Korzystając z tego, że jak wiadomo z ostatniego
wpisu - stałem się szczęśliwym posiadaczem tytułowej monety, postanowiłem pójść
za ciosem i siłą inercji popełnić szybki wpis o tym wyjątkowym i rzadkim
roczniku półzłotka SAP. Uznałem, że warto bliżej mu się przyjrzeć by nieco lepiej
poznać ten rzadko spotykany krążek, a już szczególnie dlatego, że jak się
poniżej okaże nie jest to czynność pozbawiona sensu i czeka na nas całkiem
ciekawy materiał. Piękno egzemplarza, jaki udało mi się zakupić oraz jego cena oczywiście
również wpływały nieco na kierunek, w którym podążały moje myśli, kiedy „na
szybko” planowałem ten artykuł. Były to z jednej strony myśli przyjemne i
wzniosłe, takie o spełnieniu numizmatycznych pragnień i zdobywaniu
kolekcjonerskich szczytów (szczytowaniu J). „Punktem G”
okazała się znana mi już wcześniej cecha tego rocznika polegająca na tym, że
półzłotek z 1779 roku ma delikatny problem z datą. Ktoś, coś w nim tak pomajstrował, że
niby na monecie mamy, 1779 ale jednak wnikliwy obserwator zauważy, że data była
przerabiana. Przeróbka jest zrobiona na tyle dobrze, że można powiedzieć, iż problem
z datą jest „pięknie przypudrowany” niczym stereotypowa XVIII-sto wieczna wyzwolona
niewiasta, która ukrywa swoją prawdziwą postać a i pewnie też swój prawdziwy
wiek, pod grubym pokładem makijażu, różu na policzkach, francuskimi loczkami,
piórkami, ozdobami we włosach i wszystkim, czego nie potrafię nawet nazwać a co
one tam na sobie kiedyś nosiły. Powoduje, to sytuację, że zarówno moneta jak i
dziewczyna z całą pewnością nie jest do końca tym, za kogo się podaje. Co bezpośrednio
skojarzyło mi się z półzłotkiem z 1779 roku, a co rozwinę bardziej w dalszej
części wpisu. Jedno nie ulega wątpliwości, że porównując tę monetę do kobiety
można być pewnym, że rozpoczynając ten wpis targały mną myśli nad wyraz
przyjemne i błogie. Poniżej krótka ilustracja wprowadzająca w klimat J.
Nie pytajcie mnie, dlaczego ta modelka trzyma w
ręku hot-doga, to… zbyt pokręcone J. Jednak z drugiej strony nie brakowało mi też
bardziej przyziemnych refleksji, szczególnie nad siłą i kultem pieniądza, które
prostą ścieżką doprowadziły mnie do wniosku, że niewiele zmieniło się od czasów
Poniatowskiego i również dziś praktycznie wszystko jest na sprzedaż a każda
cnota może paść pod ciężarem mamony. Ten drugi wątek, jako fatalistyczny okazał
się również mieć spory potencjał, co odczułem szczególnie mocno w chwili, kiedy
regulowałem należność „w kasie” za te swoje ostatnie aukcyjne uciechy. I z tego
wszystkiego (a może to z gorąca?) jakoś tak mi się pomieszało w głowie, że dziś
prezentowana błyszcząca świeżością srebrnej blaszki moneta ukrywając swój
prawdziwy wiek - nieopacznie i brzydko mi się skojarzyła. Może akurat „brzydko”
to w tym przypadku słowo nieszczególnie na miejscu, gdyż mam na myśli jedną ze
sztandarowych cech przypisywanych kobietom lekkich obyczajów, czyli sprawianiu
innym przyjemności za pieniądze. Pisząc ten tekst oczywiście brałem pod uwagę
również zachowanie odpowiedzialne względem czytelników. Jak się spodziewałem samo
opisanie monety nie zajmie mi dużo miejsca i czasu, stąd postanowiłem do wpisu dodać
nieco „ognia” w postaci tematu z epoki, o którym zapewne każdy w naszych
czasach chętnie porozmawia. Będzie to, więc w zamyśle wpis interesujący pod
względem pogłębienia wiedzy o rzadkim roczniku półzłotka Stanisława
Poniatowskiego, ale nie mniej niż na tekst o monecie, chciałem zaprosić na
barwną opowieść o życiu erotycznym naszych XVIII-sto wiecznych antenatów. Stąd
właśnie tytuł, czyli zapraszam na wyjątkowy artykuł dla pełnoletnich amatorów
monet SAP. J
Pomimo tego, że wiele się zmieniło od czasów
Poniatowskiego w polskich obyczajach seksualnych, to jednak o „tych sprawach”
nigdy nie pisze się łatwo, kto oglądał ostatni film o „Sztuce Kochania”
Michaliny Wisłockiej wie, o czym mówię J. Szczególnie na
numizmatycznym blogu dla badaczy odmian i wariantów, nie jest niczym dziwnym,
że musimy przeanalizować odpowiednią dawkę seksualnego materiału by z obserwacji,
z danych i analiz, wyciągnąć właściwe wnioski i w efekcie naszych poszukiwań,
zaprezentować na zbliżeniu najbardziej interesujące detale J.
Paradoksalnie sprawa jest bardziej złożona niż się wydaje na wstępie, a przez
to ciekawa, na którą warto przeznaczyć więcej miejsca żeby dobrze ją sprzedać i
opowiedzieć. Poniżej obrazek wprowadzający nieco w klimat dzisiejszego wpisu.
Jak czytając źródła, rozmyślam o największych
różnicach, które charakteryzują te 250 lat historii, jakie upłynęło od czasów stanisławowskich,
to z pewnością jest ich wiele, jednak kilka z nich wybija się ponad inne. Nie wchodząc w szczegóły mojego rankingu
takich różnic, jedną z podstawowych zmian jest ogólnie rzecz ujmując, rola i
pozycja kobiet w społeczeństwie. Trudno nie zwrócić uwagi czytając XVIII-sto wieczne
źródła i opracowania, że w tradycji Rzeczpospolitej Szlacheckiej kobiety
dzielono na 3 podstawowe grupy w zależności od funkcji spełnianych w ówczesnej
społeczności. Pierwszą były kobiety zacne, czyste i bogobojne. Ideał matki a domyślnie,
życiowa rola szlachcianek, które żyły kultywując tradycyjny model rodziny, w
którym to mężczyzna zajmował dominującą pozycję a one były strażniczkami
domowego ogniska. To podstawowy
stereotyp, powszechnie znany i szanowany, więc nie będę go dzisiaj rozwijał. Drugim
typem kobiet, które były akceptowane społecznie z uwagi na swoją rolę były paradoksalnie
kobiety lekkich obyczajów. Kobiety upadłe, najczęściej pochodzenia chłopskiego
lub wywodzące się z miejskiej biedoty, które spełniały w ówczesnej moralności
odpowiedzialną rolę bycia „oficjalnym” obiektem seksualnych uciech i spełnienia
dla mężczyzn, którzy po akcie rozpusty spokojnie, jak gdyby nigdy nic wracali
do swoich zacnych kobiet, strażniczek rodziny. W czasach Poniatowskiego usługi
seksualne świadczone przez prostytutki były już całym przemysłem, nadzorowane
przez władze miejskie i zawsze odpowiednio opodatkowane. Ta podwójna moralność
przewija się praktycznie w każdej opowieści z II połowy XVIII wieku i co może
dziś zaskakiwać nie ma w nich najczęściej w ogóle negatywnego zabarwienia. Taka
była ówczesna tradycja, tak się wówczas żyło a kurtyzany i domy uciech były
praktycznie na każdym rogu ulicy, w każdym większym ośrodku skupiającym ludzi.
