Witam
ponownie po krótkiej nieobecności. Z komentarzy pod poprzednim
wpisem oraz z maili jakie otrzymałem od czytelników chcących
dzielić się ze mną opiniami na tematy związane z numizmatyką
okresu SAP, doskonale zdaję sobie sprawę, że spora grupa
sympatyków mojej strony z niecierpliwością oczekuje na „zaległy”
tekst o aukcjach numizmatycznych. Mając to na uwadze, postanowiłem
jednak sprawdzić ile jeszcze wytrzymają i zdecydowałem, że nie
będę zmieniał swoich pierwotnych planów co do kolejności zaplanowanych wpisów. Tym samym, zanim zasiądę do opisania, tego
wszystkiego co moim zdaniem zdarzyło się ostatnio ciekawego w
handlu na ryku aukcyjnym, zaproponuję jeszcze jeden artykuł opowiadający o kolejnej wyjątkowej monecie Stanisława Augusta
Poniatowskiego. W końcu, aukcje to nie zając i nam już nigdzie nie
uciekną :-) Zatem wątek aukcyjny jeszcze chwilę poczeka i będzie
moim kolejnym tematem. A dzisiejszy wpis to nie będzie zwykła
historia. Czeka na nas bardzo ciekawy rocznik srebrnej złotówki
oraz dodatkowa historia jaką zapowiedziałem w tytule. Szykuje się
więc interesujący tekst do napisania, co dla mnie jako właśnie
zaczynającemu go tworzyć... nie jest wcale obojętne. Podstawowy
plan jest taki, aby jak najbardziej szczegółowo opisać rocznik
rzadkiej czterogroszówki z rocznika 1769. Monet tego nominału nie
wybito zbyt wiele, gdyż według źródeł powstało ich dokładnie
19 502 egzemplarzy. Co zdecydowanie „blednie” przy porównaniu do
wielomilionowych nakładów złotówek z wcześniejszych lat
1766-1767. Jednak jak się za chwilę okaże, mała ilość
egzemplarzy w mennictwie SAP wcale nie oznacza, że nic ciekawego się
w danym roczniku nie wydarzyło. Przeciwnie, ale o tym właśnie będę
pisał w dalszej części tekstu.
Jednak zanim zacznę pisać o monetach, to czas na temat poboczny, który umieściłem w tytule. Powszechnie znaną prawdą jest, iż wprowadzanie każdych nowych zwyczajów, zasad czy krzewienie nowoczesnych idei w gospodarce jest ciekawym okresem samym w sobie i jako taki, z reguły nie przebiega bezboleśnie. A co dopiero takiego systemu jak kapitalizm, który króluje nam po dziś dzień i codziennie wpływa na nasze życie. Pierwsze przejawy kapitalizmu wprowadzane w sposób zorganizowany i na większą skalę, możemy właśnie zaobserwować w II połowie XVIII wieku. Dla pasjonatów ekonomii i gospodarki rynkowej, to temat nie mniej ciekawy niż numizmatyka. Nie było wyjątku, jak każda istotna zmiana w dziejach państwa okazała się mieć wpływ na panujące ówcześnie stosunki społeczne. Tak się złożyło, że ten istotny w skali kraju czas, trafił akurat na panowanie króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Władcy z otwartym umysłem, który szczególnie sprzyjał wszelkim modom, nowościom i ideom płynącym z bogatszej zagranicy. W tym aspekcie, król miał liczne zasługi i aktywnie poszukiwał nowych rozwiązań gospodarczych oraz wspierał wszelkie wysiłki, które w jego mniemaniu mogły zakończyć się z pożytkiem dla rozwoju kraju i podniesienia się stopy życia społecznego. Król miał oczywiście tę świadomość, że samodzielnie nie udźwignie ciężaru unowocześniania kraju i w tym celu otaczał się licznym gronem osób, które podzielały jego poglądy. Jednym z ulubionych specjalistów króla od wprowadzenia w życie idei o nowoczesnym państwie był jego stary przyjaciel z dzieciństwa, podskarbi litewski Antoni Tyzenhaus. Był to człowiek szczególnie oderwany od otaczającej go rzeczywistości, który z lubością snuł wielkie i śmiałe plany polegające z grubsza na tym, by zrobić coś z niczego i zapisać się w historii jako wielki reformator. W dalszej części tekstu będzie okazja żeby ten temat nieco rozwinąć. A teraz jeszcze na chwilę powróćmy do króla-wizjonera Stanisława Augusta, bo już czas na pierwszą ilustrację, która płynnie wprowadzi nas w temat dzisiejszego tekstu.
Dobrze
znam ten temat, bo to moja okolica :-) Jednak zanim przejdę do
czasów SAP, to moment chciałbym poświęcić powodom dla których
zdecydowałem się właśnie na ten temat, gdyż nie jest to wcale
dzieło przypadku. Mam do zagadnienia początków kapitalizmu
stosunek bardzo osobisty, gdyż tak się dziwnie złożyło, że ja
sam również miałem swój drobny udział w podobnym procesie, który
zachodził w naszym kraju u schyłku PRL-u, na przełomie lat 80 i
90-tych XX wieku. Jak sobie przypominam, byłem wtedy młodzieńcem
nieco zagubionym, niezbyt pasującym do szarej rzeczywistości
ówczesnej Polski, który eksperymentował poszukując własnych
ścieżek. Znalazłem podobnych sobie odmieńców w środowisku
skupionym wokół bydgoskiej sceny muzyki punk-rockowej i żyłem
beztrosko z dnia na dzień, w imię hasła „No Future!”, nie
widząc większego sensu w swojej egzystencji na tym ziemskim łez
padole. W końcu, jak mawiają słowa pewnej piosenki: „...wszyscy
pokutujemy za to, że żyjemy...” :-) I w sumie nie wiem jak by
się dla mnie skończyła ta kolorowa przygoda w szarym świecie
PRL-u, gdyby nie fakt, że akurat w tym samym okresie bardziej
świadoma cześć społeczeństwa nie godziła na taki stan
państwa. W okół mnie trwały masowe protesty i nasilały się
starania o odzyskanie pełnej suwerenności. Ta idea trafiła mnie w
okolice serca i podchwyciłem nadzieję rodząca się w rozbudzonym narodzie. Odzyskałem wiarę w to, że człowiek może mieć wpływ na swoje życie. I daje już jakoś samo
poszło....To zmieniło mój stosunek do rzeczywistości, popchnęło mnie w ramiona rodzącego się drobnego kapitalizmu, co miało
decydujący wpływ na moje przyszłe zainteresowanie monetami oraz
