środa, 24 lipca 2019

Złotówka z 1769, czyli rzecz o tym jak wprowadzano kapitalizm.


Witam ponownie po krótkiej nieobecności. Z komentarzy pod poprzednim wpisem oraz z maili jakie otrzymałem od czytelników chcących dzielić się ze mną opiniami na tematy związane z numizmatyką okresu SAP, doskonale zdaję sobie sprawę, że spora grupa sympatyków mojej strony z niecierpliwością oczekuje na „zaległy” tekst o aukcjach numizmatycznych. Mając to na uwadze, postanowiłem jednak sprawdzić ile jeszcze wytrzymają i zdecydowałem, że nie będę zmieniał swoich pierwotnych planów co do kolejności zaplanowanych wpisów. Tym samym, zanim zasiądę do opisania, tego wszystkiego co moim zdaniem zdarzyło się ostatnio ciekawego w handlu na ryku aukcyjnym, zaproponuję jeszcze jeden artykuł opowiadający o kolejnej wyjątkowej monecie Stanisława Augusta Poniatowskiego. W końcu, aukcje to nie zając i nam już nigdzie nie uciekną :-) Zatem wątek aukcyjny jeszcze chwilę poczeka i będzie moim kolejnym tematem. A dzisiejszy wpis to nie będzie zwykła historia. Czeka na nas bardzo ciekawy rocznik srebrnej złotówki oraz dodatkowa historia jaką zapowiedziałem w tytule. Szykuje się więc interesujący tekst do napisania, co dla mnie jako właśnie zaczynającemu go tworzyć... nie jest wcale obojętne. Podstawowy plan jest taki, aby jak najbardziej szczegółowo opisać rocznik rzadkiej czterogroszówki z rocznika 1769. Monet tego nominału nie wybito zbyt wiele, gdyż według źródeł powstało ich dokładnie 19 502 egzemplarzy. Co zdecydowanie „blednie” przy porównaniu do wielomilionowych nakładów złotówek z wcześniejszych lat 1766-1767. Jednak jak się za chwilę okaże, mała ilość egzemplarzy w mennictwie SAP wcale nie oznacza, że nic ciekawego się w danym roczniku nie wydarzyło. Przeciwnie, ale o tym właśnie będę pisał w dalszej części tekstu.

Jednak zanim zacznę pisać o monetach, to czas na temat poboczny, który umieściłem w tytule. Powszechnie znaną prawdą jest, iż wprowadzanie każdych nowych zwyczajów, zasad czy krzewienie nowoczesnych idei w gospodarce jest ciekawym okresem samym w sobie i jako taki, z reguły nie przebiega bezboleśnie. A co dopiero takiego systemu jak kapitalizm, który króluje nam po dziś dzień i codziennie wpływa na nasze życie. Pierwsze przejawy kapitalizmu wprowadzane w sposób zorganizowany i na większą skalę, możemy właśnie zaobserwować w II połowie XVIII wieku. Dla pasjonatów ekonomii i gospodarki rynkowej, to temat nie mniej ciekawy niż numizmatyka. Nie było wyjątku, jak każda istotna zmiana w dziejach państwa okazała się mieć wpływ na panujące ówcześnie stosunki społeczne. Tak się złożyło, że ten istotny w skali kraju czas, trafił akurat na panowanie króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Władcy z otwartym umysłem, który szczególnie sprzyjał wszelkim modom, nowościom i ideom płynącym z bogatszej zagranicy. W tym aspekcie, król miał liczne zasługi i aktywnie poszukiwał nowych rozwiązań gospodarczych oraz wspierał wszelkie wysiłki, które w jego mniemaniu mogły zakończyć się z pożytkiem dla rozwoju kraju i podniesienia się stopy życia społecznego. Król miał oczywiście tę świadomość, że samodzielnie nie udźwignie ciężaru unowocześniania kraju i w tym celu otaczał się licznym gronem osób, które podzielały jego poglądy. Jednym z ulubionych specjalistów króla od wprowadzenia w życie idei o nowoczesnym państwie był jego stary przyjaciel z dzieciństwa, podskarbi litewski Antoni Tyzenhaus. Był to człowiek szczególnie oderwany od otaczającej go rzeczywistości, który z lubością snuł wielkie i śmiałe plany polegające z grubsza na tym, by zrobić coś z niczego i zapisać się w historii jako wielki reformator. W dalszej części tekstu będzie okazja żeby ten temat nieco rozwinąć. A teraz jeszcze na chwilę powróćmy do króla-wizjonera Stanisława Augusta, bo już czas na pierwszą ilustrację, która płynnie wprowadzi nas w temat dzisiejszego tekstu.

