten dzisiejszy. W każdym bądź razie rysy Poniatowskiego wskazują bezbłędnie na dzieło Saksończyka. Na awersie młody król w bogatym stroju z gronostajów wygląda dostojnie. Jest też zbroja, może niezbyt nachalna, ale wystające elementy i nity są doskonale widoczne. Order Orła Białego jest przepisowo zawieszony na królewskiej szyi. Medalier sygnował swoje dzieło skrótem I.P.H. na awersie. Również napisy otokowe awersu są identyczne jak na późniejszych obiegowych sztukach. Dla mnie jednak to rewers jest szczególnie ciekawy. Pod koroną, na podstawie, owalna pięciopolowa tarcza z herbami Polski, Litwy i Poniatowskich. Wokół wstęga z napisem PRO FIDE LEGE ET GREGE, co w wolnym tłumaczeniu znaczy ZA WIARĘ, PRAWO I KRÓLA. U dołu kolejna wstęga związana w kokardę z zawieszonym Orderem Orła Białego. Po bokach tarczy znalazły się ucieleśnione alegorie pokoju i sprawiedliwości. Wokół napisy otokowe znane z późniejszych monet obiegowych wraz z podaną prawidłową próbą srebra. Taka kompozycja ma swoje piękne strony i aż szkoda, że nie została wykorzystana na którejś z obiegowych monet.Jest też przy okazji kilka interesujących faktów związanych z tą próbą, sugerujących czas jej wykonania. Po pierwsze, wybicie na talarze prawidłowej próby srebra, która została ustanowiona 20 grudnia 1765 a ogłoszona uniwersałem 7 stycznia 1766. Po drugie, inicjały FS, jakie znalazły się na monecie, należące do intendenta mennicy Fryderyka Wilhelma Sylma, który angaż do mennicy otrzymał razem z Holzhaeusserem, dnia 22 stycznia 1766. Wreszcie sama data 1766, która widnieje na tym talarze, są moim zdaniem mocnymi przesłankami na to, że ta próba została wykonana już w roku 1766, po oficjalnym otwarciu srebrnej mennicy w Warszawie. Co od razu nasuwa kolejny wniosek, że mennica w pierwszych miesiącach roku 1766 raczej nie była jeszcze gotowa do bicia obiegowych talarów z awersem królewskim w zbroi. Oczywiście należy mieć świadomość, że mennica faktycznie działała już 1765 roku, jednak biła wówczas jedynie miedziane grosze. Monety z innych kruszców rozpoczęto wydawać właśnie od 10 lutego 1766, kiedy ukazał się uniwersał Komisji Skarbowej, w którym oficjalnie ogłaszano poddanym, informacje o nowych monetach, które będą wychodzić z mennicy.

Po tej małej dygresji związanej z datowaniem, wracamy do próbnego talara Saksończyka. Mimo wszystkich zalet, również ten talar nie wszedł do masowej produkcji. Próba wypadła zapewne nieźle pod względem artystycznym, jednak władca w dalszym ciągu szukał idealnego popiersia nawiązującego do historii jego królewskich poprzedników. Jak już pisałem, kompozycja z popiersiem króla w zbroi była kluczowa a czas biegł nieubłaganie. Tym samym awers, na którym Holzhaeusser przedstawił króla w płaszczu gronostajowym musiał zostać poprawiony. Król osobiście przekazywał wszystkie uwagi dotyczące nowej monety, stąd dochodzę do wniosku, że wówczas zdradził, że podoba mu się typ zbroi zaproponowany na próbie od Morkifera. Zakładam, że władca polecił wykonać pilnie kolejny projekt wykorzystując pierwotną koncepcje szwajcarskiego medaliera i dokonując szeregu drobnych zmian według królewskich instrukcji. Tak zapewne powstała hybryda, łącząca głowę króla według wcześniejszej koncepcji Holzhaeussera ze zbrojnym ciałem z odrzuconego projektu artysty z Berna. Poniżej prezentuje drugą próbę talara autorstwa Saksończyka. Moneta ze zbiorów Muzeum Narodowego w Warszawie.
Tak, więc podczas pracy nad kolejną próbą, Jan Filip Hollzhaeuser wzorował się na pracy Morikofera i w efekcie wykonał bardzo udany projekt popiersia, który okazał się być już tym docelowym. Artysta nie tylko połączył dwie koncepcje i wziął pod uwagę preferencje króla, ale również starał się sprostać wymogom specjalistów z mennicy. Portret królewski, mimo, że podobny do obu oryginałów, zawierał mniej elementów, przez co był nieco łatwiejszy do wykonania. Dodatkowo, co bardzo ważne z technicznego punktu widzenia, popiersie jest znacznie bardziej płaskie, straciło ten medalowy wypukły relief, co znalazło uznanie w mennicy, tworząc wzór możliwy do bicia w srebrze. 