pasję do numizmatyki. Mój śp. ojciec był człowiekiem doświadczonym i dostrzegał zmiany zdecydowanie wcześniej. Wziął
sprawy w swoje ręce, zwolnił się z państwowej posady i szukał
szczęścia w tak zwanej prywatnej inicjatywie. Uznał, że jak spaść
to z wysokiego konia i już na początku swojej kapitalistycznej
przygody, „za grosze” wydzierżawił upadający PGR i zajął się
masową produkcją grzybów jadalnych. Boczniak ostrygowaty (ten
grzyb) miał zbawić nasz kraj i w postaci panierowanego na patelni
„pseudo-kotleta” miał szansę zastąpić chwilowo niedostępne w
sklepach kotlety schabowe. Trzeba uczciwie powiedzieć, że smakował
nawet nieźle i powoli bo powoli, ale trafiał w gusta spragnionych
nowości mieszkańców. Niestety pomimo wielkich planów i ogromnych
wysiłków, mój tato jako mieszczuch, nie miał wystarczającej smykałki do biznesu na wsi i jak się okazało, również brakowało
mu szczęści do ludzi. Nagle stał się największym pracodawcą w
okolicy, a pośrednio panem i władcą dochodów okolicznej ludności
zamieszkującej ten rolniczy region. Tego było za wiele jak na
jednego człowieka, skoncentrował się więc na tym co potrafił
najlepiej, czyli konstruowaniu maszyn i organizacji produkcji, a całe zarządzanie ludźmi oddał w inne ręce. Jak się później okazało to nie
był dobry wist i powstał z tego wielki biznes "na glinianych
nogach" i każda większa przeszkoda mogła nim zachwiać. Na
nieszczęścia nie trzeba było długo czekać. Ktoś czegoś nie dopilnował,
inny ktoś na czas tego nie sprawdził i najpierw przydarzyła się zaraza
grzybni a zaraz potem pożar w którym spłonęły najcenniejsze
sprzęty. Pamiętam ten żałosny widok resztek nadpalonego PGR-u i
smutek w oczach ojca, który wyrażał jasno, że jest już „po
zawodach”. Spółka w której uczestniczył rozpadła się ze
zgrzytem i po „złotym interesie” zostały tylko niesmak i
niezapłacone długi. Ojciec okazał się za miękki na
rasowego kapitalistę. Nie potrafił bez skrupułów egzekwować i
wykorzystywać trudnej sytuacji pracowników. A trzeba pamiętać,
że ówcześnie, to właśnie taki panował model biznesowy w
rodzącym się kapitalizmie i bardzo często w ten sposób
powstawały fortuny. Grzyby nie wypaliły, jednak „staruszek”
złapał bakcyla przedsiębiorczości i się bez walki nie poddawał.
Powoli wychodził na prostą i postanowił pójść w kierunku handlu detalicznego i nową działalność oprzeć na ludziach zaufanych,
czyli na rodzinie. I właśnie tak rozpoczyna się moja historia z
wprowadzaniem kapitalizmu, którą streszczę dalej w kilku zdaniach.
Mam nadzieję, że macie czas :-)
Tato
założył pierwszy na naszym osiedlu niepaństwowy sklepik, który
na dzisiejsze standardy można określić bardziej kioskiem, czy
salonikiem prasowym niż „rasowym” sklepem spożywczym. Czasy
przemian sprzyjały takim śmiałym przedsięwzięciom, konkurencja
praktycznie nie istniała. Nie było jeszcze tych wszystkich, dziś
powszechnych telewizyjnych serwisów informacyjnych, a o internecie
nikt wtedy nawet nie marzył, dlatego też ludzie by dowiedzieć jak
się sprawy w kraju mają, czytali powszechnie wielkie ilości
codziennej prasy. Nie było również tylu samochodów co dziś, więc
społeczeństwo masowo korzystało z komunikacji miejskiej, kasując
przy tym jednorazowe bilety. Nie było również głośnych kampanii
antynikotynowych. Nikt nie słyszał o modzie na niepalenie.
Brakowało nam świadomości, że można żyć zdrowiej, więc
większość z nas paliła fajki i to najczęściej po dwie paczki
dziennie. W tym okresie również rynek artykułów spożywczych
przeżywał kolejne przejściowe trudności, więc bardzo dobrze
sprzedawały się produkty masowo przywożone autokarami z NRD przez
„polskich turystów”. Podsumowując ten wywód, na powyższe
artykuły był ogromny popyt, a my go zaspokajaliśmy i interes
rodzinny szybko się rozkręcił. Ja jeszcze jako uczeń szkoły
średniej, po godzinach pomagałem ojcu w zaopatrzeniu i obsłudze
klientów. I tu właśnie doszukać się można początków moich
zainteresowań monetami, gdyż pracując na kasie szybko
zorientowałem się, że monety są różne i jedne trafiają się
rzadko a inne są bardzo powszechne. Wyłapywałem więc z obiegu
nowe monety okolicznościowe, którymi dosyć często płacono za
zakupy w naszym sklepiku. Takie były czasy, że ludzie otrzymywali
wypłaty w zakładach pracy w postaci gotówki, która często
zawierała również monety z egzemplarzami okolicznościowymi. Mam z
tego okresu sporo ładnych krążków i pewnie właśnie dzięki
temu, nigdy żadnej monety nie kupiłem w NBP, a wszystkie otrzymałem
od ich „pierwszych właścicieli”. Kapitalizm jaki wprowadziliśmy na osiedle pozwalał nam na niezłe życie oraz rozwój firmy i powiększanie skali jej działalności. Ale największą oznaką
powodzenia rodzącego się biznesu były dlugaśne kolejki klientów,
które bardzo często ustawiały się do naszych punktów. Zapytacie
jak to możliwe?
I to
właśnie była ta siła raczkującego kapitalizmu, w którym bardzo
liczył się dobry pomysł i szybkie działanie. Zaszokowaliśmy
naszych klientów przyzwyczajonych do cen z PRL-u, ponieważ w naszym
punkcie sprzedawaliśmy prasę i papierosy w cenach... o 50 zł
(banknot ze Świerczewskim) niższych niż ceny państwowe
wydrukowane na opakowaniach fajek i na okładkach gazet. Kwota 50
złotych to wówczas było tyle co nic, wartość czysto symboliczna
za którą nie można było nic kupić, ale z psychologicznego punktu
widzenia dawało nam to ogromną przewagę nad państwowymi punktami dystrybucji. Ludzie stali godzinę w kolejce do naszego sklepiku i
kupowali na zapas całe „wagony” papierosów oraz brali od nas
pełne naręcza gazet obsługując przy okazji swoich sąsiadów.