Ta grupa szczególnie nas dzisiaj zainteresuje, więc będzie o niej znacznie
więcej w dalszej części artykułu. Jest jeszcze jednak trzecia grupa ówczesnych
dziewczyn/kobiet, grupa, która znajdowała się po za nawiasem akceptacji społeczeństwa
a nawet i prawa. To kobiety, które oddawały się w ukryciu, „cichodajki”
bałamucące dobrych mężów, gubiące mężczyzn i plączące im w głowach swoimi
powabami, co często prowadziło do rozpadu rodziny. Zacne panie bardzo były
cięte na takie osoby, które budując pozory kobiet szlachetnych przy bliższym
poznaniu okazywały się dziwkami niegodnymi tego miana i równego z nimi traktowania.
Z kolei legalnie działające prostytutki również nie darzyły sympatią tych tej
grupy kobiet, gdyż po pierwsze psuły im interes a do tego bezczelnie…uważały
się za lepsze, czystsze (zdrowsze) od zdeklarowanych cór Koryntu. Co ciekawe
ówczesne prawo karne również piętnowało takie zachowania i praktycznie za
cudzołóstwo karało wyłącznie trzecią grupę kobiet. Oficjalny seks za pieniądze był legalny, ale
oddawanie się „po kątach” już nie - to było cudzołóstwo, to był grzech. Za ten występek można było zgnić w więzieniu
– szczególnie, kiedy nie miało się wsparcia możnego klienta, lub nie było się
zarejestrowaną damą do towarzystwa i nie płaciło się od tego podatków do
miejskiej kasy.
Oczywiście w naszym przypadku markiza de Pompadour
jest tylko ikoną stylu. Tak się bawiono na salonach w Paryżu oraz na
najbogatszych dworach i w najlepszych pałacach w Polsce. A ile z tego
dworskiego stylu życia trafiało pod dachy/strzechy polskich miast. Nie
unikniemy tu zderzenia schyłku sarmackiej Rzeczpospolitej z trudną XVIII-sto
wieczną ekonomią, więc przejdźmy od razu do meritum. Ogólna bieda i ubóstwo
dużej liczbowo części polskiego społeczeństwa spowodowały, że ilość kobiet
oddających swoje ciała za opłatą (czy to oficjalnie, czy po kryjomu) była na
tyle duża, że powszechnie uważa się, iż XVIII-sto wieczna Warszawa była wówczas
europejskim (jak nie światowym) centrum seksu za pieniądze. I nie twierdzili
tak tylko rodzimi obywatele przechwalający się i przebierający w młodych
dziewczynach (często dzieciach, jak na dzisiejsze standardy prawa) jak w
ulęgałkach. Podobne relacje notujemy powszechnie w pamiętnikach z epoki sporządzanych
przez zagranicznych - w domyśle, znających życie i inne krainy – podróżnikach,
żołnierzach, biznesmenach przemierzających nasz kraj w II połowie XVIII wieku. Wielu
z nich nocnemu życiu w stolicy poświęcało wiele uwagi oraz szczególnie
artykułowali fakt, że pomimo tego, iż wzorem innych europejski miast w Warszawie
nie ma wydzielonych specjalnych dzielnic rozpusty to i tak bijemy inne nacje
„na głowę”, ponieważ praktycznie całe miasto jest takim jednym, wielkim
burdelem. Nie ukrywam, że zawsze szokowała mnie dawna skala nierządu w Polsce. Ale
takie byłe czasy i trudno z tym dyskutować, do czego to doprowadzały bieda, upadek
wartości oraz milczące społeczne przyzwolenie.
Ale dosyć już moich gawęd, przejdźmy powoli do clou dzisiejszego
wpisu. Na wstępie powiem, że informacje, jakie będę przedstawiał nie pochodzą z
moich amatorskich dociekań i badań. Trochę żałuję, ale analizowanie mennictwa
ostatniego króla tak mnie ostatnimi czasy pochłonęło, że na zgłębianie
informacji o obyczajach seksualnych na terenie Rzeczpospolitej Obojga Narodów
już mi po prostu „nie staje”… miejsca i ani czasu. Tak wiem, już żałuję J.
A co do tego, że temat musi być pasjonujący nie mam żadnych wątpliwości, bo w
praktycznie każdym źródle historycznym traktującym o obyczajach i zyciu
społecznym w XVIII-sto wiecznej Polsce, autorzy chętnie przemycają historie
traktujące o ówczesnym seksie. Głównie, co pewnie wynika z powagi historycznych
dzieł, jakie przeglądam, jest to lament nad całkowitym rozkładem wartości
chrześcijańskich i upadkiem tradycyjnych obyczajów w czasach utraty polskiej
państwowości. Wiedziony, zatem silnym instynktem, porównanym z tym do przedłużania
gatunku, postanowiłem przytoczyć źródło nieco lżejsze a przez to takie, które
może być ciekawsze dla czytelników bloga niż moje kwękanie. Zatem teraz głos
oddam autorce artykułu, który mnie ostatnio poruszył, a który opowiada o „tych
sprawach” w sposób bardzo zajmujący. Będzie to publikacja Małgorzaty Kolak pod
wiele mówiącym tytułem „Nierządnice w Warszawie epoki stanisławowskiej”. Nie robię
tego często (w sumie nigdy mi się to nie zdarzyło), ale zdecydowałem, że
opowieść jest tego warta żeby zacytować ją w całości (za wyjątkiem licznych
przypisów). Zatem zapraszam na rozmowę o seksie, a jak o seksie to też i o
pieniądzach SAP, które za te usługi sobie winszowano. Czyli takie „przyjemne z
pożytecznym” dla amatorów mennictwa SAP J.
========================================================================
„Nierządnice
w Warszawie epoki stanisławowskiej” - MALGORZATA KOLAK
Prostytutkę możemy zdefiniować, jako kobietę, która
oddaje za pieniądze swoje ciało w celach seksualnych przypadkowym mężczyznom.
Określenie to jest słowem jak najbardziej współczesnym.
W czasach stanisławowskich używano raczej nazw typu:
kurwy, kurniczki, wszetecznice, małpy, kurtyzanki itd. Zgodnie z moralnością
tamtego okresu, prostytucję traktowano, jako zło konieczne, dzięki któremu
szanowane kobiety mogły zachować dziewictwo aż do ślubu, a mężczyźni realizować
swoje potrzeby seksualne poza małżeństwem, nie uciekając się do agresji. Wobec
czego tolerowano ją i w celu poddania jej nadzorowi miasta, prawo do
utrzymywania kobiet nierządnych powierzano katu.
Zorganizowany nierząd nielegalny był również dobrze
znany władzom miejskim, które zapewne i z tej formy działalności ciągnęły
korzyści finansowe. Zupełnie inna była postawa władz miejskich wobec nierządu
okazjonalnego i indywidualnego. Ten zagrażał zapewne ściśle określonemu
podziałowi na kobiety uczciwe i nieuczciwe i mógł powodować niemile widziane
pomyłki. Podobnie jak w przypadku złodziei, bardzo trudno jest jednoznacznie
określić, która z opisywanych kobiet była prostytutką, a która tylko
cudzołożnicą. Fakt utrzymywania pozamałżeńskich stosunków seksualnych z kilkoma
mężczyznami, jeszcze nie przesądza tu sprawy. Wobec tego najlepiej jest traktować
jako kobiety publiczne te, które za nierząd karano lub powszechnie je za nie
uważano. Jest to kryterium wielce ryzykowne, lecz konieczne.