Dobrze znam ten temat, bo to moja okolica :-) Jednak zanim przejdę do czasów SAP, to moment chciałbym poświęcić powodom dla których zdecydowałem się właśnie na ten temat, gdyż nie jest to wcale dzieło przypadku. Mam do zagadnienia początków kapitalizmu stosunek bardzo osobisty, gdyż tak się dziwnie złożyło, że ja sam również miałem swój drobny udział w podobnym procesie, który zachodził w naszym kraju u schyłku PRL-u, na przełomie lat 80 i 90-tych XX wieku. Jak sobie przypominam, byłem wtedy młodzieńcem nieco zagubionym, niezbyt pasującym do szarej rzeczywistości ówczesnej Polski, który eksperymentował poszukując własnych ścieżek. Znalazłem podobnych sobie odmieńców w środowisku skupionym wokół bydgoskiej sceny muzyki punk-rockowej i żyłem beztrosko z dnia na dzień, w imię hasła „No Future!”, nie widząc większego sensu w swojej egzystencji na tym ziemskim łez padole. W końcu, jak mawiają słowa pewnej piosenki: „...wszyscy pokutujemy za to, że żyjemy...” :-) I w sumie nie wiem jak by się dla mnie skończyła ta kolorowa przygoda w szarym świecie PRL-u, gdyby nie fakt, że akurat w tym samym okresie bardziej świadoma cześć społeczeństwa nie godziła na taki stan państwa. W okół mnie trwały masowe protesty i nasilały się starania o odzyskanie pełnej suwerenności. Ta idea trafiła mnie w okolice serca i podchwyciłem nadzieję rodząca się w rozbudzonym narodzie. Odzyskałem wiarę w to, że człowiek może mieć wpływ na swoje życie. I daje już jakoś samo poszło....To zmieniło mój stosunek do rzeczywistości, popchnęło mnie w ramiona rodzącego się drobnego kapitalizmu, co miało decydujący wpływ na moje przyszłe zainteresowanie monetami oraz pasję do numizmatyki. Mój śp. ojciec był człowiekiem doświadczonym i dostrzegał zmiany zdecydowanie wcześniej. Wziął sprawy w swoje ręce, zwolnił się z państwowej posady i szukał szczęścia w tak zwanej prywatnej inicjatywie. Uznał, że jak spaść to z wysokiego konia i już na początku swojej kapitalistycznej przygody, „za grosze” wydzierżawił upadający PGR i zajął się masową produkcją grzybów jadalnych. Boczniak ostrygowaty (ten grzyb) miał zbawić nasz kraj i w postaci panierowanego na patelni „pseudo-kotleta” miał szansę zastąpić chwilowo niedostępne w sklepach kotlety schabowe. Trzeba uczciwie powiedzieć, że smakował nawet nieźle i powoli bo powoli, ale trafiał w gusta spragnionych nowości mieszkańców. Niestety pomimo wielkich planów i ogromnych wysiłków, mój tato jako mieszczuch, nie miał wystarczającej smykałki do biznesu na wsi i jak się okazało, również brakowało mu szczęści do ludzi. Nagle stał się największym pracodawcą w okolicy, a pośrednio panem i władcą dochodów okolicznej ludności zamieszkującej ten rolniczy region. Tego było za wiele jak na jednego człowieka, skoncentrował się więc na tym co potrafił najlepiej, czyli konstruowaniu maszyn i organizacji produkcji, a całe zarządzanie ludźmi oddał w inne ręce. Jak się później okazało to nie był dobry wist i powstał z tego wielki biznes "na glinianych nogach" i każda większa przeszkoda mogła nim zachwiać. Na nieszczęścia nie trzeba było długo czekać. Ktoś czegoś nie dopilnował, inny ktoś na czas tego nie sprawdził i najpierw przydarzyła się zaraza grzybni a zaraz potem pożar w którym spłonęły najcenniejsze sprzęty. Pamiętam ten żałosny widok resztek nadpalonego PGR-u i smutek w oczach ojca, który wyrażał jasno, że jest już „po zawodach”. Spółka w której uczestniczył rozpadła się ze zgrzytem i po „złotym interesie” zostały tylko niesmak i niezapłacone długi. Ojciec okazał się za miękki na rasowego kapitalistę. Nie potrafił bez skrupułów egzekwować i wykorzystywać trudnej sytuacji pracowników. A trzeba pamiętać, że ówcześnie, to właśnie taki panował model biznesowy w rodzącym się kapitalizmie i bardzo często w ten sposób powstawały fortuny. Grzyby nie wypaliły, jednak „staruszek” złapał bakcyla przedsiębiorczości i się bez walki nie poddawał. Powoli wychodził na prostą i postanowił pójść w kierunku handlu detalicznego i nową działalność oprzeć na ludziach zaufanych, czyli na rodzinie. I właśnie tak rozpoczyna się moja historia z wprowadzaniem kapitalizmu, którą streszczę dalej w kilku zdaniach. Mam nadzieję, że macie czas :-)

Tato założył pierwszy na naszym osiedlu niepaństwowy sklepik, który na dzisiejsze standardy można określić bardziej kioskiem, czy salonikiem prasowym niż „rasowym” sklepem spożywczym. Czasy przemian sprzyjały takim śmiałym przedsięwzięciom, konkurencja praktycznie nie istniała. Nie było jeszcze tych wszystkich, dziś powszechnych telewizyjnych serwisów informacyjnych, a o internecie nikt wtedy nawet nie marzył, dlatego też ludzie by dowiedzieć jak się sprawy w kraju mają, czytali powszechnie wielkie ilości codziennej prasy. Nie było również tylu samochodów co dziś, więc społeczeństwo masowo korzystało z komunikacji miejskiej, kasując przy tym jednorazowe bilety. Nie było również głośnych kampanii antynikotynowych. Nikt nie słyszał o modzie na niepalenie. Brakowało nam świadomości, że można żyć zdrowiej, więc większość z nas paliła fajki i to najczęściej po dwie paczki dziennie. W tym okresie również rynek artykułów spożywczych przeżywał kolejne przejściowe trudności, więc bardzo dobrze sprzedawały się produkty masowo przywożone autokarami z NRD przez „polskich turystów”. Podsumowując ten wywód, na powyższe artykuły był ogromny popyt, a my go zaspokajaliśmy i interes rodzinny szybko się rozkręcił. Ja jeszcze jako uczeń szkoły średniej, po godzinach pomagałem ojcu w zaopatrzeniu i obsłudze klientów. I tu właśnie doszukać się można początków moich zainteresowań monetami, gdyż pracując na kasie szybko zorientowałem się, że monety są różne i jedne trafiają się rzadko a inne są bardzo powszechne. Wyłapywałem więc z obiegu nowe monety okolicznościowe, którymi dosyć często płacono za zakupy w naszym sklepiku. Takie były czasy, że ludzie otrzymywali wypłaty w zakładach pracy w postaci gotówki, która często zawierała również monety z egzemplarzami okolicznościowymi. Mam z tego okresu sporo ładnych krążków i pewnie właśnie dzięki temu, nigdy żadnej monety nie kupiłem w NBP, a wszystkie otrzymałem od ich „pierwszych właścicieli”. Kapitalizm jaki wprowadziliśmy na osiedle pozwalał nam na niezłe życie oraz rozwój firmy i powiększanie skali jej działalności. Ale największą oznaką powodzenia rodzącego się biznesu były dlugaśne kolejki klientów, które bardzo często ustawiały się do naszych punktów. Zapytacie jak to możliwe? 