Dodatkową nowinką jaką zapoczątkowaliśmy by ściągnąć do
siebie klientów z całego osiedla było rozpoczęcie sprzedaży
bydgoskiej popołudniówki już około godziny 9-10 rano. „Dziennik
Wieczorny” to była gazeta ogromnie popularna, a szczególnie jego
piątkowo-magazynowe wydanie z dodatkiem telewizyjnym. Dzięki temu,
że mieliśmy popołudniową gazetę już rano, to sprzedawaliśmy ją
w kilku lokalizacjach (w tym mobilnych z samochodów) w tysiącach
egzemplarzy. W piątki ludzie szturmowali nasze punkty, by kupić
gazetę, która w normalnych kioskach RUCH pojawiała się po
godzinie 14, a u nas już od rana i przy okazji o 50 złotych taniej.
Pomysł polegał na tym, że codziennie rano jeździliśmy do
pobliskiej drukarni i sami odbieraliśmy gazety z maszyn, gdyż
drukowane były już od godz 8. Tym samym nie czekaliśmy jak inni na dystrybucję prasy przez państwowego molocha, który”od zawsze”
rozwoził gazety do swoich kiosków dopiero w południe. Dobrze pamiętam, jak ludzie strasznie się wówczas dziwili skąd bierzemy
tę prasę tak wcześnie oraz że nam się opłaca sprzedawać taniej
niż cena na opakowaniu. Byli też tacy, co patrzyli na nas z
niedowierzaniem, a ponieważ nas lubili (obsługa klienta stała na
wysokim poziomie) to upierali się, że zapłacą nam tyle ile wynosi
oficjalna państwowa cena. Mili ludzie, widzieli jak na co dzień ciężko pracujemy i nie chcieli nam zrobić finansowej krzywdy. To
były pionierskie czasy, które dziś wspominam z rozrzewnieniem,
szczególnie, że przypomina mi to moją młodość oraz świętej
pamięci rodziców zaangażowanych w nasz small familly business. To
już koniec prywatnego wątku, który połączył mi się w głowie z
dzisiejszym tematem i nie byłem w stanie opanować się by o tym nie
wspomnieć. W końcu to też jest już historia. A na zakończenie,
ze specjalnymi pozdrowieniami dla moich czytelników z Bydgoszczy,
zaprezentuje jeszcze zdjęcie lokalizacji w którym stał opisany
powyżej, kapitalistyczny kiosk „U Włodka”. Niech odżyją
wspomnienia :-)
Prezentowany
punkt, od wielu lat już nie należy do mojej rodziny i jak można
wywnioskować po szyldach i napisach, dziś handluje się tam
pieczywem. Niestety zdałem sobie sprawę, że nie posiadam
prywatnych zdjęć sklepiku z opisywanego przez mnie okresu. Jak się
okazuje, gdy człowiek wpadnie w wir kapitalistycznych interesów, to
zapomina o całym bożym świecie i nie w głowie mu dyrdymały,
które można by uwiecznić na fotkach. Może, ktoś z czytelników
posiada starsze zdjęcia tej okolicy? Jeśli tak, to jestem nimi
zainteresowany :-)
Legenda
mapy:
1 -
Korona,
2 -
Prusy - Lenno Królestwa Polskiego,
3 -
Wielkie Księstwo Litewskie,
4 -
Liwlandia - posiadłość Korony i Litwy,
Jak
widać na ilustracji, granice Wielkiego Księstwa Litewskiego
rozciągały się od wschodnich kresów dzisiejszej Polski i
pokrywały całe terytoriom Litwy i Białorusi oraz wchodziły na
teren dzisiejszej Rosji i Ukrainy. Co prawda w czasie gdy wybierano
na króla Stanisława Poniatowskiego, Rzeczpospolita była już nieco
oskrobana od wschodu i „odrobinę” mniejsza niż na pokazanej
mapie. Jadnak dla całości poruszonego za chwilę zagadnienia ta
nieścisłość nie będzie miała szczególnego znaczenia. A to
dlatego gdyż wcale nie będę opisywał zdarzeń na całym obszarze
dawnej Litwy, a jedynie skoncentruje się na jej niewielkim skrawku.
A będzie to fragment nietuzinkowy, bo obejmie tereny należące
bezpośrednio do króla. Jak się okazuje, symboliczna korona na
głowie władcy, to nie tylko całodzienne obowiązki i niewdzięczna odpowiedzialność za losy państwa i swoich poddanych, ale także
niemałe dochody z tak zwanych królewszczyzn. To słowo oznacza
dobra ziemskie położone na obszarach dominiów, które przysługiwały
władcom państwa jako spuścizna po ziemiach należących do
dynastii Piastów. Kolejni władcy Polski dziedziczyli te ziemie po
swoich królewskich poprzednikach. Jednak sami z reguły nie
przebywali na tych terenach i nie stawiali tam swoich zamków, a
jedynie administrowali nadanymi im ziemiami. Formalnie od końca XVI
wieku królewszczyzny dzieliły się na starostwa nadawane w nagrodę
zasłużonej szlachcie w dożywotni zarząd oraz na ekonomie, zwane
także dobrami stołowymi, będące dalej w gestii władcy. Dochody z
tych majątków bezpośrednio zasilały skarb królewski. I dziś
właśnie krótka historia z kapitalizmem w tle jaką chcę
przytoczyć, rozegrała się w ekonomiach króla Stanisława Augusta
Poniatowskiego na Litwie. A że działo się to akurat w roku 1769,
czyli dokładnie w tym samym czasie w jakim powstała opisywana
moneta, to stąd właśnie wytrzasnąłem ten temat.