Niestety i ten projekt, mimo, że bardzo piękny, jednak nie okazał się finałem poszukiwań. Król zaakceptował awers talara, jednak w dalszym ciągu miał uwagi do rewersu. Czasu było coraz mniej, więc doszło do tego, że Poniatowski polecił przerobić rewers i niemal „jawnie, na żywca zerżnąć” kompozycje zaproponowaną na próbnej monecie Morikofera. W ten właśnie sposób powstała docelowa moneta. Rewers kolejnego modelu Hollzhaeusera był praktycznie identyczny jak na monecie próbnej medaliera ze szwajcarskiego Berna. Holzhaeusser wprowadził jedynie drobne poprawki w kompozycji. Mnie najbardziej rzucają się w oczy trzy różnice. Zmiana na lewym wieńcu, gdzie Saksończyk zamienił liście laurowe na dębowe, „zniknięta” data z nad korony oraz wreszcie prawidłowo odbite napisy na szarfie. Oczywiście drobnych różnic jest więcej, w końcu artysta ma swój indywidualny styl, jednak sama koncepcja jest zdecydowanie zapożyczona od Morikofera. Dodać należy, że znów była to wersja rewersu nieco uproszczona, a przez to przyjazna w produkcji. Te cechy złożyły się na to, że projekt w końcu został przyjęty i można było zacząć tworzyć puncen zasadniczy i stemple. Poniżej zdjęcie talara „zbrojarza” z 1766.

I tak na dobre rozpoczęła się kariera medaliera królewskiego, który od 1766 aż do swojej śmierci w 1792 roku tworzył zachwycające wizerunki władcy na monetach i medalach. Wszystkie próby talara prezentowane w dzisiejszym artykule wykonane są w kilku sztukach i Edmund Kopicki określił ich stopień rzadkości na R8. Nie podałem dziś szczegółowych wag, grubości i średnic krążków, żeby nie kusić losu, bo kopii już nam wystarczy.. .

Warto wspomnieć, że bicie talarów z popiersiem w zbroi i tak okazało się bardziej skomplikowane niż wcześniej zakładano. Trudności spowodowały konieczność użycia wielu stempli, co z kolei przełożyło się na powstanie kilkunastu odmian i wariantów. I właśnie te wszystkie interesujące kolekcjonerów zagadnienia będą podstawą moich analiz w drugiej części wpisu...bo jak widać, znów wyszło mi nieco więcej tekstu niż zakładałem J. Zdecydowałem się, zatem podzielić artykuł na dwie części, gdyż prawdę mówiąc, jestem dopiero gdzieś tak, w połowie drogi….

Podsumowując dzisiejszy wpis, bardzo chciałbym by z tej masy informacji, w pamięci czytelników utkwiły dwa najważniejsze przesłania. Po pierwsze, chciałbym rozpowszechnić prawidłowe przypisanie próbnych talarów i oddzielić projekt szwajcarskiego medaliera Kaspara Morikofera od pracy londyńczyka Thomasa Pingo. Świetnie ten temat został opisany w najnowszym katalogu monet SAP i tam można szukać ewentualnego potwierdzenia moich słów. Drugim zagadnieniem, jakie chciałbym podkreślić na koniec, jest długa droga, jaką pokonał talar od królewskiej idei, przez liczne projekty do znanego na dziś efektu końcowego. Ze szczególnym naciskiem na to, że tak naprawdę Saksończyk Jan Filip Holzhaeusser nie był do końca autorem koncepcji obiegowego talara i pełnymi garściami czerpał z projektów wyżej wymienionych medalierów. O rytowniku stempli z mennicy warszawskiej oraz o technikach menniczych, wspomnę jeszcze kilka zdań, kiedy w kolejnym artykule zacznę opisywać awers obiegowego talara. W kontynuacji zawrę oczywiście opis odmian/wariantów oraz zaproponuje sposoby na ich odróżnienie. Liczę, że ciekawym smaczkiem będzie również analiza ilościowa występowania poszczególnych odmian/wariantów wykonana na najliczniejszej próbie monet w historii mojego bloga. Tak, naprawdę się postarałem J. Teraz dziękuję za uwagę i zapraszam już niebawem. Ciąg dalszy nastąpi ….

W dzisiejszym artykule wykorzystałem informacje i zdjęcia z niżej wymienionych źródeł: Mieczysław Kurnatowski „Przyczynki do historyi medali i monet Polskich bitych za panowania Stanisława Augusta”, Edward hr. Raczyński „Gabinet Medalów Polskich”, Władysław Terlecki „Mennica Warszawska”, Adam Więcek „ Jan Filip Holzhaeusser nadworny medalier króla Stanisława Poniatowskiego”, Rafał Janke „Źródła z dziejów mennicy warszawskiej”, Janusz Parchimowicz & Mariusz Brzeziński „Monety Stanisława Augusta Poniatowskiego”, Zbigniew Kutrzeba "Stanisław August Poniatowski na medalach i monetach" GZN 119/2013 - link do GZN znajduje się na blogu w zakładce "LINKI", Muzeum Narodowe w Warszawie, Muzeum Narodowe w Krakowie, Kolekcja Zamku Królewskiego w Warszawie, Andrzej Litwiniuk „Najdroższe numizmaty Polski”, Marta Męclewska „Prawda i legenda o medalierskiej serii królów polskich z czasów Stanisława Augusta”, Daria Cichowlas „Król pozuje. Portrety Stanisława Augusta Poniatowskiego” z portalu gdanskstrefa.com LINK ,Damian Marciniak „Sekrety mennictwa Stanisława Poniatowskiego – relacja z wykładu PTN” z bloga GNDM.pl LINK ,archiwum WCN, archiwum Antykwariatu Numizmatycznego Michała Niemczyka, wyszukane za pomocą google grafika.