O tym, jaka musiała być skala prostytucji w stolicy
świadczy relacja Friedricha Schulza napisana podczas jego podróży w latach
1791-1793, w której czytamy, że autor chce
„(…) zakończyć opowiadanie opisem stosunków z kobietami i dziewczętami płochego
życia, których nigdzie może nie ma tyle co w Warszawie.„ I choć nie było tu
ściśle wydzielonych dzielnic z domami nierządnymi, to wedle informacji podanych
przez cytowanego autora największe skupiska nierządu mieściły się na kilku
ulicach: „Do tych należą tu ulice:
Trębacza, Żabia, Świętojurska i Wałowa.„ Antoni Kossakowski w „Przewodniku
warszawskim” dodaje, iż w gronie powyższych: „(…) Jest prócz Nalewek, Grzybowa (…).„
Warszawa kusiła kobiety lekkich obyczajów obietnicą
łatwego zarobku i możliwością kradzieży podczas licznych sejmów, sejmików,
jarmarków czy elekcji. Napływały wtedy one do miasta stołecznego z całego
kraju, wiążąc ogromne nadzieje z wielką liczbą samotnych mężczyzn
przybywających tam podczas takich okazji. Związek między prostytucją a światem
przestępczym wydaje się być niezaprzeczalny. Nierządne białogłowy często
łączyły swój fach z okradaniem klientów. Przykładem może być Anna Promochówna,
która w 1788 r. zeznawała, że: „Pierwszy
raz za kradzież zygarka żołnierzowi saskiemu na nierządzie, za który występek
siedziałam niedziel 2 i ukarana zostałam rózgami plag 30 i uwolniona zostałam.
Drugi raz siedziałam za kradzież zygarka i kapelusza Niemcowi na ulicy (…).„
Okradały nie tylko kobiety trudniące się
samodzielnie nierządem, ale także pracownice nielegalnych domów uciech, czego
świadectwem jest opis, zawarty w „Przewodniku warszawskim”, w którym czytamy,
iż rajfurka Dębska:
„Ma trzy dziewczyny i Żydówkę
ładną;
Co nie wyłudzą za dupę pieniędzy,
To resztę pewnie z kieszeni ukradną
(…).„
Trudno jednak jednoznacznie stwierdzić, czy kobiety
te okradały z polecenia właścicielki przybytku, czy też na własny rachunek. Za
sam nierząd, który nie stanowił przestępstwa represjonowano tylko nierządnice
pokątne i okazjonalne, z których zarobku kasa miejska nie czerpała żadnych
korzyści finansowych. Taką osobą była np. zatrzymana w 1789 r. Marianna
Gajewska, w której zeznaniach czytamy, iż: „Pierwszy
raz siedziałam za wdawanie się z Jaworskim, złodziejem i nierządu pełnienie, za
co siedziałam dni 5 i uwolniona zostałam bez kary, z napomnieniem, abym się w
Warszawie nie znajdowała.„ Po odbyciu kary więzienia i chłosty kobietę
uznaną za prostytutkę, jak to wynika z powyższych zeznań, zazwyczaj wyświecano
z miasta. Brak natomiast w źródłach przeze mnie przerobionych świadectwa
kierowania kobiet, którym udowodniono nierząd, do legalnego domu publicznego.
Do represjonowania nierządu pokątnego najczęściej skłaniały władze porządkowe
przewinienia towarzyszące prostytucji. I tak wcześniej wspomniana Anna
Promochówna była karana nie tylko za kradzież, ale także za meliniarstwo i
paserstwo. W swoich zeznaniach tłumaczyła: „Teraz
czwarty raz siedzę za utrzymywanie Hoffmana, złodzieja, u siebie tudzież
niesłuchanie zakazów jurysdykcji i za sprzedanie zegarka, co niejaka Karolina
Kurnus ukradła (…).„
Zdaje się, że granicę tolerancji władz miejskich
wyznaczały zbyt jawne stosunki ze światem przestępczym. A te były nieuniknione,
jeśli wziąć pod uwagę fakt, iż przeważająca część przestępców z racji trybu
życia nie posiadała rodzin. Tym, co dodatkowo mogło zbliżać do siebie te dwa
środowiska było piętno infamii społecznej. Prostytutki, zwłaszcza te z
najwyższej kategorii metres, czasem pochodziły z obcych krajów. Oto, co pisał o
tym Friedrich Schulz: „(…) do Polski
przybywają zamówione jako garderobiane, modystki, bony lub aktorki. Polki są
najmniej poszukiwane, częścią dlatego, iż klasa, z której podobne istoty
pochodzić zwykły, w Polsce mniej ma wykształcenia, częścią, iż Polacy zawsze i
w tym punkcie także cudzoziemki przenoszą nad swe rodaczki, gdyż do lepszego
tonu należy i piękniej wygląda mieć za metresę Włoszkę lub Francuzkę (…).„
Trudno powiedzieć, czy mamy tu do czynienia ze zorganizowanym
handlem żywym towarem. Niewymienioną z imienia i nazwiska metresę, Antoni
Kossakowski w swoim Suplemencie opisuje w sposób następujący:
„Ta później się trochę pokazała,
Kurwą berlińską zowią, bo – z
Berlina,
Co u Czapskiego była generała
Metresą; i to nieszpetna
dziewczyna.
Przywiózł ją ten Pan jak za wybór
jaki (…).„
Utrzymanki nie pojawiają się wśród przesłuchiwanych
i skazywanych za przestępstwa kobiet. Posiadanie przez nich możnego protektora
było gwarancją nietykalności i braku zainteresowania służb porządkowych. Co
więcej, nawet jeżeli takowa córa Koryntu trafiła w skutek utraty protekcji do
ratusza, to jeśli posiadała dość środków, mogła łatwo wykupić się z aresztu.
Taki warunek miał być postawiony, wedle „Przewodnika Warszawskiego” autorstwa
Antoniego Felicjana Nagłowskiego, Annetce Szmalskiej przez kata, który jej
zaproponował, iż:
„Jeśli dukatów sto wezmę, ma pani,
To cię wypuszczę. Znasz skutki
ratusza.
Tameś ćwiczona, już to nie raz ani
Nie dwa. Wiesz, co tam cierpiała
twa dusza.„
Zdarzały się przypadki stręczenia córek przez ich
matki lub krewne. Trudno określić jednoznacznie, czy zjawisko to było
spowodowane trudnymi warunkami bytowymi większości kobiet zamieszkujących
miasta, które prowadziły swoje gospodarstwa domowe bez męskiego wsparcia. Za
przykład może służyć:
„Tu Romanowa, kładę ową wdowę,
Co ma dwie córek dość powabnej cery,
A te się jebać z każdym są gotowe (…).„
Inne dziewczęta padały ofiarami uwodzicieli i
stręczycieli. Ilustracją tego zjawiska jest przypadek Marianny Wróblewskiej,
która w 1788 r. zeznawała, iż: „(…)
namówiona od niejakiego Dąbrowskiego kucharza JW. Potockiego, któren obiecywał
się ze mną żenić, dostałam się z nim do Warszawy, ale że tu miał żonę, a mnie
tylko ułudził i zawód w wyprowadzeniu mnie między ludzi nieznajomych uczynił.„
Najliczniejszym środowiskiem, z którego rekrutowały
się zawodowe prostytutki była służba domowa. Służące, wyrwane z rodzinnych,
zazwyczaj wiejskich lub małomiasteczkowych środowisk, nie miały szans na
ustabilizowane życie rodzinne. W poszukiwaniu lżejszej pracy często zmieniały
pracodawców, często też ją traciły, stając przed alternatywą śmierci głodowej,
co nierzadko degradowało je do pozycji nierządnic. Modelowy pod tym względem
jest los Eleonory Leśniewskiej, która w 1788 r. tak zeznawała przed sądem: „(…) przystałam do Naubonowej, kupcowej, u
której służyłam kwartałów 5 za młodszą, i odprawiełam się, a przystałam do
Kuralika, mydlarza, u którego służyłam kwartałów 5, doprzedawania świec i
mydła. Odprawiwszy się przystałam do pani Czajkowskiej, kupcowej, u której
służyłam kwartałów 6 za szynkarkę; ta pretensyje urościwszy sobie odprawieła
mnie i rzeczy mi zabrała. Ja też, nie mając gdzie się udać, udałam się do
niejakiej Marcinowej Szwabowej, która nierządne kobiety trzyma (…).„
W wielu przypadkach prostytuowanie się było dla
służących formą dorabiania. Można nawet powiedzieć, że niemal wszystkie
późniejsze profesjonalistki zaczynały od uprawiania prostytucji dorywczo. Tak
też czyniła wymieniona w „Suplemencie…” Katarzyna L., o której autor - Antoni
Kossakowski informował czytelnika:
„Chceszli zaś wiedzieć początek jej
zbioru,
Powiem ci: oto podarunki brała
Od pierwszej Pani dziewczyną u
dworu
Służąc, a dalej dupką zarabiała
(…).„
W innych przypadkach służba stanowiła najczęściej
nieudaną próbę podjęcia przyzwoitej pracy z życiorysie kobiet nierządnych.