Zacznijmy
od początku, czyli w miejsca gdzie na scenę wkracza wieloletni
przyjaciel króla, koniuszy litewski Antoni Tyzenhaus, który w roku
1765 zostaje administratorem królewskich ekonomii na Litwie. Był to
człowiek obdarzony wielką energią do działania, a do tego okazał
się być wielkim reformatorem i wyprzedzającym swoje czasy
wizjonerem. Z tego powodu był równie często nagradzany co
dyskryminowany, gdyż niektóre jego projekty i wizje, zdecydowanie przekraczały wszelkie pojęcie i budziły opór XVIII-wiecznych
umysłów. Antoni Tyzenhaus jako pierwszy podjął próbę
uprzemysłowienia administrowanych ekonomii, by zmienić ich
charakter z zacofanych posiadłości ziemskich na nowoczesne centra
gospodarcze. Oczywiście „nowoczesne” w ujęciu
XVIII-wiecznym, czyli głównie w zakłady i manufaktury. Ale
zanim się do tego zabrał, to na początek upewnił się, że cały
należny mu teren jest w jego zarządzie. Zlecił wykonanie
dokładnych pomiarów i map a następnie odzyskał dla króla obszary
ziemskie bezprawnie użytkowane przez okoliczną szlachtę. Był przy
tym bezkompromisowy i z równą skrupulatnością egzekwował
królewskie prawa do ziemi od bezimiennej szlachty co od znacznych
rodów magnackich jak Potoccy, Czartoryscy czy nawet... sami
Poniatowscy. Tą działalnością nie zjednywał sobie zbyt wielu
przyjaciół wśród możnych tego świata. Jednak nie dbał o to,
gdyż miał w królu silne oparcie i był jego oddanym i lojalnym
sługą. Tyzenhaus był nie tylko gospodarzem zarządzającym dobrami
królewskimi ale również miał misję unowocześnienia całej Litwy
dla której pragnął być wzorem do naśladowania. W tym celu
prowadził działania poprawiające infrastrukturę, takie jak
zagospodarowanie nieużytków, osuszanie łąk i bagien, naprawa
dróg, budowa mostów i grobli , czy zakładanie ogrodów i
plantacji. Nie poprzestawał na tym i masowo zakładał cegielnie,
wiatraki, młyny, spichrze, gorzelnie, browary, karczmy, szkoły i
inne budynki publiczne mające służyć uprzemysłowieniu terenu
którym administrował. Król w uznaniu jego niewątpliwych zasług,
mianował go nadwornym podskarbim litewskim oraz nadał mu godność
starosty grodzieńskiego. Na ilustracji poniżej widzimy naszego
reformatora w otoczeniu planów na kolejne biznesy.
Tyzenhaus
został starostą grodzieńskim, gdyż to właśnie w okolicy tego
miasta koncentrowała się w większość wysiłków i reform
ambitnego szlachcica. Niezwykle liczne manufaktury, które masowo
uruchamiał w większości niestety nie wytrzymywały próby czasu.
Wiele z nich upadło w kolejnych latach, gdyż okazywały się
przegrywać z zagraniczną (jakością) i lokalną (ceną)
konkurencją. Skupienie tak różnorodnej i masowej produkcji na
niewielkim terenie skutkowało zdecydowanie wyższymi kosztami
produkcji. Trudno było zarówno o surowce potrzebne do produkcji jak
i o zbyt, gdyż w okolicy nie było ani wystarczających surowców
ani też popytu. Wszystko trzeba było transportować, co w tych
czasach strasznie destrukcyjnie wpływało na koszty wytworzenia, a
co za tym idzie i na wysokie ceny produktów. Nie bez kozery ówcześnie zakładało się manufaktury w miejscach gdzie był łatwo dostępny surowiec i transport rzeczny.Ale jak wiadomo, surowce w
biznesie to nie wszystko i równie ważna jest wykwalifikowana kadra
pracowników oraz tak zwana niewykwalifikowana siła robocza. I tak
powoli dochodzimy do kolejnych problemów reformatora, które będą
związane były właśnie z rocznikiem tytułowej złotówki.
W
1769 roku w ekonomii szawelskiej miało miejsce niezwykłe
wydarzenie. Otóż niejaki Szymon Aleksandrowicz, nauczyciel z
Janiszek wywołał chłopskie powstanie. Główną przyczyną wybuchu
buntu ludowego, było siłowe przywracanie obowiązku pańszczyzny przez
zarządcę ekonomii królewskich, znanego nam już dobrze
podskarbiego Antoniego Tyzenhauza. Brak dostatecznej ilości siły
roboczej w okolicach Grodna, które mogły by zasilić powstające
zakłady był jednym ze strapień reformatora. Jak na początkującego kapitalistę przystało, postanowił pójść po najmniejszej linii
oporu (tak wówczas sądził) i w celu zwiększenia dochodów z
zarządzanych manufaktur oparł swoją strategię działania na
darmowej pracy swoich poddanych. Należy jednak pamiętać, że w
ekonomiach królewskich od czasów Jana III Sobieskiego, który zniósł obowiązek pańszczyzny na swoich dobrach, chłopi żyli w
miarę spokojnie i dzierżawili ziemię stając się jej pośrednim właścicielem. Aż tu nagle, po 100 latach trafił im się jakiś
napaleniec-despota, który każe rzucać robotę na roli i zaciąga
ich na siłę do pracy w fabrykach. A w tych manufakturach warunki
pracy były bardzo trudne, życie proste bez żadnych wygód w
oddaleniu od rodziny, a do tego to wszystko w ramach dawnego
obowiązku i bez żadnego wynagrodzenia. Nic więc dziwnego, że lud
tego długo nie zdzierżył. Wykorzystując bojowe nastroje i
zamieszanie na Litwie w obliczu trwającej Konfederacji Barskiej,
chłopi odmówili wykonywania pańszczyzny. Żeby tego dokonać
uwięzili urzędników dworskich i przez kilka tygodni sprawowali
swoją władzę w szawelskiej ekonomii. Niestety ich nadzieje
związane ze współpracą z konfederatami przeciwko urzędnikom króla
okazały się bezskuteczne. Żaden znaczący dowódca konfederacki
nie zamierzał negocjować ze zbuntowanymi chłopami, którzy
zaatakowali szlachtę i trzymali pod strażą. W końcu poglądy
polityczne można było mieć różne, jednak szlachcic zawsze
popierał wiodącą rolę swojego stanu i bratania się z chłopstwem unikał. Tym samym bunt w Szawlach nie mógł zakończyć się happy
endem. Został krwawo stłumiony przez wojska Polsko-Litewskie oraz
oddziały Kurlandzkie, a jego przywódcy zostali straceni. Ten
„drobny epizod” zupełnie nie wpłynął u Stanisława Augusta na
zmianę dobrego zdania o swoim przyjacielu i zarządcy. Nie przejął
się nim również sam Tyzenhaus i nie wyciągnął żadnej lekcji, co
już wkrótce miało się na nim zemścić. Bo o ile chłopi nie
mogący liczyć na żadne wsparcie nie byli dla niego wystarczającą
przeszkodą, o tyle robienie sobie wrogów wśród znaczącej
szlachty i bazując jedynie na przyjaźni i ochronie króla, którego
popularność w narodzie malała z każdym rokiem, długoterminowo
nie okazały się dobrą strategią. Pycha została ukarana, kiedy to
wrogowie Antoniego Tyzehausa zdołali przekonać rosyjskiego
ambasadora Ottona Stackelberga, że szalony polski szlachcic to
niebezpieczny zapalnik, którego nierozsądna działalność może
powodować kolejne liczne bunty na ziemiach graniczących z Rosją. W
Polsce mógł być bałagan, ale u siebie Rosja nie chciała
problemów. Był to już rok 1780, czyli akurat czas w którym
rosyjski ambasador miał ogromne wpływy i praktycznie samodzielnie
rządził naszym krajem. Nic dziwnego, że bardzo szybko powstała
Specjalna Komisja w celu zbadania działalności królewskiego
pupilka. Rezultat tego typu komisji na przestrzeni dziejów w naszym
kraju wiele się jakoś nie zmieniły. W efekcie szlachcic został
osądzony i oskarżony o malwersacje finansowe, co spowodowało, że
przestał pełnić funkcję zarządcy dóbr królewskich. Co prawda
nie był to jeszcze koniec ciekawych wydarzeń z udziałem
Tyzenhausa, ale o tym napiszę już przy innej okazji. Na koniec
ilustracja jak by „sprawa Tyzehausa” mogło wyglądać dzisiaj
:-)
To
oczywiście tylko żart i dowód na to, że historia lubi się
powtarzać. A teraz już koniec z tematami pobocznymi i czas się
wreszcie wziąć za monety.