I to właśnie była ta siła raczkującego kapitalizmu, w którym bardzo liczył się dobry pomysł i szybkie działanie. Zaszokowaliśmy naszych klientów przyzwyczajonych do cen z PRL-u, ponieważ w naszym punkcie sprzedawaliśmy prasę i papierosy w cenach... o 50 zł (banknot ze Świerczewskim) niższych niż ceny państwowe wydrukowane na opakowaniach fajek i na okładkach gazet. Kwota 50 złotych to wówczas było tyle co nic, wartość czysto symboliczna za którą nie można było nic kupić, ale z psychologicznego punktu widzenia dawało nam to ogromną przewagę nad państwowymi punktami dystrybucji. Ludzie stali godzinę w kolejce do naszego sklepiku i kupowali na zapas całe „wagony” papierosów oraz brali od nas pełne naręcza gazet obsługując przy okazji swoich sąsiadów. Dodatkową nowinką jaką zapoczątkowaliśmy by ściągnąć do siebie klientów z całego osiedla było rozpoczęcie sprzedaży bydgoskiej popołudniówki już około godziny 9-10 rano. „Dziennik Wieczorny” to była gazeta ogromnie popularna, a szczególnie jego piątkowo-magazynowe wydanie z dodatkiem telewizyjnym. Dzięki temu, że mieliśmy popołudniową gazetę już rano, to sprzedawaliśmy ją w kilku lokalizacjach (w tym mobilnych z samochodów) w tysiącach egzemplarzy. W piątki ludzie szturmowali nasze punkty, by kupić gazetę, która w normalnych kioskach RUCH pojawiała się po godzinie 14, a u nas już od rana i przy okazji o 50 złotych taniej. Pomysł polegał na tym, że codziennie rano jeździliśmy do pobliskiej drukarni i sami odbieraliśmy gazety z maszyn, gdyż drukowane były już od godz 8. Tym samym nie czekaliśmy jak inni na dystrybucję prasy przez państwowego molocha, który”od zawsze” rozwoził gazety do swoich kiosków dopiero w południe. Dobrze pamiętam, jak ludzie strasznie się wówczas dziwili skąd bierzemy tę prasę tak wcześnie oraz że nam się opłaca sprzedawać taniej niż cena na opakowaniu. Byli też tacy, co patrzyli na nas z niedowierzaniem, a ponieważ nas lubili (obsługa klienta stała na wysokim poziomie) to upierali się, że zapłacą nam tyle ile wynosi oficjalna państwowa cena. Mili ludzie, widzieli jak na co dzień ciężko pracujemy i nie chcieli nam zrobić finansowej krzywdy. To były pionierskie czasy, które dziś wspominam z rozrzewnieniem, szczególnie, że przypomina mi to moją młodość oraz świętej pamięci rodziców zaangażowanych w nasz small familly business. To już koniec prywatnego wątku, który połączył mi się w głowie z dzisiejszym tematem i nie byłem w stanie opanować się by o tym nie wspomnieć. W końcu to też jest już historia. A na zakończenie, ze specjalnymi pozdrowieniami dla moich czytelników z Bydgoszczy, zaprezentuje jeszcze zdjęcie lokalizacji w którym stał opisany powyżej, kapitalistyczny kiosk „U Włodka”. Niech odżyją wspomnienia :-)
Prezentowany punkt, od wielu lat już nie należy do mojej rodziny i jak można wywnioskować po szyldach i napisach, dziś handluje się tam pieczywem. Niestety zdałem sobie sprawę, że nie posiadam prywatnych zdjęć sklepiku z opisywanego przez mnie okresu. Jak się okazuje, gdy człowiek wpadnie w wir kapitalistycznych interesów, to zapomina o całym bożym świecie i nie w głowie mu dyrdymały, które można by uwiecznić na fotkach. Może, ktoś z czytelników posiada starsze zdjęcia tej okolicy? Jeśli tak, to jestem nimi zainteresowany :-)

Dobrze, a teraz jak to już mam w zwyczaju, przejdę do historii związanej z okresem SAP i obszarem na którym obiegała złotówka z rocznika 1769. Dziś tło opowieści zawężę jedynie do niewielkiego fragmentu obszaru zlokalizowanego na „bliskim wschodzie” Rzeczpospolitej Obojga Narodów, zwanego onegdaj Wielkim Księstwem Litewskim. A na co dzień i w skrócie, nazywanym po prostu Litwą. Jak znającym się na rzeczy miłośnikom numizmatyki zapewne wiadomo, „tamta Litwa”, to pojęcie o wiele szersze niż znane nam dziś sąsiednie państwo o tej samej nazwie. By się o tym przekonać, wystarczy rzut oka na mapę pokazującą ówczesną Rzeczpospolitą Obojga Narodów, na której Litwa oznaczona jest numerem 3 i pokazana na tle aktualnej nam mapy Europy.

Legenda mapy:
1 - Korona,
2 - Prusy - Lenno Królestwa Polskiego,
3 - Wielkie Księstwo Litewskie,
4 - Liwlandia - posiadłość Korony i Litwy,
5 - Kurlandia - Lenno Rzeczypospolitej
 
Jak widać na ilustracji, granice Wielkiego Księstwa Litewskiego rozciągały się od wschodnich kresów dzisiejszej Polski i pokrywały całe terytoriom Litwy i Białorusi oraz wchodziły na teren dzisiejszej Rosji i Ukrainy. Co prawda w czasie gdy wybierano na króla Stanisława Poniatowskiego, Rzeczpospolita była już nieco oskrobana od wschodu i „odrobinę” mniejsza niż na pokazanej mapie. Jadnak dla całości poruszonego za chwilę zagadnienia ta nieścisłość nie będzie miała szczególnego znaczenia. A to dlatego gdyż wcale nie będę opisywał zdarzeń na całym obszarze dawnej Litwy, a jedynie skoncentruje się na jej niewielkim skrawku. A będzie to fragment nietuzinkowy, bo obejmie tereny należące bezpośrednio do króla. Jak się okazuje, symboliczna korona na głowie władcy, to nie tylko całodzienne obowiązki i niewdzięczna odpowiedzialność za losy państwa i swoich poddanych, ale także niemałe dochody z tak zwanych królewszczyzn. To słowo oznacza dobra ziemskie położone na obszarach dominiów, które przysługiwały władcom państwa jako spuścizna po ziemiach należących do dynastii Piastów. Kolejni władcy Polski dziedziczyli te ziemie po swoich królewskich poprzednikach. Jednak sami z reguły nie przebywali na tych terenach i nie stawiali tam swoich zamków, a jedynie administrowali nadanymi im ziemiami. Formalnie od końca XVI wieku królewszczyzny dzieliły się na starostwa nadawane w nagrodę zasłużonej szlachcie w dożywotni zarząd oraz na ekonomie, zwane także dobrami stołowymi, będące dalej w gestii władcy. Dochody z tych majątków bezpośrednio zasilały skarb królewski. I dziś właśnie krótka historia z kapitalizmem w tle jaką chcę przytoczyć, rozegrała się w ekonomiach króla Stanisława Augusta Poniatowskiego na Litwie. A że działo się to akurat w roku 1769, czyli dokładnie w tym samym czasie w jakim powstała opisywana moneta, to stąd właśnie wytrzasnąłem ten temat.

Zacznijmy od początku, czyli w miejsca gdzie na scenę wkracza wieloletni przyjaciel króla, koniuszy litewski Antoni Tyzenhaus, który w roku 1765 zostaje administratorem królewskich ekonomii na Litwie. Był to człowiek obdarzony wielką energią do działania, a do tego okazał się być wielkim reformatorem i wyprzedzającym swoje czasy wizjonerem. Z tego powodu był równie często nagradzany co dyskryminowany, gdyż niektóre jego projekty i wizje, zdecydowanie przekraczały wszelkie pojęcie i budziły opór XVIII-wiecznych umysłów. Antoni Tyzenhaus jako pierwszy podjął próbę uprzemysłowienia administrowanych ekonomii, by zmienić ich charakter z zacofanych posiadłości ziemskich na nowoczesne centra gospodarcze. Oczywiście „nowoczesne” w ujęciu XVIII-wiecznym, czyli głównie w zakłady i manufaktury. Ale zanim się do tego zabrał, to na początek upewnił się, że cały należny mu teren jest w jego zarządzie. Zlecił wykonanie dokładnych pomiarów i map a następnie odzyskał dla króla obszary ziemskie bezprawnie użytkowane przez okoliczną szlachtę. Był przy tym bezkompromisowy i z równą skrupulatnością egzekwował królewskie prawa do ziemi od bezimiennej szlachty co od znacznych rodów magnackich jak Potoccy, Czartoryscy czy nawet... sami Poniatowscy. Tą działalnością nie zjednywał sobie zbyt wielu przyjaciół wśród możnych tego świata. Jednak nie dbał o to, gdyż miał w królu silne oparcie i był jego oddanym i lojalnym sługą. Tyzenhaus był nie tylko gospodarzem zarządzającym dobrami królewskimi ale również miał misję unowocześnienia całej Litwy dla której pragnął być wzorem do naśladowania. W tym celu prowadził działania poprawiające infrastrukturę, takie jak zagospodarowanie nieużytków, osuszanie łąk i bagien, naprawa dróg, budowa mostów i grobli , czy zakładanie ogrodów i plantacji. Nie poprzestawał na tym i masowo zakładał cegielnie, wiatraki, młyny, spichrze, gorzelnie, browary, karczmy, szkoły i inne budynki publiczne mające służyć uprzemysłowieniu terenu którym administrował. Król w uznaniu jego niewątpliwych zasług, mianował go nadwornym podskarbim litewskim oraz nadał mu godność starosty grodzieńskiego. Na ilustracji poniżej widzimy naszego reformatora w otoczeniu planów na kolejne biznesy.