Nieudaną, gdyż niskie zarobki w połączeniu z licznymi zajęciami zniechęcały,
zwłaszcza w sytuacji, gdy za jednorazowy kontakt seksualny można była dostać
nieraz równowartość półrocznej pensji służącej. Z taką sytuacją mamy do
czynienia w przypadku wspomnianej już wielokrotnie Anny Promochówny, której
droga do zawodu wyglądała następująco: „Do
lat 15 byłam przy rodzicach, po tychże latach ułany królewskie wywiozły mnie
tu, do Warszawy, przy których ułanach byłam przez lat półtora za metresę. Od
nich oddaliwszy się przystałam do kupca na Lesznie za szynkarkę, u którego
tylko kwartał jeden służyłam i przystałam do niejakiej Romieńskiej, u której
byłam rok do wszelkich usług i już po tym na samych bałamuctwach trawiełam czas
i z Hoffmanem, złodziejem się bałamucę.„
Ponieważ mało który pracodawca był skłonny zatrudnić
niewiastę wątpliwego prowadzenia, zdarzały się oszustwa i próby odmiany losu w
innych częściach kraju, zrozumiałe ze względu na dużą łatwość zmiany nazwiska.
Przykładem posłuży w tym względzie wymieniona tylko z inicjału, a więc zapewne
doskonale znana w stolicy T., o której w „Suplemencie…” czytamy, iż:
„Ktoś ją z Warszawy dawniej w
Ziemię Rawską
Wywiózł nieznaną, tam za pannę
była.
Ziemianin jeden przyjął tę
warszawską
Kurwę, jednak długo nie służyła.
Jeszcze odprawy za kurestwo wreście
Chciał jej dać w dupę rózgami ze
dwieście.„
W omawianych przeze mnie źródłach dwa razy spotkałam
się z utratą dziewictwa za pieniądze, która była niejako wstępem do „kariery” z
zawodzie prostytutki. Dziewictwo, jako pewna gwarancja zdrowia, było cenione
nie tylko wśród libertynów, o czym świadczy relacja Antoniego Kossakowskiego o
niejakiej Józefce:
„Prawda, że pierwszy był jej
opłacony,
Tracąc z książęciem czysty stan
niewieści,
Który z jej własnej chęci był
stracony
Za sumę złotych czerwonych
trzydzieści.
A stąd powzięła początek swej roli,
Że się goliła z różnymi i goli.„
Niestety, źródła tak bogate w wiadomości, jeśli
idzie o szczegóły życia kobiet nierządnych, z niewiadomych przyczyn pomijają
milczeniem okres życia, w którym pozbawiano je dziewictwa. Wyjątkiem jest
wiadomość zawarta w życiorysie wspomnianej już Annetki Szmalskiej, podana być
może ze względu na szokująco niski wiek inicjacji. Czytamy bowiem, że:
„W dziesięciu leciech panieństwa
straciła,
Za cztery złote wziął ją Murzyn
Giło.„
Co więcej, „dziewczęta ciche” jako „zdrowsze”,
czasem zarabiały znacznie więcej niż profesjonalistki zmuszone do oddawania
swoich dochodów sutenerom. Zapewne założenie o ich większym zdrowiu było po
części słuszne, jeśli wziąć pod uwagę fakt, iż kobiety w domach uciech,
przyjmując większą liczbę klientów, były bardziej narażone na ryzyko chorób
wenerycznych. Stąd zapewne dość kontrowersyjne dla człowieka współczesnego
zakwalifikowanie do grona nierządnic w „Suplemencie…” niejakiej Kępińskiej, o
której autor donosił:
„(…) Co nowy książę udziałał ją
panią,
Z lokaja męża jej i panka
Za to, że społem oba łażą na nią.
Ta zdrowie swoje czerstwo
konserwuje,
Stąd, że tylko dwa pierdolą ją
chuje.„
Najlepszym dowodem na to, jak bardzo dochodowa była
prostytucja jest fakt, iż jej organizowaniem pod pozorem publicznej łaźni zajął
się nawet Jacek Jezierski, kasztelan łukowski, o którym tak pisał Fryderyk
Schulz: „Jeśli się nie mylę, mogłem
zmiarkować, że usłużny gospodarz w pewnych godzinach stara się o to, aby
gościom samotnym na miłym towarzystwie po gabinetach i na galerii nie zbywało.„
Kobiety w tym przybytku pracujące od urzędu Jezierskiego zwano „kasztelankami.„
Posiadanie nielegalnego domu publicznego było jednak
wielce opłacalne także dla pomniejszych właścicieli, utrzymujących zazwyczaj
nie więcej niż cztery podopieczne. Za przykład może tu posłużyć wymieniony w
„Przewodniku…” NN Wojtuś, o którym Nagłowski informował, że:
„(…)Ten profit wielki ma z handlu
picznego:
W karty gra, pije i dworki buduje,
Choć przez połowę bierze tylko
tego,
Co kto zapłaci dziewce, gdy
zmiłuje.„
Jeśli wziąć pod uwagę fakt, że wyżej wymieniony
sutener pobierał zaledwie połowę pieniędzy, zarobionych przez swe pracownice,
które to zyski w zupełności wystarczały mu na lokowanie kapitału w inwestycjach
budowlanych i wystawne życie, to daje nam to choć szczątkowe rozeznanie o
gigantycznych zyskach jakie przynosiła ówczesna prostytucja.W interesie tym
przeważały jednak kobiety, co jest zrozumiałe, jeśli wziąć pod uwagę ich
znacznie lepszy niż mężczyzn dostęp do poszukujących pracy młodych dziewcząt.