Jednak
na początek, zanim dam się porwać bardziej szczegółowym opisom,
to dla porządku zaprezentuję przykładowy egzemplarz tytułowej
monety. Nie będzie to jednak zwykła sztuka, tylko wyselekcjonowana
pod względem stanu zachowania, gdyż większość znanych mi
złotówek jest niestety dość mocno zużyta obiegiem i daleko im do
menniczych krążków, którymi były, gdy opuszczały stołeczną
mennicę. Oto i ona.
Jak
widać przykładowa moneta nie jest idealnie zachowana, jednak
niczego lepszego (ładniejszego) pod ręką nie mam. Za
usprawiedliwienie niech posłuży fakt, że zdjęcie tego samego
egzemplarza do zilustrowania czterogroszówki z 1769, wykorzystali
panowie Parchimowicz i Brzeziński w najbardziej aktualnym katalogu
„Monety Stanisława Augusta Poniatowskiego”. Wyżej wspomniany
duet, opisał dokładnie ten egzemplarz i nadał mu oznaczenie 19.d.
Autorzy jednak nie spoczęli na laurach i szukali kolejnych monet, co
zaowocowało odkryciem i wyznaczeniem drugiej odmiany, która od
monety zaprezentowanej powyżej zdecydowanie odróżnia się puncami
orłów w herbie Rzeczpospolitej Obojga Narodów na rewersie. Poniżej
prezentuje porównanie obu odmian orłów zaczerpnięte ze wspomnianego katalogu.
Niemałą
ciekawostką jest fakt, że autorom katalogu nie udało się nigdzie
odnaleźć takiej odmiennej monety z mniejszym orłem, tylko
skorzystali z bartynotypów przechowywanych w Gabinecie
Numizmatycznym Muzeum Narodowego w Warszawie. Bartynotypy już tak
mają, że są tworzone zdecydowanie inną techniką niż zdjęcia i
skupiają się bardziej na detalach, stąd tło na nich jest
charakterystycznie brązowawe. Nowa odmiana złotówki z 1769, to
bardzo ciekawe odkrycie i chciałem szczególnie podkreślić ten
fakt. Sam badając monety, staram się również w miarę możliwości uwzględniać tego typu alternatywne i nieoczywiste możliwości
poszukiwań. Dlatego polecam tą drogę, szczególnie jeśli ktoś z
czytelników jest zainteresowany innym okresem i szuka ciekawych
smaczków. Nową odmianę złotówki z mniejszymi orłami oznaczono w
katalogu symbolem 19.d1. Zobaczmy teraz ten bartynotyp.
Jak
widać, takiej odmiany nie wyróżnili wcześniejsi badacze monet i
twórcy katalogów. Nie występuje u Plagego, Kopickiego, ani nie ma
jej w poprzednim Parchimowiczu. Dodatkowo, na awersie obok
królewskiej peruki, możemy zaobserwować znajomą puncę
kolekcjonerską, a herb Pilawa świadczy o znakomitej proweniencji tego egzemplarza. Złotówka z kolekcji Potockich była
prawdopodobnie przed wojną częścią zbiorów muzealnych w
Krakowie. Zaraz po wojnie w roku 1946 ówczesny Urząd Bezpieczeństwa
Publicznego zdecydował by znaczącą część kolekcji rodu
Potockich przekazano z Krakowa do Warszawy w celu zasilenia zbiorów
stołecznego muzeum, które bardzo ucierpiało podczas okupacji.
Podczas tej relokacji, ten jeden z najzasobniejszych polskich zbiorów
numizmatów, został jednak w bliżej niewyjaśnionych
okolicznościach uszczuplony o najznakomitsze egzemplarze, które do
kolekcji Gabinetu Monet i Medali w Warszawie już nigdy nie dotarły.
Część monet po drodze zaginęła, jak to się dawniej mówiło...„w
transporcie” i od tego czasu ich los jest nieznany. Nie orientuje
się czy istnieje gdzieś konkretny spis z wyszczególnieniem, co tak
właściwie wtedy im zginęło. Jeśli istnieje, to dobrze byłoby o
tym wiedzieć, żeby nikt nas potem nie posądził o paserstwo gdy
wejdziemy w posiadanie monety z taką puncą. Oczywiście trzeba mieć
świadomość, że numizmaty z tego zbioru były przed wojną również
notowane w obrocie numizmatycznym i można je było tam legalnie
nabyć. Jednak nie było ich znów aż tak wiele i jak widać na
przykładzie dzisiejszej złotówki, warto zachować czujność. Mam
czasem wrażenie, że w środowisku zajmującym się handlem monetami
marginalizowany bywa fakt, że znakomite monety z puncami Potockich
jakie czasem trafiają na rynek aukcyjny, mogą pochodzić właśnie
z tego „ubeckiego uszczuplenia” z 1946 roku. Pozostaje mieć
jedynie nadzieje, że fachowcy dyskretnie sprawdzają ich
pochodzenie, bo jakoś nie słyszałem o sytuacji gdy ktoś odmówił
przyjęcia takiej monety na swoją aukcję. Monety nie ma, ale mamy
chociaż to szczęście, że dzięki zachowanym bartynotypom i
dociekliwym twórcą katalogu, możemy nadal podziwiać ten utracony
egzemplarz. Niezwykła odmiana orła oraz punca z herbem kolekcji
Potockich sprawia, że moneta jest bardzo charakterystyczna. A skoro
już w katalogu opisana została jako „zaginiona”, to może
sugerować, że posiada prawowitego właściciela i jako taka,
oficjalnie wydaje się być niesprzedawalna. Wróżąc z fusów mogę
napisać, że zapewne teraz spoczywa ukryta gdzieś głęboko w
tajemnych zbiorach, które nie często oglądają światło dzienne.