Tyzenhaus został starostą grodzieńskim, gdyż to właśnie w okolicy tego miasta koncentrowała się w większość wysiłków i reform ambitnego szlachcica. Niezwykle liczne manufaktury, które masowo uruchamiał w większości niestety nie wytrzymywały próby czasu. Wiele z nich upadło w kolejnych latach, gdyż okazywały się przegrywać z zagraniczną (jakością) i lokalną (ceną) konkurencją. Skupienie tak różnorodnej i masowej produkcji na niewielkim terenie skutkowało zdecydowanie wyższymi kosztami produkcji. Trudno było zarówno o surowce potrzebne do produkcji jak i o zbyt, gdyż w okolicy nie było ani wystarczających surowców ani też popytu. Wszystko trzeba było transportować, co w tych czasach strasznie destrukcyjnie wpływało na koszty wytworzenia, a co za tym idzie i na wysokie ceny produktów. Nie bez kozery ówcześnie zakładało się manufaktury w miejscach gdzie był łatwo dostępny surowiec i transport rzeczny.Ale jak wiadomo, surowce w biznesie to nie wszystko i równie ważna jest wykwalifikowana kadra pracowników oraz tak zwana niewykwalifikowana siła robocza. I tak powoli dochodzimy do kolejnych problemów reformatora, które będą związane były właśnie z rocznikiem tytułowej złotówki.

W 1769 roku w ekonomii szawelskiej miało miejsce niezwykłe wydarzenie. Otóż niejaki Szymon Aleksandrowicz, nauczyciel z Janiszek wywołał chłopskie powstanie. Główną przyczyną wybuchu buntu ludowego, było siłowe przywracanie obowiązku pańszczyzny przez zarządcę ekonomii królewskich, znanego nam już dobrze podskarbiego Antoniego Tyzenhauza. Brak dostatecznej ilości siły roboczej w okolicach Grodna, które mogły by zasilić powstające zakłady był jednym ze strapień reformatora. Jak na początkującego kapitalistę przystało, postanowił pójść po najmniejszej linii oporu (tak wówczas sądził) i w celu zwiększenia dochodów z zarządzanych manufaktur oparł swoją strategię działania na darmowej pracy swoich poddanych. Należy jednak pamiętać, że w ekonomiach królewskich od czasów Jana III Sobieskiego, który zniósł obowiązek pańszczyzny na swoich dobrach, chłopi żyli w miarę spokojnie i dzierżawili ziemię stając się jej pośrednim właścicielem. Aż tu nagle, po 100 latach trafił im się jakiś napaleniec-despota, który każe rzucać robotę na roli i zaciąga ich na siłę do pracy w fabrykach. A w tych manufakturach warunki pracy były bardzo trudne, życie proste bez żadnych wygód w oddaleniu od rodziny, a do tego to wszystko w ramach dawnego obowiązku i bez żadnego wynagrodzenia. Nic więc dziwnego, że lud tego długo nie zdzierżył. Wykorzystując bojowe nastroje i zamieszanie na Litwie w obliczu trwającej Konfederacji Barskiej, chłopi odmówili wykonywania pańszczyzny. Żeby tego dokonać uwięzili urzędników dworskich i przez kilka tygodni sprawowali swoją władzę w szawelskiej ekonomii. Niestety ich nadzieje związane ze współpracą z konfederatami przeciwko urzędnikom króla okazały się bezskuteczne. Żaden znaczący dowódca konfederacki nie zamierzał negocjować ze zbuntowanymi chłopami, którzy zaatakowali szlachtę i trzymali pod strażą. W końcu poglądy polityczne można było mieć różne, jednak szlachcic zawsze popierał wiodącą rolę swojego stanu i bratania się z chłopstwem unikał. Tym samym bunt w Szawlach nie mógł zakończyć się happy endem. Został krwawo stłumiony przez wojska Polsko-Litewskie oraz oddziały Kurlandzkie, a jego przywódcy zostali straceni. Ten „drobny epizod” zupełnie nie wpłynął u Stanisława Augusta na zmianę dobrego zdania o swoim przyjacielu i zarządcy. Nie przejął się nim również sam Tyzenhaus i nie wyciągnął żadnej lekcji, co już wkrótce miało się na nim zemścić. Bo o ile chłopi nie mogący liczyć na żadne wsparcie nie byli dla niego wystarczającą przeszkodą, o tyle robienie sobie wrogów wśród znaczącej szlachty i bazując jedynie na przyjaźni i ochronie króla, którego popularność w narodzie malała z każdym rokiem, długoterminowo nie okazały się dobrą strategią. Pycha została ukarana, kiedy to wrogowie Antoniego Tyzehausa zdołali przekonać rosyjskiego ambasadora Ottona Stackelberga, że szalony polski szlachcic to niebezpieczny zapalnik, którego nierozsądna działalność może powodować kolejne liczne bunty na ziemiach graniczących z Rosją. W Polsce mógł być bałagan, ale u siebie Rosja nie chciała problemów. Był to już rok 1780, czyli akurat czas w którym rosyjski ambasador miał ogromne wpływy i praktycznie samodzielnie rządził naszym krajem. Nic dziwnego, że bardzo szybko powstała Specjalna Komisja w celu zbadania działalności królewskiego pupilka. Rezultat tego typu komisji na przestrzeni dziejów w naszym kraju wiele się jakoś nie zmieniły. W efekcie szlachcic został osądzony i oskarżony o malwersacje finansowe, co spowodowało, że przestał pełnić funkcję zarządcy dóbr królewskich. Co prawda nie był to jeszcze koniec ciekawych wydarzeń z udziałem Tyzenhausa, ale o tym napiszę już przy innej okazji. Na koniec ilustracja jak by „sprawa Tyzehausa” mogło wyglądać dzisiaj :-)
To oczywiście tylko żart i dowód na to, że historia lubi się powtarzać. A teraz już koniec z tematami pobocznymi i czas się wreszcie wziąć za monety.