Przykładem jest wymieniona w „Przewodniku…” niejaka Marecka, o której czytamy,
iż:
„(…)
Ona jest stara kurew ochmistrzyni
I kurew nigdy trzymać nie
przestaje.„
Można przypuszczać, że właścicielkami domów
nierządnych i rajfurkami zostawały czasem eksprostytutki, jeśli potrafiły
zawczasu odłożyły dość pieniędzy na otwarcie interesu, co jednak w tym zawodzie
było raczej wyjątkiem niż regułą. Taką osobą była z całą pewnością niejaka
Gałasiewiczowa, o której autor „Przewodnika…” donosił:
„(…) Bo choć dziewczynę trzyma, to
zazdrosna
Sama się bardziej obłapywać rada;
Ty chcesz dziewczynę rznąć, ona
sprośna
Sama się kładzie i nogi rozkłada.„
Istniała także w Warszawie swoista „szkoła„
przygotowująca do zawodu prostytutki, zapewne te z najwyższej klasy. Wzmiankę o
niej znajdziemy w„Przewodniku…”, gdzie czytamy:
„Tej nie opuszczę przesławnej
mistrzyni,
Co to w hołubców stoi pomieszkaniu
Za przywilejem madam Dystyngwini
I ćwiczy panny tylko w miłowaniu.„
Opieka rajfurek była czasem niezbędna do zachowania
pozorów praworządnej egzystencji, choć jak pisał w latach 1791-1793 nieoceniony
Schulz: „(…) dziewczęta nierad poddają
się takiej niewoli, częścią znowu, iż tu nie mają powodu osłaniać się i szukać
opieki, gdy policja nie wchodzi ściśle w żadne stosunki i bliżej się życiu pojedynczych
osób nie rozpatruje.„ Była także przydatna jako ochrona kobiet wyrzuconych
poza nawias społeczeństwa przed okrucieństwem klientów, ponieważ jak czytamy
dalej: „Ci ludzie pozwalają sobie z
nieszczęśliwymi tymi istotami obchodzić się w sposób najokropniejszy, co gdzie
się nie zdarza, bo policja czuwa nad tym po innych stolicach.„ Opieka ta
czasem niosła ze sobą znane i dziś nadużycia wobec pracownic domów nierządnych
i praktykę ich zadłużania, która nieraz uniemożliwiała im odejście z zawodu. Świadectwem
tego jest opis tzn. tancerek, pisma tegoż autora: „(…) pozbawiona wszelkiej swobody, zostaje pod władzą i nadzorem tak
zwanych gospodyń. Nie mogą one rozporządzać sobą, przyjmować mężczyzn lub
odwiedzać ich bez zezwolenia swej pani. A że zawsze są w długach, te czynią je
zawisłymi i kontrola osoby i dochodów prowadzi się jak najściślejsza…„
Wydaje się słusznym stwierdzenie, że każda
samodzielna prostytutka, zajmująca się swoim procederem na ulicy wcześniej czy
później znajdowała sutenera. Niektórzy z nich, zwłaszcza ci zajmujący się
prowadzeniem lokali gastronomicznych, miewali rozległe kontakty ze światem
przestępczym, parając się m.in. meliniarstwem. Dom publiczny często bywał
pierwszą lokalizacją, do której ruszał złodziej po dokonaniu kradzieży, stąd
władze miejskie mogły traktować to miejsce jako cenne źródło informacji. Ślad
tego odnajdujemy w pochodzących z 1788 r. zeznaniach Jana Dorszta – rajfura,
który mówił: „Teraz siedzę za
utrzymywanie nierządnic, dawanie im pościeli i wygody, tudzież w porozumieniu
przechowywania złodziejów, których nie przechowuję, lecz gdy się trafi, że
który z nich przyjdzie na piwo, to nie z końce, że z nimi przestaję, ale dla
dowiedzenia się o kradzieży i piwo onym dawać karzę.„
W tym miejscu warto zauważyć, że nielegalne zamtuzy
oprócz wiadomego przeznaczenia pełniły też funkcje ściśle rozrywkowe, zapewniając
trunki i możliwość tańców. Często praca w gospodzie lub szynku była ostatnim
krokiem służących dorabiających sobie okazjonalnym nierządem, na drodze ku
profesjonalnej prostytucji i to w najniższej z możliwych klas, jako że, jak
relacjonował Schulz: „Czwarta i piąta
klasa dziewcząt składa się ze sług w licznych szynkach piwa i wódki po
Warszawie rozsianych.„
Istniała też cała rzesza pomocników, żyjących pośrednio
z nierządu. Do tej grupy można zaliczyć rodziny dorabiające sobie najmowaniem
lokalu kobiecie lekkich obyczajów, o czym zbulwersowany Schulz pisał w sposób
następujący: „Równie mało na to zwraca
uwagi, komu się w domu najmuje pokoje, gospodarze nie wchodzą w to, iż ich
lokatorowi odwiedzani są przez podobne panny, które częstokroć dłuższy czas
pozostają, a niekiedy tygodniami i miesiącami całymi siedzą.„
Metody walki o klientów bywały różne. Poczynając od
najpospolitszego wystawania w oknach, krytykowanego przez podróżnika Johanna
Josepha Kauscha, kończąc zaś na czymś, co w dzisiejszych czasach określilibyśmy
mianem marketingu szeptanego, jako że prostytucja była chyba jedyną formą
działalności gospodarczej, której z przyczyn moralnych nie godziło się głośno
reklamować. Jak informował o tym zjawisku Schulz, kobiety te: „Posługują się opłacanymi służącymi po
gospodach, którym za rekomendację wynagradzają w stosunku do zysku.„
Wysokość przeciętnych zarobków prostytutki jest kwestią
niemożliwą do ustalenia, nie tylko ze względu na wysokość procentu pobieranego
przez właścicieli domów publicznych i sutenerów, ale przede wszystkim z powodu
rozwarstwienia między prostytutkami. Przykładowe koszta utrzymania metresy
pierwszej klasy opisuje np. Schulz, z którego relacji dowiadujemy się, iż: „Trzeba nająć mieszkanie, które i próżności
pana, i wymaganiom kobiety zadośćuczynić powinno. Lokal wybiera się przy ulicy
główniejszej, ożywionej, dlatego aby pana, gdy w oknie u niej zasiądzie,
wszyscy widzieli i żeby ona, zostawszy samą, miała rozrywkę; trzeba dla panny
utrzymywać powóz osobny lub najmować remizę, świeżą, wytworną i mogącą się
pokazać przed ludźmi bez wstydu; trzeba posprawiać suknie i klejnoty, ażeby
tam, gdzie ona nie jest znaną, mogła uchodzić za osobę przyzwoitą; trzeba
postarać się o stół, trzeba mieszkanie przystroić wspaniale, tak, żeby w nim
godnie można przyjmować przyjaciół zaproszonych (…) Całe to szczęście
miesięcznie kosztuje od dwóchset do trzechset dukatów.„
Problem oszacowania zarobków cór Koryntu komplikuje
dodatkowo fakt, iż wiele z nich przyjmowało w ramach zapłaty dobra materialne w
postaci biżuterii lub ubrań. Taką kobietą była np. wymieniona w „Przewodniku warszawskim”
niejaka Machnicka:
„(…) Troszkę nad stan swój jest
teraz przydroża,
Monety nie chce, ale tylko złota
(…).„
Czasem, z kolei za opłacenie stosunku, w przypadku najniższej
kategorii nierządnic: „(…) wystarczy
kieliszek wódki.„Zróżnicowanie zarobków warto prześledzić na podstawie
możliwości awansu kobiet publicznych w obrębie czterech wyodrębnionych przez
Schulza klas. Wedle jego słów np. do klasy drugiej zaliczyć trzeba oprócz
prostytutek niezależnych: „(…) także
aktorki i tancerki (…) Najpiękniejsze, najmłodsze i najzręczniejsze z nich są
zwykle przez kogoś utrzymywane, ale straciwszy opiekunów spadają zaraz do
drugiego rzędu, a ten częściej się składa z upadłych dziewcząt pierwszej klasy
niż wyciągniętych z trzeciej i ostatniej.„
„Przewodnik warszawski” dokumentuje wiele takich
spektakularnych wzlotów i upadków. Kariera takiej np. Józefki, zaczęła się od
tego, że:
„(…) tracąc z książęciem czysty
stan niewieści,
Który z jej własnej chęci był
stracony
Za sumę złotych czerwonych
trzydzieści (…)”
Dalej, jak opisywał jej zmienne koleje losu, Antoni
Kossakowski:
„(…) była tłuczkiem wprzód
kaftanikowym.