Być może nawet, leży po sąsiedzku z innymi zaginionymi w ten
sposób egzemplarzami. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie ...niech
dzwoni na 121 albo lepiej, niech zgłasza się bezpośrednio do mnie.
Opiszemy to na blogu :-)
Przejdźmy
teraz do analizy awersów i rewersów by określić ich cechy, doliczyć
się prawidłowej ilości wykonanych stempli i ewentualnie by
podzielić odmiany opisane w katalogu Parchimowicza na drobniejsze
warianty. A może uda nam się odkryć coś nowego, czego nikt przed
nami jeszcze nie opisał. Tak tylko zagajam, bo już wiem, że będą
nowinki :-)
Zacznijmy
od stempli ze stroną królewską. Awers jak to na czerogroszówkach
SAP, centralnie przedstawia popiersie Stanisława Augusta
Poniatowskiego znane nam bardzo dobrze z poprzednich roczników. Ten
typ przedstawienia królewskiego występował na złotówkach aż
przez 16 lat, czyli konkretnie działo się to w okresie 1766-1782.
Profil królewski otoczony jest standardowymi tytułami w języku
łacińskim STANISLAUS AUG.D.G.REX POL.M.D.L. Co po przełożeniu na
język polski oznacza: Stanisław August z bożej łaski król Polski
i Wielki Książe Litewski. I to tyle, nic tu odkrywczego nie
znajdziemy. Jednak ciekawostką może być analiza ilości stempli
jakich użyto do wybicia tego niewielkiego nakładu. Kiedyś już
szacowałem to przy innej okazji i średnio wychodziło w granicach
25-30 tysięcy sztuk produkcji z jednego stempla. Co przy porównaniu
do nakładu 19 502, mogło by świadczyć, że w sumie można by było
„opędzić” ten cały nakład jednym porządnie wykonanym
stemplem. Jednak dobrze wiemy, że rytownicy wykonując narzędzia do
produkcji monet nie znają jeszcze przyszłości i nie posiadają
dokładnych informacji ile sztuk danej monety w rzeczywistości
powstanie. Składa się na to zbyt wiele czynników i zmiennych by
dokładnie to oszacować. Jednak zapewne znane im były jakieś
ogólne założenia i wstępne szacunki, gdyż stemple u nich
zamawiał sam kierownik techniczny mennicy. Można sobie wyobrazić,
że rytownicy realizowali konkretne zamówienie i koncentrowali się
na swojej robocie nie wchodząc w kompetencję swojego szefa. Regułą
w mennicy czasów SAP było, że już na wstępie jako minimum,
tworzono serię trzech stempli i to często, po trzy narzędzia dla
każdej ze stron. W dawnej produkcji menniczej nigdy nie było
pewności kiedy dojdzie do awarii i kiedy będzie szybko potrzebne
nowy stempel. Dlatego te narzędzia musiały być zawsze dostępne No
OK, to odpowiedzmy sobie na pytanie, ile jest tych awersów opisano w
katalogu Parchimowicz/Brzeziński? Mamy tam dwie monety, które
pokazałem powyżej i wyraźnych różnic pomiędzy ich awersami nie stwierdzam. Nic dziwnego, bo z reguły wyraźnych różnic po prostu
nie ma. Jeśli w procesie tworzenia stempli nie dochodziło do
spektakularnej pomyłki, to stemple awersu trudno jest od siebie odróżnić, a już na pewno nie da się tego zrobić bez
bezpośredniego porównania kilku monet. OK, to popatrzmy teraz na
dwa awersy złotówek z 1769 umiejscowione obok siebie i może teraz
dostrzeżemy jakieś różnice.
Mało
jest punktów charakterystycznych na których bezkrytycznie można
oprzeć swoje analizy awerów. Po tej stronie monety, szczególnie
przydaje się sprawdzenie wszystkich kropek, gdyż z reguły można
zaobserwować niewielkie odstępstwa w ich nabiciu w odniesieniu do
liter. Ja jednak po raz kolejny zaufałem królewskiemu nosowi i
pozwoliłem mu zilustrować różnicę w przesunięciu napisu
otokowego względem linii poprowadzonej z jego czubka. Jak można
zauważyć, nos jaśniepana na awersie po lewej stronie wycelowany
jest w kraniec litery „L”, natomiast ten z lewej centralnie
kieruje się na „O”. Moim zdaniem to bezapelacyjnie świadczy o
dwóch rożnych stemplach użytych do wybicia tych egzemplarzy. Czy
to jest ważne odkrycie? W sumie raczej nie. Dla złotówek jest
niezbyt istotne, ale zawsze daje nam to nieco szerszy obraz.
Oczywiście nie namawiam żeby z tej wiedzy robić nienaturalny
użytek i silić się na opisanie nowego wariantu awersu. Nic z tych
rzeczy, uznaję grzecznie, że w roczniku złotówki 1769 mamy do
czynienia wyłącznie z jednym wariantem, który do celów
statystycznych nazwę teraz AWERS 1. Dodam również, że wspomniana
przeze mnie powyżej zasada „trzech stempli” nie miała raczej
zastosowania do awersów złotówek monet Poniatowskiego, gdyż ta
strona nie rożni się od siebie w zależności od rocznika i na
przestrzeni 16 lat bicia tego typu popiersia, awersy były stosowane
zamiennie w wielu rocznikach. Takie rozwiązanie było ekonomicznie
uzasadnione, a że na awersach nie ma umieszczonego rocznika, to
nawet niczego nie musiano przerabiać, tylko stosowano ten sam
stempel awersu łącząc go z kolejnymi rewersami dostosowanymi do
konkretnego rocznika. A no i bym jeszcze zapominał...uważny
obserwator dostrzegł zapewne jeszcze jeden inny istotny szczegół
różniący oba awersy o którym jeszcze nie wspomniałem. Jeśli
nie, to tylko dodam, że moneta po prawej stronie, pod popiersiem
króla ma nabitą puncę kolekcjonerską hrabiego Emeryka
Hutten-Czapskiego. Zdjęcie to owoc kwerendy jaką przeprowadziłem w
Muzeum Narodowym w Krakowie, przy życzliwej pomocy Pani kustosz Anny
Bochanak. To był długi i piękny dzień, którego efekty będą
jeszcze nie raz widoczne we wpisach na blogu.
No
to awersy mamy już z głowy i możemy przejść na drugą stronę
złotówki. A tam jak wiemy czekają nas już dwa opisane wyżej
orły. Co do zasady, na rewersie jako stronie na której znajduje się
wiele drobnych elementów, szans na to, że będzie ciekawiej jest
zdecydowanie więcej. Dodatkowo pamiętajmy o regule trzech stempli.