Przypominam (też sobie), że dziś tematem jest bardzo rzadko spotykana złotówka z rocznika 1769. O jej wyjątkowości świadczy wiele zmiennych, które znamy oraz takie czynniki, które musimy sobie dopiero uświadomić. Znane fakty, to między innymi: niski nakład wynoszący zaledwie 19 502 egzemplarze, wysoka wartość kolekcjonerska oszacowana już w 1890 roku w podręczniku Józefa Tyszkiewicza na niebagatelną kwotę 50 marek polskich, czy fakt, iż kolejny znakomity numizmatyk Konrad Berezowski w swoim cenniku monet z 1900 roku nie podjął się wyceny tego rocznika i postawił przy nim znak zapytania. A co ciekawe, Berezowski zachował się jakby nie widział żadnego egzemplarza, a przecież miał dostęp do zbiorów hrabiego Emeryka Hutten-Czapskiego, gdzie jak wynika z katalogu jego kolekcji, znajdował się jeden egzemplarz notowany pod pozycją 7879. Na więcej danych na temat wyjątkowości opisywanej dziś monety musieliśmy czekać aż do czasów nam współczesnych, kiedy to w 1995 roku stopień rzadkości tej złotówki został oszacowany na R5 przez Edmunda Kopickiego w ilustrowanym skorowidzu monet. To wskazywałoby, że autor znał/widział/wie/szacuje ilość zachowanych monet w granicach 26-120 sztuk. Mnie wydaje się to całkiem prawdopodobne, właśnie gdzieś w połowa tej skali, czyli ok 50-60 monet może stanowić ilość jaka przetrwała do naszych czasów. Osobiście znam jedynie 7 egzemplarzy i z właśnie tak nielicznego materiału badawczego będę dziś wyciągał wnioski. Z pewnością w dalszej części powrócę jeszcze do tego wątku, gdyż tak naprawdę do opisu rocznika użyje jeszcze jednej, dodatkowej ósmej monety, ale ona... nie jest całkiem z roku 1769, co wyjaśni się już chwilę. 

Jednak na początek, zanim dam się porwać bardziej szczegółowym opisom, to dla porządku zaprezentuję przykładowy egzemplarz tytułowej monety. Nie będzie to jednak zwykła sztuka, tylko wyselekcjonowana pod względem stanu zachowania, gdyż większość znanych mi złotówek jest niestety dość mocno zużyta obiegiem i daleko im do menniczych krążków, którymi były, gdy opuszczały stołeczną mennicę. Oto i ona.

Jak widać przykładowa moneta nie jest idealnie zachowana, jednak niczego lepszego (ładniejszego) pod ręką nie mam. Za usprawiedliwienie niech posłuży fakt, że zdjęcie tego samego egzemplarza do zilustrowania czterogroszówki z 1769, wykorzystali panowie Parchimowicz i Brzeziński w najbardziej aktualnym katalogu „Monety Stanisława Augusta Poniatowskiego”. Wyżej wspomniany duet, opisał dokładnie ten egzemplarz i nadał mu oznaczenie 19.d. Autorzy jednak nie spoczęli na laurach i szukali kolejnych monet, co zaowocowało odkryciem i wyznaczeniem drugiej odmiany, która od monety zaprezentowanej powyżej zdecydowanie odróżnia się puncami orłów w herbie Rzeczpospolitej Obojga Narodów na rewersie. Poniżej prezentuje porównanie obu odmian orłów zaczerpnięte ze wspomnianego katalogu.



Jak widać różnica jest ewidentna i druga odmiana nie podlega dyskusji. Ten mniejszy orzeł jest ewenementem w skali srebrnego mennictwa SAP, ponieważ występuje jedynie na stemplach złotówek w tym jednym roczniku. Znamy tą puncę również z rzadkich dwuzłotówek z 1770 oraz miedzianych trojaków z rocznika 1769. W opisywanych czasach, punca jako podstawowe narzędzie pracy była własnością konkretnego rytownika, stąd należy domniemywać, że był w tych latach pracownik mennicy warszawskiej, który niezbyt często brał udział w procesie produkcji stempli. A może dopiero się uczył fachu? Lepiej znamy inne „mniejsze orły”, które pojawiają się regularnie na monetach z lat 70-tych. Są to co prawda nieco inne punce, jednak mają wspólny styl wyobrażenia i zachowują charakterystyczne proporcje w budowie orła, co moim zdaniem sugeruje jedną rękę rzemieślnika. Ale, ale...zapytacie pewnie, co ten mniejszy orzeł taki jasny a tło wokół niego ciemniejsze niż standard. To dobre pytanie... i by na nie odpowiedzieć przechodzimy dalej :-)

Niemałą ciekawostką jest fakt, że autorom katalogu nie udało się nigdzie odnaleźć takiej odmiennej monety z mniejszym orłem, tylko skorzystali z bartynotypów przechowywanych w Gabinecie Numizmatycznym Muzeum Narodowego w Warszawie. Bartynotypy już tak mają, że są tworzone zdecydowanie inną techniką niż zdjęcia i skupiają się bardziej na detalach, stąd tło na nich jest charakterystycznie brązowawe. Nowa odmiana złotówki z 1769, to bardzo ciekawe odkrycie i chciałem szczególnie podkreślić ten fakt. Sam badając monety, staram się również w miarę możliwości uwzględniać tego typu alternatywne i nieoczywiste możliwości poszukiwań. Dlatego polecam tą drogę, szczególnie jeśli ktoś z czytelników jest zainteresowany innym okresem i szuka ciekawych smaczków. Nową odmianę złotówki z mniejszymi orłami oznaczono w katalogu symbolem 19.d1. Zobaczmy teraz ten bartynotyp.
Jak widać, takiej odmiany nie wyróżnili wcześniejsi badacze monet i twórcy katalogów. Nie występuje u Plagego, Kopickiego, ani nie ma jej w poprzednim Parchimowiczu. Dodatkowo, na awersie obok królewskiej peruki, możemy zaobserwować znajomą puncę kolekcjonerską, a herb Pilawa świadczy o znakomitej proweniencji tego egzemplarza. Złotówka z kolekcji Potockich była prawdopodobnie przed wojną częścią zbiorów muzealnych w Krakowie. Zaraz po wojnie w roku 1946 ówczesny Urząd Bezpieczeństwa Publicznego zdecydował by znaczącą część kolekcji rodu Potockich przekazano z Krakowa do Warszawy w celu zasilenia zbiorów stołecznego muzeum, które bardzo ucierpiało podczas okupacji. Podczas tej relokacji, ten jeden z najzasobniejszych polskich zbiorów numizmatów, został jednak w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach uszczuplony o najznakomitsze egzemplarze, które do kolekcji Gabinetu Monet i Medali w Warszawie już nigdy nie dotarły. Część monet po drodze zaginęła, jak to się dawniej mówiło...„w transporcie” i od tego czasu ich los jest nieznany. Nie orientuje się czy istnieje gdzieś konkretny spis z wyszczególnieniem, co tak właściwie wtedy im zginęło. Jeśli istnieje, to dobrze byłoby o tym wiedzieć, żeby nikt nas potem nie posądził o paserstwo gdy wejdziemy w posiadanie monety z taką puncą. Oczywiście trzeba mieć świadomość, że numizmaty z tego zbioru były przed wojną również notowane w obrocie numizmatycznym i można je było tam legalnie nabyć. Jednak nie było ich znów aż tak wiele i jak widać na przykładzie dzisiejszej złotówki, warto zachować czujność. Mam czasem wrażenie, że w środowisku zajmującym się handlem monetami marginalizowany bywa fakt, że znakomite monety z puncami Potockich jakie czasem trafiają na rynek aukcyjny, mogą pochodzić właśnie z tego „ubeckiego uszczuplenia” z 1946 roku. Pozostaje mieć jedynie nadzieje, że fachowcy dyskretnie sprawdzają ich pochodzenie, bo jakoś nie słyszałem o sytuacji gdy ktoś odmówił przyjęcia takiej monety na swoją aukcję. Monety nie ma, ale mamy chociaż to szczęście, że dzięki zachowanym bartynotypom i dociekliwym twórcą katalogu, możemy nadal podziwiać ten utracony egzemplarz. Niezwykła odmiana orła oraz punca z herbem kolekcji Potockich sprawia, że moneta jest bardzo charakterystyczna. A skoro już w katalogu opisana została jako „zaginiona”, to może sugerować, że posiada prawowitego właściciela i jako taka, oficjalnie wydaje się być niesprzedawalna. Wróżąc z fusów mogę napisać, że zapewne teraz spoczywa ukryta gdzieś głęboko w tajemnych zbiorach, które nie często oglądają światło dzienne. Być może nawet, leży po sąsiedzku z innymi zaginionymi w ten sposób egzemplarzami. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie ...niech dzwoni na 121 albo lepiej, niech zgłasza się bezpośrednio do mnie. Opiszemy to na blogu :-)