Brała półzłotki, złotówki
najwięcej.
Tak żyła przeszło piętnaście
miesięcy.”
Los jej odmieniła przemyślana inwestycja w
odpowiednie ubiory i praca w teatrze, dzięki której zainteresował się nią
kolejny książę, który:
„(…) wziął ją do siebie za kurwę
nadworną,
Bo mu się zdała naówczas wyborną.„
Pewne wnioski w kwestii zarobków kobiet lekkich
obyczajów można wysnuć z opinii ich klientów. Trudno bowiem uważać, że tam,
gdzie stwierdzano taniość usługi, prostytutka zarabiała duże sumy. O przybytku
niejakiej Mareckiej, wiadomo np. było, że tam:
„Drożyzny nie ma, bo za dwa, trzy
złote
Dupy dostaniesz wyśmienitej czasem
(…).„
W innym miejscu dowiadujemy się z kolei, jaką sumę
uważał autor „Przewodnika…” za wysoką:
„Nie żałowałem po kilka dukatów
Dawać za jedno czasem miłowanie
(…).„
Od skróconej różnych charakterystyki zarobków kobiet
nierządnych warto przejść do ich równie zróżnicowanej klienteli, która nigdy
nie była potępiana w równym stopniu, co one same. Schulz poświadczał m.in.: „(…) mnogość młodzieży napływającej do
kancelarii, do wojska, do kantorów kupieckich, do biur itp., silny przypływ
szlachty z prowincji, która często przybywa tylko dla rozrywki (…).„ A
dalej opisując klientelę najwyższej klasy metres informował, iż: „W wyższym towarzystwie weszło prawie w
obyczaj, że ludzie zamężni, wdowcy, kawalerowie szukają rozrywki w tych
stosunkach i liczba utrzymywanych w czasie sejmów lub większych zjazdów
szlachty jest bardzo znaczna (…).„ Charakteryzując z kolei klientelę
najniższej klasy prostytutek donosił, iż:
„Wszelako nie uczęszcza tu sama gawiedź uliczna, często zachodzą ludzie
lepszego towarzystwa, gdy po pijanemu lub w rozpustnym kółku stracą wszelkie
uczucie godności i wstydu. Pospolitymi jednak gośćmi są mieszczaństwo, służący,
czeladź rzemieślnicza (…).„
Nie dowiemy się nigdy, czy autor świadomie
przemilczał tu dwie inne, równie ważne grupy klientów, o których bez pruderii
wspomina „Przewodnik…„. Chodzi mianowicie o duchownych i Żydów. W obu tych
grupach miała wedle „Przewodnika…” specjalizować się niewiasta zwana Oficerką,
o której czytamy, iż:
„Kocha się w przechrztach, miłują
ją mnichy,
Dla niej na wielkie złe się
odważają (…).„
Podsumowując, można z dużą dozą prawdopodobieństwa
określić klientelę domów nierządnych, jako samotnych mężczyzn z różnych grup
społecznych, którzy napłynęli do miasta trwale lub czasowo. Wywód o
prostytutkach warto uzupełnić opisem zagrożeń czyhających na ich potencjalnych
klientów w postaci chorób wenerycznych. Jak pisał J. J. Kausch: „Niemożliwością jest, aby wszystkie te
dziewczęta, przy zupełnym braku urzędowej kontroli, wcześniej czy później nie
zaraziły się syfilisem.„
Brak kontroli oznaczał brak systemu badań
prostytutek, którego celem miało być kierowanie zarażonych do szpitali. Pomysł
ten ze względu na dbałość o stan zdrowia wojska został w Warszawie
niekonsekwentnie wprowadzony w życie dopiero w wieku XIX. O tym, jak wielki był
to problem już w w. XVIII świadczą słowa J. J. Kauscha, że: „Na stu rekrutów w zeszłym roku , w
Warszawie przypadało osiemdziesięciu chorych wenerycznie.„
Najgroźniejszą (bo nieuleczalną aż do drugiej wojny
światowej) chorobą weneryczną był w XVIII wieku syfilis, zwany też kiłą oraz
jak twierdził Kausch: „Choroba ta tutaj i
we wszystkich dzielnicach Polski nazywana jest powszechnie chorobą warszawską,
obok pospolicie w mowie potocznej używanej nazwy franca.„
Jej przebieg w tym czasie, z powodu pewnego
uodpornienia się populacji nie powodował wprawdzie równie szybkich zgonów jak w
wiekach poprzednich, ale wskutek wzrostu prostytucji w Warszawie zwiększyła się
tu zachorowalność, co doskonale oddają słowa cytowanego wcześniej autora,
według którego: „Nie ma stanu ani wieku,
który by nie był objęty tą chorobą.„
Inne choroby weneryczne wymienione w „Przewodniku…”
to przede wszystkim rzeżączka, występująca w źródle pod nazwą trypra oraz
owrzodzenie narządów płciowych (tzn. wrzód miękki) zwany tamże szankrem.
Obydwoma, wedle słów A. F. Nagłowskiego mogła zarażać np. niejaka Szwarcówna,
przed którą autor przestrzegał słowami:
„Trypry i szankry płyną z jej
krynicy,
Gdy się zarazisz, nie będzie
nowina.„
W Warszawie chorych na choroby weneryczne leczono w
szpitalu św. Łazarza przy ulicy Mostowej, który Fortia de Piles i Boiseglin de
Kerdu w latach 1790-1792 , przedstawiali w sposób następujący: „Przyjmuje się tu jedynie chorych
przesłanych przez policję oraz przez osoby prywatne; ci ostatni opłacają swój
pobyt w szpitalu proporcjonalnie do spędzonego tam czasu. Chorzy wenerycznie
trzymani są w odseparowanym pawilonie. Wedle tego, co nam mówiono, warunki są
tam tak straszne, że służba woli ukrywać chorobę, niż narażać się na wysłanie
do szpitala.„
Powyższy opis w sposób jasny tłumaczy niechęć
warszawiaków do owego szpitala, który w powszechnej opinii uchodził za zakład
dla nierządnic i ludzi z marginesu. Osoby zamożne leczyły się z kolei u zaprzyjaźnionych lekarzy, czego dowodem jest opinia F. Shulza, wedle której
do wydatków na utrzymankę: „(…) trzeba
liczyć zawsze doktora (…).”
Syfilis leczono objawowo rtęcią, która likwidowała jedynie
jego skutki zewnętrzne w postaci np. guzów, ale groziła licznymi powikłaniami
związanymi z zatruciem tym pierwiastkiem, ze śmiercią włącznie. Świadectwo
takiego leczenia odnajdujemy w relacji J. J. Kausha: „U większości naszych młodych panów nacieranie rtęcią stanowi
pierwszy krok w ich przygotowaniach do małżeństwa.„
Równie nieskuteczny i niebezpieczny ludowy sposób
leczenia chorych na kiłę polegał na zakopywaniu ich w po szyję w nawozie. Taki
też finał życia kobiet nierządnych opisywał Kausch, pisząc: „(…) częściowo z niedbalstwa, częściowo z
biedy (…) roznoszą zarazę, a same bądź nie używają żadnych środków ochronnych,
bądź stosują co najwyżej paliatywy, półśrodki, dopóki choroba nie osiągnie
najwyższego stopnia złośliwości (…) wreszcie kończą one swoją drogę życiową,
dosłownie na kupie gnoju.„
Półśrodkiem był na przykład ocet o działaniu
plemnikobójczym, stosowany w celach higienicznych przez kobiety lekkich
obyczajów. Stąd nie dziwi opinia o pewnej pani zawarta w „Przewodniku…”, o
której czytamy:
„(…) Że marynetą piczka jej
trąciła.