Dwa już znamy i może uda się nam namierzyć i ten trzeci. Zanim
jednak wstawię zdjęcia z porównaniem stempli, muszę z
bloggerskiego obowiązku napisać, że rewers złotówki z 1769 roku
składa się z ukoronowanego herbu Rzeczpospolitej Obojga Narodów
(polskie orły i litewska Pogoń) z wpisanym w centrum herbem
„Ciołek” rodu Poniatowskich. Cała ta kompozycja otoczona
została wieńcami laurowymi oraz napisami otokowymi informującymi o
próbie srebra, nominale, roczniku i osobie zarządcy mennicy. Napis
z wykorzystaniem łaciny i cyfr rzymskich wygląda następująco:
LXXX.EX.MARCA (I.S./4.GR) PURA.COL:1769. Co w wolnym tłumaczeniu
można przetworzyć na tekst „moneta o nominale 4 groszy z roku
1769 o próbie kruszcu, wynoszącej 80 sztuk z marki czystego
srebra, co potwierdza mincmistrz Justyn Schroeder”. Wszystko więc
tu mamy, czarno na białym. A teraz już czas na obiecane rewersy. Na
początek pokażę obok siebie dwa stemple rewersu, należące do
dwóch rożnych odmian orłów. Żeby nie komplikować, będą to
dokładnie te same monety w identycznym układzie jaki stworzyłem do
ilustracji awersów :-)
Ten uśmiech na końcu poprzedniego zdania miał specjalne znaczenie. W końcu autorzy katalogu nie dotarli do zdjęcia monety w odmianie z mniejszym orłem i w swojej publikacji umieścili bartynotyp. A tu proszę, w internetach na blogu, @eleniasz zrobił bach bach i jest gotowa moneta :-) Jak już się tak chwalę, to zdradzę hurtowo kolejną tajemnicę, że egzemplarz po lewej stronie pochodzi z mojego zbioru. I tak to właśnie prowadząc bloga, można się bezczelnie i bezkarnie porównywać do wybitnej kolekcji samego hrabi Emeryka ;-)
OK,
ale to jeszcze nie koniec zagadek. Szukając trzeciego stempla
awersu, sprawdźmy na początek czy rewers monety z Muzeum Narodowego
w Krakowie jest identyczny z tym zaginionym egzemplarzem widniejącym
na bartynotypie z katalogu. Nie będę wklejał tych ilustracji,
możecie sobie je sami porównać i mnie sprawdzić, gdyż moim
zdaniem oba rewersy pochodzą z tego samego stempla. Czyli zarówno
Potoccy jak i Hutten-Czapski byli w posiadaniu tych niezwykłych
egzemplarzy, jednak nos króla na awersie monety Potockich celuję w
literkę „L” a u Czapskiego centralnie w „O”. Zatem rewers
mają identyczny, jednak różnią się stemplem awersu, z tym że nie
jest to istotna zmienna. Opisuje to tylko, żeby udokumentować te
drobne różnice. Zatem czy to już koniec niespodzianek na dziś? W
żadnym wypadku :-) Nie
zapominajmy bowiem o niezwykłej monecie jaka opisana w została w
katalogu po pozycją 19.h1. To odmiana złotówki z rocznika 1774,
która powstała po przebiciu daty na stemplu z rocznika 1769. Zatem
mając dziś tyle szczegółowych informacji, możemy przecież
porównać ze sobą te narzędzia i może to właśnie będzie ten
zaginiony trzeci stempel rewersu, który powien stanowić komplet dla
rytownika. Zanim pójdę krok dalej, to zaprezentuję dziś kolejną
monetę ze swojego zbioru. Oto przebita złotówka 1769/1774.
Jak
widzimy przebite zostały nie tylko dwie ostatnie cyfry daty, ale
„dostało się” również inicjałom zarządcy mennicy, gdyż
I.S. Justyna Schroedera musiało zostać zastąpione literami A.P.
nowego zarządcy Antoniego Partensteina. O awersie oczywiście nie
dyskutujemy, bo brak jest przesłanek, że pochodzi z rocznika 1769.
Jednak rewers z całą pewnością był wykonany 5 lat wcześniej.
Widocznie w roku 1774 musiało w mennicy wydarzyć się coś
niespodziewanego, że zdecydowano się przerobić stary stempel. To
może świadczyć o tym iż narzędzie nie zostało zużyte w roku 1769
i było przechowane na wszelki wypadek. Jak widzimy awers posiada te
same charakterystyczne małe orły, które wystąpiły jeden raz w
1769 i trudno jest to przeoczyć. Pytanie zasadnicze brzmi, czy jest
to ten sam stempel co na monetach ze zbiorów Potockich i Czapskiego,
czy mamy do czynienia z „tym trzecim”? Aby to rozstrzygnąć porównajmy obie monety ustawiając je obok siebie i poszukajmy różnic.
Oba
stemple są do siebie bardzo podobne. Na herbach trudno znaleźć
różnice widoczne nawet w powiększeniu. Dodatkowo zmiana daty i
inicjałów pozbawiła nas dwóch istotnych obszarów, na których z
reguły łatwo można dostrzec różnice. Musiałem zejść o poziom
niżej i porównać najbardziej wysunięte listki wieńca laurowego.
Żebym to nam ułatwić posłużyłem się czerwonymi liniami by
porównać te bardziej charakterystyczne miejsca. Werdykt może być
tylko jeden. Nasz zaginiony trzeci stempel rewersu złotówki z 1769
został przerobiony na nowo i służył do wybicia niewielkiej ilości
(mało jest takich monet) czterogroszówek pięć lat późniejszych.
Nie znam żadnego egzemplarza z 1769 wybitego tym narzędziem. Nie
znajdował się również taki w najbardziej znanych kolekcjach
Potockich i Hutten-Czapskiego. W sumie, do wybicia niewielkiego nakładu w zupełności wystarczyły te dwa stemple które znamy,
stąd zakładam iż trzeci nie został użyty i z dużą dozą
prawdopodobieństwa można założyć, że nie ma monet z 1769
wybitych tym stemplem.
Podsumowując
znamy dwa stemple awersu, jednak bez istotnych różnic, stąd z
kolekcjonerskiego punktu widzenia mamy jeden wariant. Na rewersach
mamy dwie odmiany i trzy stemple, z tym że to trzecie narzędzie nie
zostało użyte w roczniku 1769, więc się „nie liczy”. Zatem po
tej stronie mamy jedynie dwie dostępne odmiany. Skoro tak, to do
zebrania są „zaledwie” dwie monety. Żadna z nich nie jest
prosta do pozyskania, ale żeby tradycji stało się zadość
zobaczmy jaki był rozkład odmian w badanej próbie złożonej z 7
egzemplarzy, których zdjęcia udało mi się zgromadzić. Poniżej
końcowa tabelka.