Przejdźmy teraz do analizy awersów i rewersów by określić ich cechy, doliczyć się prawidłowej ilości wykonanych stempli i ewentualnie by podzielić odmiany opisane w katalogu Parchimowicza na drobniejsze warianty. A może uda nam się odkryć coś nowego, czego nikt przed nami jeszcze nie opisał. Tak tylko zagajam, bo już wiem, że będą nowinki :-) 

Zacznijmy od stempli ze stroną królewską. Awers jak to na czerogroszówkach SAP, centralnie przedstawia popiersie Stanisława Augusta Poniatowskiego znane nam bardzo dobrze z poprzednich roczników. Ten typ przedstawienia królewskiego występował na złotówkach aż przez 16 lat, czyli konkretnie działo się to w okresie 1766-1782. Profil królewski otoczony jest standardowymi tytułami w języku łacińskim STANISLAUS AUG.D.G.REX POL.M.D.L. Co po przełożeniu na język polski oznacza: Stanisław August z bożej łaski król Polski i Wielki Książe Litewski. I to tyle, nic tu odkrywczego nie znajdziemy. Jednak ciekawostką może być analiza ilości stempli jakich użyto do wybicia tego niewielkiego nakładu. Kiedyś już szacowałem to przy innej okazji i średnio wychodziło w granicach 25-30 tysięcy sztuk produkcji z jednego stempla. Co przy porównaniu do nakładu 19 502, mogło by świadczyć, że w sumie można by było „opędzić” ten cały nakład jednym porządnie wykonanym stemplem. Jednak dobrze wiemy, że rytownicy wykonując narzędzia do produkcji monet nie znają jeszcze przyszłości i nie posiadają dokładnych informacji ile sztuk danej monety w rzeczywistości powstanie. Składa się na to zbyt wiele czynników i zmiennych by dokładnie to oszacować. Jednak zapewne znane im były jakieś ogólne założenia i wstępne szacunki, gdyż stemple u nich zamawiał sam kierownik techniczny mennicy. Można sobie wyobrazić, że rytownicy realizowali konkretne zamówienie i koncentrowali się na swojej robocie nie wchodząc w kompetencję swojego szefa. Regułą w mennicy czasów SAP było, że już na wstępie jako minimum, tworzono serię trzech stempli i to często, po trzy narzędzia dla każdej ze stron. W dawnej produkcji menniczej nigdy nie było pewności kiedy dojdzie do awarii i kiedy będzie szybko potrzebne nowy stempel. Dlatego te narzędzia musiały być zawsze dostępne No OK, to odpowiedzmy sobie na pytanie, ile jest tych awersów opisano w katalogu Parchimowicz/Brzeziński? Mamy tam dwie monety, które pokazałem powyżej i wyraźnych różnic pomiędzy ich awersami nie stwierdzam. Nic dziwnego, bo z reguły wyraźnych różnic po prostu nie ma. Jeśli w procesie tworzenia stempli nie dochodziło do spektakularnej pomyłki, to stemple awersu trudno jest od siebie odróżnić, a już na pewno nie da się tego zrobić bez bezpośredniego porównania kilku monet. OK, to popatrzmy teraz na dwa awersy złotówek z 1769 umiejscowione obok siebie i może teraz dostrzeżemy jakieś różnice.
Mało jest punktów charakterystycznych na których bezkrytycznie można oprzeć swoje analizy awerów. Po tej stronie monety, szczególnie przydaje się sprawdzenie wszystkich kropek, gdyż z reguły można zaobserwować niewielkie odstępstwa w ich nabiciu w odniesieniu do liter. Ja jednak po raz kolejny zaufałem królewskiemu nosowi i pozwoliłem mu zilustrować różnicę w przesunięciu napisu otokowego względem linii poprowadzonej z jego czubka. Jak można zauważyć, nos jaśniepana na awersie po lewej stronie wycelowany jest w kraniec litery „L”, natomiast ten z lewej centralnie kieruje się na „O”. Moim zdaniem to bezapelacyjnie świadczy o dwóch rożnych stemplach użytych do wybicia tych egzemplarzy. Czy to jest ważne odkrycie? W sumie raczej nie. Dla złotówek jest niezbyt istotne, ale zawsze daje nam to nieco szerszy obraz. Oczywiście nie namawiam żeby z tej wiedzy robić nienaturalny użytek i silić się na opisanie nowego wariantu awersu. Nic z tych rzeczy, uznaję grzecznie, że w roczniku złotówki 1769 mamy do czynienia wyłącznie z jednym wariantem, który do celów statystycznych nazwę teraz AWERS 1. Dodam również, że wspomniana przeze mnie powyżej zasada „trzech stempli” nie miała raczej zastosowania do awersów złotówek monet Poniatowskiego, gdyż ta strona nie rożni się od siebie w zależności od rocznika i na przestrzeni 16 lat bicia tego typu popiersia, awersy były stosowane zamiennie w wielu rocznikach. Takie rozwiązanie było ekonomicznie uzasadnione, a że na awersach nie ma umieszczonego rocznika, to nawet niczego nie musiano przerabiać, tylko stosowano ten sam stempel awersu łącząc go z kolejnymi rewersami dostosowanymi do konkretnego rocznika. A no i bym jeszcze zapominał...uważny obserwator dostrzegł zapewne jeszcze jeden inny istotny szczegół różniący oba awersy o którym jeszcze nie wspomniałem. Jeśli nie, to tylko dodam, że moneta po prawej stronie, pod popiersiem króla ma nabitą puncę kolekcjonerską hrabiego Emeryka Hutten-Czapskiego. Zdjęcie to owoc kwerendy jaką przeprowadziłem w Muzeum Narodowym w Krakowie, przy życzliwej pomocy Pani kustosz Anny Bochanak. To był długi i piękny dzień, którego efekty będą jeszcze nie raz widoczne we wpisach na blogu.