Nie masz się dziwić czego,
przyjacielu,
Że marynetą, wszak ją octem macza
(…).„
Zgodnie z zaleceniami „Przewodnika warszawskiego”
najlepszym środkiem dla zapobieżenia zarażeniu się była ostrożność samej
prostytutki, której autor przyznaje możliwość odmowy odbycia stosunku z
zarażonym. Przykładem jest tu ladacznica Antosia Świerczowska, która zanim
pozwoliła na skorzystanie ze swoich usług klienta:
„Maca wszędzie, toż w ręcę kusicę
Wziąwszy, wyciska, czy tryper nie
ciecze.
A ten nieborak miał był dymnicę.
Postrzegła i w lot od niego uciecze
(…).„
Takie właśnie kobiety lekkich obyczajów uznawał
Antoni Felicjan Nagłowski za godne rekomendacji. Przede wszystkim jednak
zalecał on młodej klienteli, dla której zresztą rozeznania owe wierszowane
dziełko powstało, ostrożność, apelując:
„Więc miej ostrożność, nie
obłapiaj, aże
Da Ci pomacać, nagotuje wody,
Ręcznika, gąbki, i piczkę pokaże,
Dopiero chędoż, zlustrowawszy
wprzody.„
Dużym powodzeniem cieszyły się także prostytutki z
dłuższym stażem, gdyż wierzono, że przeszły już okres zaraźliwy choroby.
Świadectwem tego jest zawarta w „Suplemencie…” opinia Antoniego Kossakowskiego
o wcześniej wspomnianej T., o której pisał:
„Zdrowa jest także, już wyszła z
zarazy.
Nie masz się i ty niczego obawiać,
Możesz bezpiecznie jebać choć sto
razy,
Zgubiony tryper nie będzie się
wznawiać (…).„
Interesującą kwestią związaną z chorobami
wenerycznymi jest fakt, że piszący oba przewodniki autorzy doskonale wiedzieli,
kto od kogo się zaraził. Czyżby Warszawa była miastem na tyle prowincjonalnym,
by plotki te w przypadku znanych osobistości były ogólnodostępne? Tego się
nigdy nie dowiemy, ale warto na dowód przytoczyć cytat jednego z licznych
ostrzeżeń zawartych w „Przewodniku…”, w którym autor apelował o nieuczęszczanie
do niejakiej Flekejsztejnowej słowami:
„(…) jej się strzeżcie, bo tam
Włoch Daweli
Gdy się zaraził i był bez sposobu,
Z miłosierdzia go do szpitala
wzięli
I nie uniknął wapiennego grobu.„
============================================================
Uff,
czasem było ostro J. No i jak się podoba XVIII-sto wieczna
moralność i… higiena? Jakby nie było, to mamy w tym ciekawie napisanym tekście
sporo odniesień do monet SAP obiegających w kraju w II połowie XVIII wieku. Są
tam nawet wzmianki o półzłotkach. Całkiem, więc możliwe, że nie jedna „tańsza i
gorszej klasy amantka” brała za swoje usługi właśnie dwugrosze z 1779 roku.
Głupia nie wiedząc jak są rzadkie i poszukiwane J. Zdjęcia, jako
ilustracja artykułu Małgorzaty Kolak zostały dodane przez mnie. Zrobiłem to dla
tego, żeby uzmysłowić wszystkim fakt, dlaczego tak naprawdę wynaleziono
papierowe pieniądze. Tak, to jest pewne, że banknoty z bardzo praktycznych
powodów wymyślili faceci J. Ale pomimo silnej pokusy nie będę
rozwijał tu żadnych wątków banknotowych, więc proponuje po tych cielesnych
przeżyciach szybko powrócić rzeczywistości. Nic tak nie trzeźwi jak piękna
srebrna moneta SAP, więc zapraszam do monet!
Na
początek proponuje zdjęcie przykładowego dwugrosza i opis każdej z jego dwóch
podstawowych stron.
Co
my tu mamy? Tradycyjnie, na awersie widzimy ukoronowaną pięciopolowa tarczę z
herbami Litwy i Korony oraz centralnie umieszczonym „ciołkiem” rodu
Poniatowskich. Całość jest opisana tytulaturą królewską STANISLAUS AUG.D.G.REX
POL.M.D.L. Po drugiej stronie monety,
rewers jak to w półzłotkach w postaci 6-cio wierszowego napisu 2.GR./CLX.EX/MARCA/PURA
COL./1779/E.B. Napis ten oczywiście określa wszystkie zmienne jakie posiadacz
monety powinien o niej wiedzieć, czyli nominał (2.GR.), próbę srebra
(CLX.EX/MARCA/PURA COL.), datę produkcji (1779) oraz na końcu inicjały Efraima
Brenna (E.B.) aktualnego intendenta mennicy warszawskiej.
Zanim
zaczniemy krótką analizę w celu poszukiwania ewentualnych odmian i wariantów
stempli tego rzadkiego rocznika, spójrzmy jeszcze na nakład. We wszystkich
katalogach, jakie posiadam lub znam, nakład monety w 1779 roku wynosi około 60 tysięcy, a dokładnie
61 243 sztuki. Po co o tym wspominam? Otóż nie jest to paradoksalnie wcale
jakaś wyjątkowo mała ilość monet. Oczywiście dziesięciokrotnie mniejsza niż
półzłotki bite jeszcze 5-10 lat wcześniej, ale nie taka znów najniższa, bo w
historii mennictwa SAP są roczniki o zdecydowanie mniejszych nakładach. Obok tabelka z nakładami i stopniem rzadkości według Edmunda Kopickiego z
najnowszego katalogu. Jak
widzimy są potencjalnie „ciekawsze” roczniki, jednak nasz 1779 widocznie nie
miał wielkiego szczęścia i zrządzeniem losu, do dzisiejszych czasów przetrwało niewiele egzemplarzy. Co możemy wywnioskować choćby po ilości
monet pojawiających się w sprzedaży i uwzględnionych w archiwach giełdowych
oraz pozostających w udostępnionych zbiorach muzealnych. Ja badając ten rocznik
dotarłem do zaledwie 7 znanych mi egzemplarzy, w tym tylko 6 z nich posiadało
zdjęcia mogące mi pomóc w analizie, więc szału nie ma. Ile by tych sztuk nie
zostało, to i tak zastanawiający pozostaje fakt, że jak na nakład 61 243 sztuk
to dostępnych monet z tego rocznika zostało dziś ich tak mało. Analizując
pobieżnie liczbę notować tego rocznika w archiwach aukcyjnych, można zauważyć
to, że istnieje spora dysproporcja w porównaniu z innymi rocznikami półzłotków.
Weźmy dla przykładu rocznik 1785, który charakteryzuje się niemal identycznym
nakładem. Mimo tego, że nakłady roczników 1779 i 1785 są niemal identyczne, to już rzadkość, czy raczej można by powiedzieć - popularność, jest już diametralnie
różna. Moneta z 1779 notowana jest, co do zasady o połowę rzadziej od swojej
młodszej o 6 lat „siostry”. Weźmy inny przykład – tym razem moneta, z 1777,
której nakład jest niemal o połowę mniejszy ma również sporo więcej notowań. To zastanawiające. Oczywiście nie dążę do tego, żeby teraz ogłosić, że dane o nakładach monet
SAP jakimi dysponujemy są błędne, jednak coś musi być „na rzeczy”, że w
przypadku tych rzadszych roczników zależność nie jest prosta i liniowa. Możliwości
jak zwykle jest kilka a teoretycznych wyjaśnień może być wiele, więc nie będę
tego tu teraz roztrząsał. Tajemnica wymaga jednak dalszego badania, być może
nawet poznania źródeł i ich weryfikacji, stąd nie zamykam dziś tego tematu i
będę do niego wracał w przypadku opisywania kolejnych roczników, charakteryzujących
się podobnymi cechami. Dzisiaj chciałem tylko zwrócić uwagę, że wyjątkowo kłóci
się mi to z nakładem. Zatem już wiemy, że moneta mimo nie najmniejszego nakładu
jest naprawdę trudno dostępna a przez to poszukiwana.