Jak
widać z 7 monet jakimi dysponowałem, jedynie 2 reprezentowały
drugą odmianę. Obie te monety pochodzą z najsłynniejszych zbiorów
z początków XX wieku, co świadczy samo za siebie. Gdy użyjemy
rozkładu procentowego próby i odniesiemy ją do nakładu, otrzymamy
ilości umieszczone w tabelce. Trzeba nam jednak wziąć sporą
poprawkę na to, że próba jest bardzo skromna i te dwie monety
ODMIANY 2 z matematycznego punktu widzenia mają w tabelce
zdecydowanie zawyżony nakład. Ja z reguły szacuje, że max. 10% z
nakładu monet SAP „dożywa” do naszych czasów. Jednak na
przykładzie znanych mi złotówek z 1769 muszę uznać, że tych
monet przetrwało zdecydowanie mniej. Doszedłem do tego wniosku z
kilku powodów. Po pierwsze, bazując na analizie nielicznych aukcji
z udziałem tych monet w ostatnim 30-leciu, które można było
policzyć na palcach jednej ręki. Po drugie, iż w skarbie z Brzezin
opisywanym na blogu w ubiegłym roku, pomimo znalezienia 90 losowych
srebrnych monet z rocznika 1769 – nie było ani jednej takiej
złotówki. Świadczy to o tym, że te monety nie trafiły licznie
„pod strzechy” i niespełna dwudziestotysięczny nakład
rozpłynął się jak we mgle po ogromnym kraju. A po trzecie,
bazując na niewielkiej próbie egzemplarzy jakie udało mi się
zgromadzić do dzisiejszego badania i porównując tą ilość, do
swoich poprzednich wpisów i analiz uważam stopień R5 przyznany
przez Edmunda Kopickiego za w pełni uzasadniony. Ja jak widać
oszacowałem stopnie nieco inaczej, dzieląc monety na dwie odmiany.
W ten sposób egzemplarz który sam posiadam z ODMIANY 1 oceniłem na
R4, a te niedoścignione muzealno-bartenotypowe z małym orłem,
szacuję na R6. Uff to z grubsza byłoby tyle na ten temat.
Teraz
już tylko katalogowe ujęcie z opisem zgodnym z nomenklaturą użytą
w ostatnim katalogu i fotkami, żeby było po bożemu.
ZŁOTÓWKA
SAP 1769
ODMIANA
1 (awers 1/ rewers 1 z normalnym orłem) – 19.d
Awers:
Głowa króla typ 1. Napis STANISLAUS AUG.D.G.REX POL.M.D.L.
Rewers:
Ukoronowany pięciopolowy herb w otoczeniu wieńca z liści lauru
oraz napisów otokowych LXXX.EX.MARCA (I.S./4.GR) PURA.COL:1769.
Nakład
łączny rocznika = 19 502 sztuk
Szacowany
stopień rzadkości = R4
ODMIANA
2 (awers 1/ rewers 2 z małym orłem) – 19.d1
Awers:
Głowa króla typ 1. Napis STANISLAUS AUG.D.G.REX POL.M.D.L.
Rewers:
Ukoronowany pięciopolowy herb w otoczeniu wieńca z liści lauru
oraz napisów otokowych LXXX.EX.MARCA (I.S./4.GR) PURA.COL:1769.
Nakład
łączny rocznika = 19 502 sztuk
Szacowany
stopień rzadkości = R6
I to
by było wszystko co miałem dziś do powiedzenia. Jak widzę po tej
przerwie nieco przekroczyłem standard i wyszło mi aż 22 strony
tekstu razem z ilustracjami. Musicie mi to jakoś wybaczyć. Za trzy
najważniejsze rzeczy jakie udało się dzisiaj ustalić uznaję w
kolejności, co następuje. Po pierwsze, odnalezienie w krakowskim
muzeum odmiany monety z mniejszymi orłami opisanej w katalogu
Parchimowicz/Brzeziński jedynie na podstawie bartynotypu. Po drugie
policzenie stempli i uprawdopodobnienie tego, że w roczniku 1769 nie
ma więcej odmian. Wreszcie po trzecie, wytropienie trzeciego stempla rewersu w monecie, której rocznik przebito z 1769 na 1774.
Miały być tylko trzy, ale jest jeszcze „po czwarte”, czyli
możliwość przybliżenia postaci i działań królewskiego
wizjonera Antoniego Tyzehausa. Dodatkowym smaczkiem była dla mnie
okazja powspominania sobie pacholęcych czasów, które skojarzyły
mi się z tytułowym tematem wprowadzania kapitalizmu. Dobrze jest
powspominać stare czasy. Nie bez znaczenia na długość tekstu był
również fakt, że to chyba najdłużej tworzony wpis na blogu
nowoczesnej europy. Muszę się ze skruchą przyznać, że zacząłem go pisać jeszcze w marcu i będąc gdzieś tak w połowie, odłożyłem
to pisarstwo na później, zajmując się sprawami rodzinnymi. Teraz
już chyba wychodzę na prostą i powoli wracam do rzemiosła.
Szczególnie, że mam już zaplanowane dwa kolejne teksty, które
chciałbym napisać do końca wakacji. Będzie wśród nich
wspomniane na wstępie zaległe podsumowanie aukcji z pierwszego półrocza w
których brałem udział, a drugi temat to niespodzianka i pozwólcie
mi się dać zaskoczyć. Zatem dziś już dziękuję i do zobaczenia.
Muszę się jeszcze uporać z błędami technicznymi z nierównomierną czcionką i obrazkami postawionymi na głowie. Taki jest urok korzystania z bezpłatnej wersji programu OpenOffice, który muszę jeszcze jakiś czas znosić. Oby nie za długo...
PS –
jeśli ktoś z czytelników wybiera się na pierwszy weekend Jarmarku
Dominikańskiego do Gdańska, to całkiem nie wykluczone, że może
być narażony na poznanie mnie osobiście i stuknięcie się ze mną
zimnym piwkiem. Sami oceńcie czy warto :-)
W
dzisiejszym wpisie wykorzystałem zdjęcia i informacje pochodzące z
niżej wymienionych źródeł: katalog Parchimowicz/Brzeziński
„Monety Stanisława Augusta”, publikacja Stanisława Zawadzkiego
„Ekonomie królewskie za panowania Stanisława Augusta, Muzeum
Narodowe w Warszawie, Muzeum Narodowe w Krakowie, archiwa aukcyjne
WCN i GNDM oraz ilustracje wyszukane w internecie za pomocą Google
Grafika.