No to awersy mamy już z głowy i możemy przejść na drugą stronę złotówki. A tam jak wiemy czekają nas już dwa opisane wyżej orły. Co do zasady, na rewersie jako stronie na której znajduje się wiele drobnych elementów, szans na to, że będzie ciekawiej jest zdecydowanie więcej. Dodatkowo pamiętajmy o regule trzech stempli. Dwa już znamy i może uda się nam namierzyć i ten trzeci. Zanim jednak wstawię zdjęcia z porównaniem stempli, muszę z bloggerskiego obowiązku napisać, że rewers złotówki z 1769 roku składa się z ukoronowanego herbu Rzeczpospolitej Obojga Narodów (polskie orły i litewska Pogoń) z wpisanym w centrum herbem „Ciołek” rodu Poniatowskich. Cała ta kompozycja otoczona została wieńcami laurowymi oraz napisami otokowymi informującymi o próbie srebra, nominale, roczniku i osobie zarządcy mennicy. Napis z wykorzystaniem łaciny i cyfr rzymskich wygląda następująco: LXXX.EX.MARCA (I.S./4.GR) PURA.COL:1769. Co w wolnym tłumaczeniu można przetworzyć na tekst „moneta o nominale 4 groszy z roku 1769 o próbie kruszcu, wynoszącej 80 sztuk z marki czystego srebra, co potwierdza mincmistrz Justyn Schroeder”. Wszystko więc tu mamy, czarno na białym. A teraz już czas na obiecane rewersy. Na początek pokażę obok siebie dwa stemple rewersu, należące do dwóch rożnych odmian orłów. Żeby nie komplikować, będą to dokładnie te same monety w identycznym układzie jaki stworzyłem do ilustracji awersów :-)


Ten uśmiech na końcu poprzedniego zdania miał specjalne znaczenie. W końcu autorzy katalogu nie dotarli do zdjęcia monety w odmianie z mniejszym orłem i w swojej publikacji umieścili bartynotyp. A tu proszę, w internetach na blogu, @eleniasz zrobił bach bach i jest gotowa moneta :-) Jak już się tak chwalę, to zdradzę hurtowo kolejną tajemnicę, że egzemplarz po lewej stronie pochodzi z mojego zbioru. I tak to właśnie prowadząc bloga, można się bezczelnie i bezkarnie porównywać do wybitnej kolekcji samego hrabi Emeryka ;-)

OK, ale to jeszcze nie koniec zagadek. Szukając trzeciego stempla awersu, sprawdźmy na początek czy rewers monety z Muzeum Narodowego w Krakowie jest identyczny z tym zaginionym egzemplarzem widniejącym na bartynotypie z katalogu. Nie będę wklejał tych ilustracji, możecie sobie je sami porównać i mnie sprawdzić, gdyż moim zdaniem oba rewersy pochodzą z tego samego stempla. Czyli zarówno Potoccy jak i Hutten-Czapski byli w posiadaniu tych niezwykłych egzemplarzy, jednak nos króla na awersie monety Potockich celuję w literkę „L” a u Czapskiego centralnie w „O”. Zatem rewers mają identyczny, jednak różnią się stemplem awersu, z tym że nie jest to istotna zmienna. Opisuje to tylko, żeby udokumentować te drobne różnice. Zatem czy to już koniec niespodzianek na dziś? W żadnym wypadku :-) Nie zapominajmy bowiem o niezwykłej monecie jaka opisana w została w katalogu po pozycją 19.h1. To odmiana złotówki z rocznika 1774, która powstała po przebiciu daty na stemplu z rocznika 1769. Zatem mając dziś tyle szczegółowych informacji, możemy przecież porównać ze sobą te narzędzia i może to właśnie będzie ten zaginiony trzeci stempel rewersu, który powien stanowić komplet dla rytownika. Zanim pójdę krok dalej, to zaprezentuję dziś kolejną monetę ze swojego zbioru. Oto przebita złotówka 1769/1774.

Jak widzimy przebite zostały nie tylko dwie ostatnie cyfry daty, ale „dostało się” również inicjałom zarządcy mennicy, gdyż I.S. Justyna Schroedera musiało zostać zastąpione literami A.P. nowego zarządcy Antoniego Partensteina. O awersie oczywiście nie dyskutujemy, bo brak jest przesłanek, że pochodzi z rocznika 1769. Jednak rewers z całą pewnością był wykonany 5 lat wcześniej. Widocznie w roku 1774 musiało w mennicy wydarzyć się coś niespodziewanego, że zdecydowano się przerobić stary stempel. To może świadczyć o tym iż narzędzie nie zostało zużyte w roku 1769 i było przechowane na wszelki wypadek. Jak widzimy awers posiada te same charakterystyczne małe orły, które wystąpiły jeden raz w 1769 i trudno jest to przeoczyć. Pytanie zasadnicze brzmi, czy jest to ten sam stempel co na monetach ze zbiorów Potockich i Czapskiego, czy mamy do czynienia z „tym trzecim”? Aby to rozstrzygnąć porównajmy obie monety ustawiając je obok siebie i poszukajmy różnic.
Oba stemple są do siebie bardzo podobne. Na herbach trudno znaleźć różnice widoczne nawet w powiększeniu. Dodatkowo zmiana daty i inicjałów pozbawiła nas dwóch istotnych obszarów, na których z reguły łatwo można dostrzec różnice. Musiałem zejść o poziom niżej i porównać najbardziej wysunięte listki wieńca laurowego. Żebym to nam ułatwić posłużyłem się czerwonymi liniami by porównać te bardziej charakterystyczne miejsca. Werdykt może być tylko jeden. Nasz zaginiony trzeci stempel rewersu złotówki z 1769 został przerobiony na nowo i służył do wybicia niewielkiej ilości (mało jest takich monet) czterogroszówek pięć lat późniejszych. Nie znam żadnego egzemplarza z 1769 wybitego tym narzędziem. Nie znajdował się również taki w najbardziej znanych kolekcjach Potockich i Hutten-Czapskiego. W sumie, do wybicia niewielkiego nakładu w zupełności wystarczyły te dwa stemple które znamy, stąd zakładam iż trzeci nie został użyty i z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że nie ma monet z 1769 wybitych tym stemplem. 

Podsumowując znamy dwa stemple awersu, jednak bez istotnych różnic, stąd z kolekcjonerskiego punktu widzenia mamy jeden wariant. Na rewersach mamy dwie odmiany i trzy stemple, z tym że to trzecie narzędzie nie zostało użyte w roczniku 1769, więc się „nie liczy”. Zatem po tej stronie mamy jedynie dwie dostępne odmiany. Skoro tak, to do zebrania są „zaledwie” dwie monety. Żadna z nich nie jest prosta do pozyskania, ale żeby tradycji stało się zadość zobaczmy jaki był rozkład odmian w badanej próbie złożonej z 7 egzemplarzy, których zdjęcia udało mi się zgromadzić. Poniżej końcowa tabelka.
Jak widać z 7 monet jakimi dysponowałem, jedynie 2 reprezentowały drugą odmianę. Obie te monety pochodzą z najsłynniejszych zbiorów z początków XX wieku, co świadczy samo za siebie. Gdy użyjemy rozkładu procentowego próby i odniesiemy ją do nakładu, otrzymamy ilości umieszczone w tabelce. Trzeba nam jednak wziąć sporą poprawkę na to, że próba jest bardzo skromna i te dwie monety ODMIANY 2 z matematycznego punktu widzenia mają w tabelce zdecydowanie zawyżony nakład. Ja z reguły szacuje, że max. 10% z nakładu monet SAP „dożywa” do naszych czasów. Jednak na przykładzie znanych mi złotówek z 1769 muszę uznać, że tych monet przetrwało zdecydowanie mniej. Doszedłem do tego wniosku z kilku powodów. Po pierwsze, bazując na analizie nielicznych aukcji z udziałem tych monet w ostatnim 30-leciu, które można było policzyć na palcach jednej ręki. Po drugie, iż w skarbie z Brzezin opisywanym na blogu w ubiegłym roku, pomimo znalezienia 90 losowych srebrnych monet z rocznika 1769 – nie było ani jednej takiej złotówki. Świadczy to o tym, że te monety nie trafiły licznie „pod strzechy” i niespełna dwudziestotysięczny nakład rozpłynął się jak we mgle po ogromnym kraju. A po trzecie, bazując na niewielkiej próbie egzemplarzy jakie udało mi się zgromadzić do dzisiejszego badania i porównując tą ilość, do swoich poprzednich wpisów i analiz uważam stopień R5 przyznany przez Edmunda Kopickiego za w pełni uzasadniony. Ja jak widać oszacowałem stopnie nieco inaczej, dzieląc monety na dwie odmiany. W ten sposób egzemplarz który sam posiadam z ODMIANY 1 oceniłem na R4, a te niedoścignione muzealno-bartenotypowe z małym orłem, szacuję na R6. Uff to z grubsza byłoby tyle na ten temat.

Teraz już tylko katalogowe ujęcie z opisem zgodnym z nomenklaturą użytą w ostatnim katalogu i fotkami, żeby było po bożemu.

ZŁOTÓWKA SAP 1769

ODMIANA 1 (awers 1/ rewers 1 z normalnym orłem) – 19.d
Awers: Głowa króla typ 1. Napis STANISLAUS AUG.D.G.REX POL.M.D.L.
Rewers: Ukoronowany pięciopolowy herb w otoczeniu wieńca z liści lauru oraz napisów otokowych LXXX.EX.MARCA (I.S./4.GR) PURA.COL:1769.
Nakład łączny rocznika = 19 502 sztuk
Szacowany stopień rzadkości = R4

ODMIANA 2 (awers 1/ rewers 2 z małym orłem) – 19.d1
Awers: Głowa króla typ 1. Napis STANISLAUS AUG.D.G.REX POL.M.D.L.
Rewers: Ukoronowany pięciopolowy herb w otoczeniu wieńca z liści lauru oraz napisów otokowych LXXX.EX.MARCA (I.S./4.GR) PURA.COL:1769.
Nakład łączny rocznika = 19 502 sztuk
Szacowany stopień rzadkości = R6

I to by było wszystko co miałem dziś do powiedzenia. Jak widzę po tej przerwie nieco przekroczyłem standard i wyszło mi aż 22 strony tekstu razem z ilustracjami. Musicie mi to jakoś wybaczyć. Za trzy najważniejsze rzeczy jakie udało się dzisiaj ustalić uznaję w kolejności, co następuje. Po pierwsze, odnalezienie w krakowskim muzeum odmiany monety z mniejszymi orłami opisanej w katalogu Parchimowicz/Brzeziński jedynie na podstawie bartynotypu. Po drugie policzenie stempli i uprawdopodobnienie tego, że w roczniku 1769 nie ma więcej odmian. Wreszcie po trzecie, wytropienie trzeciego stempla rewersu w monecie, której rocznik przebito z 1769 na 1774. Miały być tylko trzy, ale jest jeszcze „po czwarte”, czyli możliwość przybliżenia postaci i działań królewskiego wizjonera Antoniego Tyzehausa. Dodatkowym smaczkiem była dla mnie okazja powspominania sobie pacholęcych czasów, które skojarzyły mi się z tytułowym tematem wprowadzania kapitalizmu. Dobrze jest powspominać stare czasy. Nie bez znaczenia na długość tekstu był również fakt, że to chyba najdłużej tworzony wpis na blogu nowoczesnej europy. Muszę się ze skruchą przyznać, że zacząłem go pisać jeszcze w marcu i będąc gdzieś tak w połowie, odłożyłem to pisarstwo na później, zajmując się sprawami rodzinnymi. Teraz już chyba wychodzę na prostą i powoli wracam do rzemiosła. Szczególnie, że mam już zaplanowane dwa kolejne teksty, które chciałbym napisać do końca wakacji. Będzie wśród nich wspomniane na wstępie zaległe podsumowanie aukcji z pierwszego półrocza w których brałem udział, a drugi temat to niespodzianka i pozwólcie mi się dać zaskoczyć. Zatem dziś już dziękuję i do zobaczenia. 

Muszę się jeszcze uporać z błędami technicznymi z nierównomierną czcionką i obrazkami postawionymi na głowie. Taki jest urok korzystania z bezpłatnej wersji programu OpenOffice, który muszę jeszcze jakiś czas znosić. Oby nie za długo...

PS – jeśli ktoś z czytelników wybiera się na pierwszy weekend Jarmarku Dominikańskiego do Gdańska, to całkiem nie wykluczone, że może być narażony na poznanie mnie osobiście i stuknięcie się ze mną zimnym piwkiem. Sami oceńcie czy warto :-)

W dzisiejszym wpisie wykorzystałem zdjęcia i informacje pochodzące z niżej wymienionych źródeł: katalog Parchimowicz/Brzeziński „Monety Stanisława Augusta”, publikacja Stanisława Zawadzkiego „Ekonomie królewskie za panowania Stanisława Augusta, Muzeum Narodowe w Warszawie, Muzeum Narodowe w Krakowie, archiwa aukcyjne WCN i GNDM oraz ilustracje wyszukane w internecie za pomocą Google Grafika.