Ok,
zatem co by tu jeszcze o samym półzłotku można było napisać. Wróćmy w
końcu do tematu daty na monecie i przyjrzyjmy się bliżej temu „przypudrowaniu”, o
którym pisałem na wstępie. Półzłotek zdecydowanie ukrywa coś w sobie i żeby to
dobrze zobaczyć proponuje zdjęcia rewersu wykonane w większym powiększeniu.
Przejdźmy
teraz do analizy obu stron monety. Będzie to krótka analiza, głównie w związku
z tym, że dysponowałem dobrymi zdjęciami zaledwie 6 sztuk, które były w
sprzedaży aukcyjnej od 1994 roku. Drugim powodem krótkości tej części wpisu
będzie to, że w wyniku badania w/w sztuk doszedłem do wniosku, który zdradziłem
już wyżej, że cały nakład liczący (teoretycznie?) 61 243 sztuk wykonany został jednym
kompletem stempli. Tym samym w tym roczniku próżno szukać odmian i wariantów
rewersu i awersu. Wszystkie znane mi monety z tego rocznika mają cechę
poprawionego stempla i daty z roku 1777 na 1779. Ot taki rocznik. W najnowszym
katalogu monet SAP dla tego rocznika powtórzono stopień rzadkości R2 określony sporo
lat wcześniej przez zmarłego niedawno Guru Numizmatyki Polskiej Pana Edmunda
Kopickiego (cześć jego pamięci). Ja jednak po analizie tego konkretnego
przypadku skłaniam się ku temu, że to sporo zaniżona ocena i rekomenduję stopień
R4, jako bardziej zbliżony do aktualnej rzeczywistości.
I
to by było na tyle, jeśli chodzi o badanie odmian i wariantów, ale żeby nie było
tak prosto, to przytoczę dwie ciekawostki. Po pierwsze stempel awersu jest
niemal identyczny jak te użyte w latach 1777 i 1778, jednak z całą pewnością
nie jest to to samo narzędzie. Różnice są naprawdę drobne, jakieś mikro
przesunięcia. Tu kropka jeden milimetr w prawo, tam znów herb delikatnie w lewo
– słowem, mistrzowska precyzja. Powtarzalna robota, która może sugerować, że
stemple awersu wykorzystywane w latach 1777-1779 powstały w roku 1777, jako
seria 3 sztuk i w wyniku niewielkiego nakładu, jaki bito w tych latach, każdy
ze stempli był używany w kolejnym roku. Tezę te może popierać, fakt
wykorzystania w podobny sposób stempla rewersu, co pokazałem na zdjęciach
powyżej.
Po
drugie, zastanawiające jest trochę to, że cały nakład 61 243 sztuk wytrzymał
produkcje jedna parą narzędzi. Kiedy w podobnych okolicznościach opisywałem
inne monety na blogu i szacowałem ilość stempli, to średnia wychodziła około 20-30
tysięcy sztuk wyciśniętych z jednego kompletu stempli. Tu jednak mamy jaskrawy
przykład, że można było wybić o wiele więcej. Oczywiście jak wiadomo wiele
zmiennych ma istotny wpływ na żywotność narzędzi menniczych i zapewne w
idealnych warunkach, przy sprzyjających okolicznościach stemple w końcówce lat
70 XVIII wieku mogły wytrzymywać wiele, jednak i tak zadziwiająca jest dla mnie
to zderzenie w porównaniu z innymi rocznikami tego samego nominału. Weźmy tu
dla przykładu wspomniany już wyżej rocznik 1785, który charakteryzuje się podobnym
nakładem. Opisałem go na blogu TU LINK i doliczyłem się w tym roczniku aż 3 kompletów
stempli awersu i rewersu oraz kombinacji pomiędzy nimi. Co w prostym
rozumowaniu znaczy, że zużywały się one dość szybko a do tego w różnym stopniu
i wymieniano je w różnym czasie. Jeśli odniesiemy to teraz do faktu, że w tej
samej mennicy 6 lat wcześniej bito podobne nakłady dysponując zaledwie jednym
kompletem stempli i to jeszcze przerobionych z nieużywanego dwa lata wcześniej
kompletu, to mnie osobiście daje to sporo do myślenia. Zwykle uważałem, że postęp
techniczny z każdym rokiem poprawiał efektywność a tu takie faux pas. A dodając
do tego moje wcześniejsze wątpliwości dotyczące wybitego nakładu i rzadkości występowania,
to nie przeczę, że teraz już sumuje mi się to w głowie jak spiskowa teoria
dziejów. Czyżbym był „nawiedzony”? J.
Dobra
koniec tej gadki, weźmy się do katalogowego opisania półzłotka z 1779 roku.
2
GROSZE 1779
16.n
– jedyny wariant z przebitą datą z 1777 na 1779
Awers:
napis otokowy STANISLAUS AUG.D.G.REX POL.M.D.L.
Rewers:
napis w 6 liniach 2.GR./CLX.EX/MARCA/PURA. COL./1777/9/E.B.
Nakład
łączny rocznika = 61 243 sztuk
Szacowany
rozkład wariantu w roczniku = 100%
Szacowany
stopień rzadkości = R4
Na
dziś to koniec pieśni. Dziś wyjątkowo dużo było o czasach, w których obiegała
tytułowa moneta a nieco mniej o niej samej. Czasem tak jest i trzeba się do
tego przyzwyczaić, że będą takie nominały i roczniki, w których nawet przebitki
daty nie będzie, co dla mnie oznacza jedno - będę musiał jakoś pokombinować, żeby
historia była wystarczająco interesująca. Całe szczęście, że okres Polski w II
połowie XVIII wieku jest na tyle ciekawy, że tematów mi z pewnością nie
zabraknie. Dziś postawiałem na sprawdzony temat. Seks się zawsze najlepiej
sprzedaje, co jest prawdą, choćby z tego powodu, że śpiewał o tym Kazik
Staszewski a jak wiadomo, to jeden z moich muzycznych idoli. W czasach SAP by
zakosztować miłości wystarczało mieć półzłotki, a teraz … to nie wiem J.
Do usłyszenia niebawem.
W dzisiejszym wpisie
wykorzystałem artykuł Małgorzaty Kolak „Nierządnice w Warszawie epoki
stanisławowskiej” wyszukany na jednym z moich ulubionych portali, czyli stronie
historia.org TU LINK Zdjęcia z wykonania
piosenki „Pompadura” pochodzą ze strony o Kabarecie Olgi Lipińskiej
TU LINK A film z nagraniem utworu zaczerpnąłem oczywiście z portalu Youtube. Dodatkowo wykorzystałem zdjęcia z katalogu „Monety Stanisława Augusta Poniatowskiego” autorstwa Janusza Parchimowicza i Mariusza Brzezińskiego oraz archiwów aukcyjnych WCN, GNDM i Allegro. Nie byłbym sobą gdybym nie wyszukał kilku grafik ze strony google grafika.
TU LINK A film z nagraniem utworu zaczerpnąłem oczywiście z portalu Youtube. Dodatkowo wykorzystałem zdjęcia z katalogu „Monety Stanisława Augusta Poniatowskiego” autorstwa Janusza Parchimowicza i Mariusza Brzezińskiego oraz archiwów aukcyjnych WCN, GNDM i Allegro. Nie byłbym sobą gdybym nie wyszukał kilku grafik ze strony google grafika.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz